Читать книгу A miało być tak pięknie! - Małgorzata Kalicińska - Страница 7

Rozdział trzeci

Оглавление

W Londynie czekały na mnie własny pokój z łazienką w pięknym mieszkaniu wuja, bardzo dogodne kieszonkowe i szkoła językowa. Wujek był wielkiego wzrostu i miał równie wielkie poczucie humoru. Kochał życie, kobiety i whisky. Sąsiedzi uprzejmie mu się kłaniali, a on z każdym zamieniał choć kilka słów. Był uroczym sybarytą i wspaniałym gawędziarzem. W mig się polubiliśmy.

Miał poczucie misji, że wyrywa biedne polskie dziecko zza żelaznej kurtyny, ze szponów okropnych komunistów, więc musi je wyprowadzić na prostą. Przede wszystkim, jak mówił otwarcie, trzeba mnie utuczyć, bo chuda jestem, ubrać, wykształcić i w końcu wydać za mąż za któregoś z bladolicych wnuków jego kolegów. Koniecznie dobrze ułożonego, po Oxfordzie bądź Cambridge i o ładnie brzmiącym arystokratycznym nazwisku.

Czułam się jak pralinka w pudełku czekoladek. Chodziłam grzecznie do szkoły i śmiertelnie nudziłam się na towarzyskiej pustyni, bo nie miałam tam żadnych koleżanek. Nie mówiąc już o tym, że szalenie tęskniłam za rodziną i Jankiem.

Wujek chętnie zabierał mnie do restauracji, bo uwielbiał dobrze zjeść. Pewnego dnia w jednej z nich spotkaliśmy kolegę wujka z wnukiem. Doprawdy co za przypadek! Mój rówieśnik z trądzikiem jak ospa, tłustymi włosami, zupełnie nie w moim typie – i chyba nie w typie żadnej młodej kobiety, bo siorbał i nie trzymał łokci razem. John czy też Will przez całą kolację patrzył w talerz, a ja – wściekła, bo wyczułam, że to spisek – siedziałam nadąsana, rozgrzebując jedzenie widelcem.

Po kolacji wujek udawał, że „wcale nie o to chodziło”, i od razu zmienił temat. Ja za to z radością szybko urwałam się na film Rattle and Hum o zespole U2. Odreagowałam głupawe swaty!

Janek pisał często. Z jego listów wybrzmiewały cudne obietnice wspólnego życia, miłości, tęsknoty, naszej przyszłej rodziny. Były tam kwieciste zapewnienia o wierności i czułości. Wszystko już w tych listach przewidzieliśmy i urządziliśmy. Oprócz słodyczy i planów pojawiały się w nich jednak także mroczne wersety o ciemnych siłach targających Jankiem, dziwaczne porównania i wiele pytań o sens istnienia, ale nie widziałam w tym niczego niepokojącego. Cierpienia młodego Wertera przerabiałam w szkole, a Dostojewski był wtedy tak samo popularny jak Black Sabbath.

To nie były moje klimaty, ale rozumiałam, że w Janku tkwi jakieś fatum albo… on chce, żeby tkwiło. Przechodziłam do przyjemniejszych akapitów i z listów wyczytywałam tylko to, co karmiło mnie dobrem, pięknem i słodyczą. Mrok i dramat wkładałam z powrotem do koperty, a tę – do szuflady.

Tuż przed świętami do londyńskiego domu wuja listonosz przyniósł paczkę z Polski. Była w niej taśma magnetofonowa dla mnie. Natychmiast usiadłam na podłodze w swoim pokoju i wrzuciłam kasetę do magnetofonu. Zaraz miałam usłyszeć jego kochany niski głos! Przekręciłam pokrętło i… najpierw szum, a potem:

– Raz, dwa, trzy, próba mikrofonu. Khmmm, khm. No. – Pauza. – To ja, Janek, hmm… Najdroższa moja, jest koło mnie cała twoja rodzina, mama, tata, obie babcie, które cię pozdrawiają, i siostry. – Usłyszałam stłumione chichoty Anki i Sylwii. Młodsze są, to i chichoczą. – A teraz… chciałem prosić was wszystkich o rękę Dominiki.

W tle dały się słyszeć zaskoczone komentarze: „Co? Jezu, o Jezu, cudownie, wspaniale!”. Piski i okrzyki, i bas taty: „No, to się porobiło”. A potem mama jak zwykle racjonalnie: „Janek, a Dominikę może poprosisz, ona coś o tym wie?”.

I Janek nieco ochryple znów do mikrofonu:

– Dominiko, moja cudowna kochana Miko, czy zostaniesz moją żoną? Mam błogą nadzieję, że tak. – Po czym dodał szeptem: – Koniec nagrania, kocham cię.

Siedziałam w pokoju na hinduskiej poduszce, koło siebie miałam magnetofon, który w imieniu Janka poprosił mnie o rękę, w dłoni ściskałam kasetę. Próbowałam zebrać myśli do kupy.

W końcu zerwałam się i pobiegłam do wuja, wołając z ósmego nieba szczęśliwości o oświadczynach, a wuj… się załamał!

– Dziecko – wymamrotał – przecież mieliśmy spędzić święta na Majorce, snuliśmy plany związane z twoją szkołą i życiem. Nu, jak to tak?

– Wujku kochany, pojadę tylko na święta do Polski, odbiorę pierścionek zaręczynowy i zaraz wracam! Obiecuję!

Nie uwierzył i miał rację. Mózg zakochanej dziewiętnastolatki jest irracjonalny, podstępny i kłamliwy. Zupełnie nieprzewidywalny, nasiąknięty emocjami i hormonami jak gąbka.

Odczytałam wujowi z dumą i radością papierowe podanie od narzeczonego znalezione w opakowaniu kasety:

Do pyszczka słodkiego

Dyrektora i Klucznika

Najważniejszych drzwi

W Labiryncie zdrady i miłości

Podanie

NIE BĘDĘ O NIC PROSIŁ!

KRZYCZĘ GŁOŚNO: KOCHAM CIĘ!

ZOSTAŃ MOJĄ ŻONĄ!

Janek

Wuj potarł białe wąsy gestem, który mu zawsze towarzyszył, gdy się zamyślał i wzruszał. W końcu powiedział:

– Dziecko, ja nic nie rozumiem oprócz tego, że zwariowałaś. Chłop powinien być tutaj, uklęknąć, nałożyć ci na palec pierścionek z wielkim brylantem, a ty no, płacz, ale zostań! Tu masz świat u stóp, szkoły, wiesz, no! Miłość musi poczekać, a on ci zaraz dziecko zrobi i figa z kariery! Ot co!

„Czemu wuj niczego nie rozumie?!” – wołałam w myślach. Decyzję podjęłam już podczas następnego odsłuchiwania taśmy. Jutro się pakuję i lecę do Polski! Do Janka!

Nasłuchałam się jeszcze, że jestem uparta jak osioł, że źle robię, że jak kocha, to poczeka, na co odkrzyknęłam trochę za głośno:

– Ale ja już dłużej nie mogę, wuju! Nikt nigdy tak nie kochał, ja muszę!

Kupiłam bilet, spakowałam walizki i czekałam na dzień odlotu.

Z Londynu zostały wspomnienia, wizyty w galeriach, kinach, modnych restauracjach, poznani ludzie, dyskusje z wujem i nocne Polaków rozmowy. Tyle się od niego dowiedziałam, nasłuchałam. To nie był zmarnowany czas. Wiozłam też nowe nabytki – większą pewność siebie, doskonały angielski, lepsze ciuchy i świadomość, że gdyby znów otworzyły się przede mną takie drzwi, znakomicie sobie poradzę, bo już wiem, że jestem obywatelką świata. Czasowo uwięzioną w Polsce…

„Szanowni państwo, proszę zapiąć pasy, za piętnaście minut lądujemy na lotnisku Okęcie. Temperatura na zewnątrz: minus dziesięć stopni, pogoda: nieco pochmurna. Życzę miłego pobytu”.

Na lotnisku porwałam walizkę i jak najszybciej biegłam do wyjścia, modląc się, żeby nikt mnie nie zatrzymywał, bo tam czeka na mnie mój Janek!

Czekał! Z bukietem róż i gradem pocałunków. W taksówce tulił mnie do siebie. Brakowało nam słów.

– Wiesz, Dominisiu – wyszeptał mi do ucha – twoi rodzice pozwolili mi mieszkać w twoim pokoju. Możemy być razem, zanim czegoś nie wymyślę. Wspaniali są!

Wcale mnie to nie zdziwiło. Rodzice byli nowocześni, jeśli chodzi o kwestie wychowawcze, i doskonale pamiętali, jak sami byli młodzi.

W domu czekała na mnie cała rodzina, był też wielki napis wykonany przez moje młodsze siostry: „Witaj w domu, Mika!”. Stół z obiadokolacją, Anka i Sylwia, obie babcie, mama Hanka i tata Irek. No i my. Były też pierścionek i prawdziwe zaręczyny, które zrodziły zachwyty i łzy szczęścia. Babcie popłakiwały. Uwielbiały Janka, bo to dżentelmen i „tak świetnie wychowany”. Pierścionek był piękny, stary… Odetchnęłam głęboko. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że przy zupie od razu zaczęły się rozmowy na temat ślubu, wesela i… dziecka.

Dziecka?! Zupa stanęła mi w gardle. No tak, nawet widywałam w marzeniach gromadkę rumianych dzieci, ale teraz?! Zaraz?! Czy oni wszyscy poszaleli? Owszem, byłam bardzo zakochana, owszem, miło było planować ślub, menu i kieckę, ale po co ten pośpiech? To nie jest Wielka Pardubicka, to nasze życie, jeszcze jest czas! Spanikowałam.

STOP!

Stop-klatka. Jak w filmie.

Faszerowany pomarańczami schab w sosie barbecue rósł mi w ustach. Bałam się zareagować kategorycznie, bo kochałam ich wszystkich, ale każda komórka we mnie wołała: „Czy wam odbiło?”. Jeszcze nie chciałam tej dorosłości, odpowiedzialności, prozy życia, codzienności, budzika świtem, butli mleka pod drzwiami, jajecznicy dla męża, rat za meblościankę i kolorowego telewizora. Chciałam studiować, robić karierę, a może wrócić do Londynu? No i bawić się – miałam zaledwie dziewiętnaście lat! Chciałam zwiedzać świat, wyjechać z mężem z szarej Polski, poznawać ludzi! Móc robić głupstwa, popełniać błędy! Upić się białym winem na moście Ponte Vecchio, całować się w Bari, wysyłać kartki z biało-niebieskiej Santorini, może nawet upalić się trawką w Amsterdamie. Nie byłam gotowa na dom i dzieci.

Te i inne myśli przelatywały mi przez głowę z prędkością światła. Ale uprzejmie milczałam. Bo taka byłam grzeczna i miła…

***

Po tym rodzinnym obiedzie, podczas którego połykałam kolejne potrawy, nie czując smaku, wstałam nagle i wymamrotałam, że muszę odwiedzić przyjaciółkę. Natychmiast! Przeprosiłam wszystkich i wybiegłam, jakbym uciekała. Babcia Wanda, zdumiona i zgorszona, wołała za mną, gdy wkładałam w pośpiechu buty:

– Dziecko, ledwie przyleciałaś! Co to ma znaczyć?

Babcia Janka machnęła ręką i dołożyła sobie schabu, siostry – jak to one – chichotały, a mama pokazała mi kuku na muniu. Tylko tata milczał. On rozumiał.

Szepnęłam Jankowi do ucha: „Ja zaraz, zaraz, poczekaj, muszę, zrozum”, a on pokiwał głową, choć widziałam, że był bardzo zawiedziony, a i zdziwiony.

– Idź – powiedział tylko, a ja w tamtej chwili pokochałam go jeszcze bardziej.

„Rozumie mnie”, śpiewała moja dusza, gdy zbiegałam po schodach.

U Haliny akurat była impreza, słyszałam to już na schodach. Nie pogadamy. Mimo to weszłam, a tam otoczył mnie tłum przyjaciół. Byli wszyscy! Nareszcie! Oddychałam nimi – naszym spotkaniem i tym, że nadal mnie lubią. Potrzebują mnie, a ja ich. Uściskom nie było końca. Usiadłam na oparciu od kanapy i opowiedziałam o Londynie, a oni słuchali z wypiekami na twarzach. O ślubie nie wspomniałam. Nie teraz. Chciałam na chwilę zapomnieć o powadze sytuacji i poczuć beztroskę.

Poczułam. Wróciłam do domu nieźle wstawiona. Wino, nawet nie tak dużo, i emocje zrobiły swoje. A w domu – ojej, zapomniałam! – czekał Janek. Był wściekły. Gdy zobaczył mój głupawy uśmiech i potargane włosy, wyszedł i trzasnął drzwiami.

Tata spojrzał na mnie, podał mi szklankę wody i powiedział:

– No to masz problem… Na razie idź spać. – I cmoknął mnie w grzywkę.

Próbowałam zasnąć, choć świat wirował, a wyrzuty sumienia wobec Janka bolały jak diabli. Nagle poczułam mdłości i wybiegłam z pokoju. Nie zdążyłam dotrzeć do łazienki. Zwymiotowałam w przedpokoju. Tata na bosaka wyszedł z sypialni i szepnął:

– Kładź się, ja posprzątam.

Wiedziałam, że nic nie powie mamie.

A miało być tak pięknie!

Подняться наверх