Читать книгу A miało być tak pięknie! - Małgorzata Kalicińska - Страница 6

Rozdział drugi

Оглавление

Janek nie uciekł. Owszem, poszedł do domu, ale nie uciekł ode mnie.

Na pierwszej, tym razem prawdziwej randce zrobiłam na nim wrażenie. Mój tata, wielbiciel bluesa i jazzu, zawsze dbał, żeby jego córki słuchały dobrej muzyki, czytały wybitne książki, znały klasykę kina i regularnie chodziły do teatru czy na koncerty. Mama pilnowała, żebyśmy myły zęby, odrabiały lekcje, sprzątały i ładnie się ubierały. Bo mama była estetką.

Janek okazał się mile zaskoczony moją znajomością jazzu, rocka, literatury i filmów. Śmielej całował moje piegi, dłonie, oczy i nie tylko. Można mi było zazdrościć. Był uroczy!

Nasza miłość kwitła. Byliśmy nierozłączni. Chodziliśmy do DKF-ów, do teatrów, na wystawy czy na spacery nad Wisłę – zamiast na dyskoteki na podryw, bo przecież byłam już poderwana. Kochałam te nasze wspólne pasje. Byliśmy pięknoduchami. On czytał mi swoje wiersze i pierwsze próbki sztuk teatralnych, mrocznych i nie do końca jasnych, a ja myślałam po cichu, że prawdziwa sztuka to cierpienie i ból, ucięte ucho, poddasze, absynt i suchoty – naturalna droga do geniuszu. Kiwałam głową i starałam się rozumieć.

Jednak miałam też drugie życie. Byłam bardzo towarzyska, wokół zawsze miałam… swój „dwór”, jak nazwała to kąśliwie jedna z koleżanek. Cóż począć? Byłam osobą przyciągającą do siebie ludzi uśmiechem, beztroską. Kochałam się bawić. Żadne tam mroki i cierpienia. Byłam dzieckiem światła i wesołości – tego zawsze potrzebowałam do życia poza tlenem i jedzeniem, które robił tata.

To nie zachwycało Janka. Coraz mocniej czuł, że ten mój doskonały nastrój i zabawa odbierają mu moją uwagę. Chciał mieć mnie na wyłączność. Początkowo jednak o tym nie mówił, żebym nie zarzuciła mu ograniczania wolności. Nasz związek się rozwijał, a my byliśmy zakochani po uszy.

Miłość kwitła w najlepsze, gdy w odwiedziny do rodziców przyjechał długo oczekiwany wuj z Londynu. Uroczy starszy pan zaciągający z lwowska, z nienagannymi manierami i szelmowskim uśmiechem. Brat babci.

Był rok 1988, w Polsce smutno i szaro, nikt nie wierzył, że komuna kiedyś się skończy. Wujek przyjechał tu pierwszy raz po wojnie, bo z jego przeszłością i nazwiskiem Nehrebecki wizyta we wczesnym PRL-u mogła się skończyć na Rakowieckiej.

Wujek – a dla mnie właściwie dziadek – Zbyszek rozmawiał przy obiedzie z rodzicami, ciotkami i babciami, ale szczególnie honorował mnie, co było miłe. Podobałam mu się i uważał, że dziewczyna z takimi zainteresowaniami i ambicjami marnuje się w Polsce.

– Jedź do mnie, panna, do Londynu! Nu, ma się rozumić? – rzucił poważnie. – Tobie świat podbić, tylko najpierw języki, szkoła jaka, a potem w świat, moja panno!

Mama była zachwycona, tata też uważał, że trzeba poszerzyć horyzonty i że prawdziwe życie toczy się tam, a nie tu, gdzie w kiosku z gazetami kupuje się mięso. To brzmiało rozsądnie, a mnie ciągnęło do kolorowego świata! Nienawidziłam komuny, braku paszportu i pustych półek w sklepie. I tego ograniczania wolności!

Bałam się zapytać Janka, ale gdy w końcu to zrobiłam, powiedział, że to oczywisty idiotyzm odmówić wujowi, zwłaszcza że ten hojnie ofiarował wikt, opierunek i wysokie kieszonkowe. Popłakując i zapewniając się o miłości wyższej od Himalajów, rozstaliśmy się, ufni, że nasze uczucie przetrwa, podgrzewane przez listy i cierpliwość.

A miało być tak pięknie!

Подняться наверх