Читать книгу Tamtego lata w Bułgarii - Małgorzata Winkler-Pogoda - Страница 7

Prolog

Оглавление

Zaczęło się od filmu. To był mocny impuls. Zmusił mnie, by znowu otworzyć album sprzed lat i zobaczyć kilka czarno-białych zdjęć i jedno kolorowe. Przypomnieć je sobie. Jeszcze raz.

Poprzedniego dnia obejrzałam w telewizji film, który mnie wzruszył. Świat jest wielki, a zbawienie czai się za rogiem Stefana Komandarewa. Bułgarsko-niemiecki. Co roku starałam się oglądać bułgarskie filmy na Warszawskim Festiwalu Filmowym, ale ten jakoś umknął chyłkiem. Bo zawsze chciałam wrócić do Bułgarii, choćby na chwilę, choćby przez obrazy na ekranie. Podążać za filmową fikcją, oglądać nieznane krajobrazy, posłuchać języka, poczuć klimat tego zakątka świata, zobaczyć wycinek życia, nawet zmyślonego, wyświetlanego w sali kinowej.

Film opowiada historię rodziny na przestrzeni dwudziestu kilku lat. Rodzice z kilkuletnim synem, szantażowani, uciekają w latach osiemdziesiątych z Bułgarii do Niemiec. Ich syn dorasta w obcym kraju, nie mając kontaktu z dziadkiem z małego bułgarskiego miasteczka. Gdy w wypadku giną rodzice, a ich dorosły syn zostaje ranny i traci pamięć, dziadek jedzie po niego, by go zabrać do rodzinnego domu, przywrócić tożsamość, nauczyć życia w kraju, którego wnuk nie zna, i przypomnieć zwyczaje, których nie pamięta. Niezwykła podróż na rowerze z Niemiec do Bułgarii jest zarazem powrotem do korzeni, do utraconej przeszłości, do tego, co najważniejsze, głęboko ukryte. Bawi i wzrusza. Magiczny film drogi. Piękna opowieść o miłości, sile tradycji i trudnej historii Bułgarii, gdzie polityka zniszczyła życie wielu ludzi, wielu rodzin. Zatęskniłam za tym krajem. Znowu. Minęło tyle lat. Może wreszcie tam powrócić? Zrobić to? Jechać?

Nie, ten film stał się dopiero trzecim znakiem zapytania, który zmusił mnie do poszukania odpowiedzi i działania.

Kilka miesięcy wcześniej odbyłam ostatnią rozmowę z ciocią Wandą. Ciocia była ze mną tamtego pamiętnego lata w Bułgarii. A właściwie to ja byłam tam z nią i innymi ciotkami, tak na przyczepkę. Pojechałyśmy na wakacje do Warny. Cztery ciotki i ja, piąte koło u wozu. Wtedy właśnie poznałam Borysa. Ciocia też go poznała i zdążyła polubić.

Przez kolejne dwadzieścia lat spotykałam się z ciocią Wandą rzadko, coraz rzadziej. Moje życie nabierało tempa, niosły mnie różne fale... Ale przy każdym spotkaniu pytała o Borysa: czy mam od niego jakieś wieści, czy nadal pisze listy, chociaż już wtedy raczej nikt listów nie pisał i na zawsze zniknęły telegramy. Na ciocię i jej wspomnienia zawsze mogłam liczyć. Ona go pamiętała. Była świadkiem. Dzięki niej to, co się wydarzyło, zostało potwierdzone, poświadczone. Nie było tylko moim złudzeniem, wymysłem. Borys stał się naszym wspólnym wspomnieniem, choć każda z nas zapamiętała go na pewno inaczej. „Taki piękny chłopak”, mówiła. „Szkoda, że wtedy nie przyjechał do Polski. Wielka szkoda…”.

A potem... ciocia Wanda zaczęła powoli tracić pamięć. Stopniowo traciła życie, bo życie zawiera się w pamięci. Rozprzestrzeniała się w niej niepamięć, rosły plamy zapomnienia wypełnione pustką, blakły przeżyte chwile. Ciocia zapominała siebie, to, kim jest i kim była. Zapominała innych ludzi. W końcu rozwiały się nasze wspólne wspomnienia. Uleciały, przestały krążyć między nami. Kiedy widziałam ją po raz ostatni, była inną osobą, tylko fizycznie przypominała dawną Wandę, wesołą i pełną energii. Stała się pustą formą dawnej Wandy. Foremką bez treści. Resztką kogoś, kto dawno odszedł. Na moje pytanie, czy pamięta Borysa, nie potrafiła już odpowiedzieć. Milczała i tylko się uśmiechała. Nieopowiedziane nie istnieje. Znika, przepada bez śladu. Traciłam osobę, która dzieliła ze mną wspomnienia tamtego lata w Bułgarii. A przecież wspomnienia czynią nas tym, kim jesteśmy.

Wtedy właśnie postanowiłam znaleźć odpowiedź na pytanie, co się stało z Borysem. Po raz pierwszy. Po tylu latach. Wielu latach.

Świat jest mały, odkąd istnieje internet. Odpowiedź może czaić się za rogiem. Wystarczy tylko po nią sięgnąć – wpisać nazwisko, nacisnąć klawisz. Niestety, wszechwiedząca wyszukiwarka nie podała ani jednej odpowiedzi, nawet przybliżonej. Nie ma takiej osoby. Zero wyników. „Może chodzi o różnicę w alfabecie?”, pomyślałam. „Może Borys nie korzysta z sieci? Ale odkąd Bułgaria weszła do Unii Europejskiej powinny znaleźć się choćby śladowe informacje”. Niestety, łudziłam się, nowe technologie okazały się dla moich poszukiwań bezużyteczne. W wirtualnym świecie nie znalazłam jego nazwiska.

Drugi czerwony, pulsujący znak zapytania pojawił się w moich myślach podczas spotkania z przyjaciółką ze studiów. Z Jolą widywałyśmy się co roku o tej samej porze, późną jesienią. Nasze wieczory wyglądały zawsze podobnie. W herbaciarni usytuowanej w podziemiach warszawskiej Starówki opowiadałyśmy sobie nawzajem o rodzinnych wydarzeniach z ostatniego roku, towarzyskich rewelacjach, nowinach w pracy, zmianach, stresach, radościach i minionych wakacjach. O wszystkim, czego nie udało się opowiedzieć przez telefon. Stałym elementem naszych pogaduszek były wspomnienia. „Jolka, Jolka, pamiętasz…?” – to było hasło. „Lato ze snu” – prawidłowy odzew przyjaciółki. Dużo pamiętała. Poznałyśmy się na pierwszym roku, studiowałyśmy historię sztuki. Byłyśmy w jednej grupie. Razem przeżywałyśmy kolokwia, kolejne egzaminy, podczas gdy obok toczyło się nie mniej ważne życie uczuciowe i kwitły towarzyskie intrygi.

– Łucja, a co u tego Borysa? Nadal nie wiesz? – zapytała kiedyś, pijąc małymi łyczkami ulubioną zieloną herbatę. – Dlaczego do niego nie napiszesz? Przecież moglibyście się nawet spotkać. Ludzie spotykają się po dwudziestu, trzydziestu, a nawet czterdziestu czy pięćdziesięciu latach. Tyle różnych historii się słyszy. Starzy absolwenci biorą udział w szkolnych zjazdach liczniej niż młodsze roczniki. Takie spotkania po latach ze szkolną miłością są niesamowite. Wzruszające. Pod warunkiem że można się jeszcze rozpoznać. – Jolka pracowała w liceum plastycznym, więc szkolne życie bywało dla niej inspirujące. – Teraz można tak łatwo się skontaktować, na Skypie, na różnych portalach. No i są komórki. Próbowałaś go odnaleźć?

– Kilka razy, bez skutku. Nie ma mnie na Facebooku, jego chyba też nie – powiedziałam.

– To może napisz list. Dlaczego nie?

– Po tylu latach? – Miałam wątpliwości. – Chociaż ten czas minął tak szybko, wprost nie do uwierzenia… Nie wiadomo kiedy… W końcu mój syn ma już ponad dwadzieścia lat – przyznałam, wbijając łyżeczkę w tiramisu.

– Ja bym napisała. Ciekawe, jak mu się ułożyło życie. Nie chcesz wiedzieć?

– Nie chcę wysyłać listu do jego rodziców, przecież znam tylko stary adres. On już na pewno tam nie mieszka.

– A skąd wiesz? – nie odpuszczała. – A jeśli nawet tam nie mieszka, to chyba mu przekażą, prawda? Może mieszka w tym samym mieście. No chyba że wyjechał do jakiejś Brazylii czy innej Australii. Nie chciałabyś wiedzieć, co się z nim dzieje? Co się u niego zmieniło przez dwadzieścia lat? Czy w ogóle żyje? I jak?

– Pewnie, że chciałabym. – W końcu już od dawna o tym myślałam. – A wiesz, niedawno dowiedziałam się, że nie żyje już trzeci kolega z mojej klasy z podstawówki. Za szybko odchodzą, za wcześnie. Po czterdziestce…

– Napisz do niego, przecież to nic złego – namawiała. – Ja bym się ucieszyła, gdyby napisał do mnie mój dawny chłopak, jakiś przyjaciel z odległych czasów. To by znaczyło, że mnie pamięta. I miło wspomina.

Ta rozmowa zapadła mi w pamięć. Wciągnęły mnie jednak codzienne sprawy, praca w muzeum i na uniwersytecie. Mijały dni, tygodnie, w końcu miesiące. Nie miałam nastroju, by wracać do przeszłości, uporządkować myśli i wreszcie napisać. Tak dawno nie pisałam do nikogo listu. Od lat wysyłałam tylko krótsze lub dłuższe mejle, najczęściej służbowe. Kiedyś pisałam mnóstwo listów. Był czas, że codziennie dostawałam przynajmniej jeden. Od znajomych, od przyjaciół z całej Polski, od Borysa. Dwadzieścia lat temu. Listy Borysa… pisane po bułgarsku ładnym, równym pismem. W kolorowych kopertach z obrazkami z lewej strony. Otwierałam je niecierpliwie, gorączkowo. Wyłuskiwałam listy jak nasiona owoców, jak kasztany ze skorupki. Przynosiły miłość i kwiaty, włożone między kartki. Słowa, słowa, słowa… Najładniejsze w języku, w jakim je zapisano. W jednym z dwóch słowiańskich języków, w których nie ma przypadków. Ułożone w zdania, piękne zdania, pełne uczuć, namiętnych obietnic. Każdy list czytałam dziesiątki razy, może więcej. Musiały zastąpić rozmowę i spotkanie. Dotyk i spojrzenie. Mieliśmy tylko te listy. Tylko to.

Wtedy właśnie, kiedy nosiłam w głowie pomysł na list, który nie dawał mi spokoju i jednocześnie nie mógł się zmaterializować, obejrzałam ten uroczy bułgarski film. Był luty 2013 roku. I w tamtej chwili zapragnęłam ponownie zobaczyć Bułgarię. Znaną i niepoznaną. Góry i małe miasteczka, których nigdy nie widziałam. Podziwiać charakterystyczne domki z wysuniętym piętrem. Poczuć zapach czubrycy i innych bułgarskich ziół, posmakować soczystych słodkich owoców.

Sięgnęłam do albumu po Bułgarię, jaką pamiętałam. Jaka była dla mnie wtedy dostępna. Bułgarię na pięciu czarno-białych fotografiach. Na pierwszej jest Borys na tle szarego nieba, które naprawdę było wtedy olśniewająco niebieskie, jak emaliowane. Uśmiechnięty patrzy w obiektyw, mruży oczy, ma na szyi krótki srebrny łańcuszek, jego czarne, lekko falujące włosy są wilgotne, niedawno pływał w morzu. Jest przystojny, młody, całe życie przed nim. Ma dziewiętnaście lat. Radość na twarzy. To pierwsze i zarazem ostatnie zdjęcie, jakie zrobiłam mu na plaży moją starą smieną. Był wrzesień 1986 roku.

Na drugim zdjęciu jestem ja, uśmiecham się, bo patrzę na Borysa. Jasne, długie włosy wiatr zwiewa mi na pół twarzy, widać tylko jedno oko, które na zdjęciu jest szare, a w rzeczywistości zielone. Ten kolor oczu Borys uznał za wyjątkowo piękny i niezwykle rzadki, czym mnie zdziwił, bo usłyszałam to wówczas po raz pierwszy. Mam dwadzieścia lat i poczucie, że dzieje się coś cudownego. Irracjonalne przeczucie przygody.

Na trzeciej fotografii jesteśmy razem. Stoimy w wodzie po kostki. Borys obejmuje mnie lewą ręką, pochyla się i mnie całuje. To był ten pierwszy, pamiętny, niespodziewany pocałunek. Zaskoczona odchylam się do tyłu, co widać w ruchu lewej ręki. Mam na sobie bikini w biało-czerwone poziome paseczki, które dobrze pamiętam. Na zdjęciu jest biało-szare. Borys ma ciemne kąpielówki. Były czarne czy granatowe? Nie wiem. Dlaczego nie pamiętam? Chcę wszystko pamiętać. Każdy szczegół. Za nami morze i niebo w różnych odcieniach szarości. Morze Czarne jest na fotografii grafitowe, łagodne, niemal bez fal. Na szarym niebie nad nami smugi i nitki jasnoszarych chmurek. Początek miłości w wielu odcieniach szarości.

Czwarta fotografia została zrobiona kilka minut później. Stoimy roześmiani, patrząc w obiektyw. Dobrze widać nasze twarze. Obejmuję Borysa prawą ręką, a on mnie silnymi, długimi ramionami. Prawą dłonią dotyka mojego policzka. Czarne morze obmywa nam stopy. Szare fale toną na szarym piasku.

Kiedy patrzę na piątą fotografię, zawsze czuję ukłucie smutku. Borys stoi w morzu, a obok, zamiast mnie, widnieje wielka czarna plama. Nicość czarniejsza niż Morze Czarne pochłonęła mnie niczym w filmie fantasy. Nie widać ani stóp, ani czubka głowy, tylko fragment prawej dłoni, którą obejmuję Borysa. Dłoni niczyjej. Zostałam wymazana. Unieważniona. Zniknęłam. Nie ma mnie. Porwało mnie czarne Nic. Los lubi tak się czasami bawić ludźmi i rzeczami. Niestety, nie tylko na zdjęciach. Miota nimi, żongluje, niszczy. Jedne zachowuje, pielęgnuje, a nawet wywyższa, a inne strąca w niebyt i niepamięć. Przeznacza na zatracenie. Przedmioty też bywają jego zabawkami. Czyżby prorocza fotografia? Nie ma takiej kategorii. Ale na pewno igraszką losu była ta króciutka sesja fotograficzna pierwszego dnia znajomości. Aparat odmówił nam współpracy. Znaleźliśmy potem zakład fotograficzny, film został uratowany, ale nigdzie nie mogłam kupić nowej kliszy, nawet czarno-białej. Taki to był dziwny czas. Zdjęcia wywołałam po powrocie do Polski. Większość okazała się prześwietlona, pozostało tylko tych pięć fotografii, które powstały w dniu, gdy się poznaliśmy i wszystko się zaczęło. Potem spędziliśmy razem jeszcze dziewięć przepięknych dni, ale ślad tego czasu pozostał tylko w pamięci. Nie mam więcej zdjęć. Wspomnienia jednak zastygają i coraz bardziej przypominają fotografie w albumie. Fotografie wspomnień.

Fotografowanie było i nadal jest moją pasją. Zdjęcia zatrzymują czas, pomagają zapamiętać ważne chwile, opowiadają pewną historię. Co nieopowiedziane, nie istnieje. Tę historię opowiadałam wielokrotnie różnym osobom, potem przestałam. Żałuję, że nie mam więcej wspólnych fotografii z Borysem, że było nam dane tylko to i tylko tyle. Cieszę się, że było nam dane chociaż tyle.

Wreszcie podjęłam decyzję. Postanowiłam znowu pojechać do Bułgarii. Na pewno wiele się tam zmieniło, tak jak w innych krajach tej części Europy, tak jak w Polsce. W końcu co kilka lat jesteśmy świadkami kolejnej rewolucji. Czasy są dynamiczne i nic nie obowiązuje na dłużej. Przemijamy też jakby coraz szybciej.

Odbędę podróż sentymentalną. Pierwszy raz. To niezwykłe doświadczenie, które najczęściej przydarza się ludziom pośrodku życia, lub pod koniec, jeszcze nie było moim udziałem. Wtedy człowiek szuka odpowiedzi na kilka pytań: Dokąd zmierzam? Gdzie jestem? Ile miałem, a ile mi zostało? I najważniejsze: co zrobiłem z pierwszą połową życia? Jaki jest bilans zysków i strat?

To, co będzie później i do czego może doprowadzić taki nagły skok w przeszłość, interesowało mnie znaczniej mniej.

Tamtego lata w Bułgarii

Подняться наверх