Читать книгу Tamtego lata w Bułgarii - Małgorzata Winkler-Pogoda - Страница 9
2 Pomidory i osiołki, czyli Bułgaria po raz pierwszy
ОглавлениеW latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy nie można było wyjeżdżać na tak zwany Zachód i ciepłe południowe morza były czymś nieosiągalnym, niewyobrażalnie odległym z wielu przyczyn (niekoniecznie dystansu), mieszkańcom nadwiślańskiego kraju pozostały dwie możliwości. Obie oczywiście w zaprzyjaźnionych krajach wspólnego obozu: wczasy nad Balatonem lub wczasy nad Morzem Czarnym. Na zagraniczne wakacje mogli sobie jednak pozwolić tylko nieliczni. Wczasy na Krymie, w Rumunii czy w Bułgarii stały się synonimem luksusu. Luksusu na miarę tamtych czasów, kiedy wszyscy byli równi, ale niektórzy równiejsi.
Pamiętam sierpień 1980 roku. Pod koniec miesiąca pierwszy raz w życiu pojechałam za granicę, do tego sama, to znaczy bez rodziców. W podstawówce trenowałam siatkówkę. Nasza szkoła nawiązała kontakt ze szkołą sportową w Burgas. Drużyna dziewcząt, pod opieką wuefisty i zarazem trenera, Jana Wolniaka, oraz jego żony rusycystki, wybierała się do Bułgarii na obóz sportowy. Byłam zachwycona! I podekscytowana czekającą mnie podróżą. Z ciekawością oglądałam tymczasowy dowód osobisty w czerwonej okładce, wydany nieletniej specjalnie na tę okazję. Ten wyjazd stał się wielkim wydarzeniem w mojej rodzinie. Rodzice nigdy wcześniej nie wyjeżdżali za granicę. Jako pierwsza miałam zobaczyć piękną Bułgarię, daleką, nieznaną, ciepłą krainę, leżącą za górami, za lasami, za czterema granicami. I odbyć najdłuższą podróż pociągiem – trzy dni i dwie noce w wagonie sypialnym.
Wyjazd zaplanowano na dwudziestego trzeciego sierpnia. Pamiętnego Sierpnia. Od połowy miesiąca strajkowali robotnicy na Wybrzeżu. Rodzice nie kryli niepokoju, że wyjeżdżam w takim czasie. Krążyły plotki, że zostaną zamknięte granice. Trwało zarządzanie strachem... Na szczęście, ku radości wszystkich nieletnich uczestniczek, wyjazdu nie odwołano. Cieszyło też to, że obóz przedłużał nam wakacje. Początek roku szkolnego nas nie dotyczył, ten dzień miałyśmy spędzić na plaży w Burgas.
Z tego wyjazdu zostały mi w pamięci barwne obrazy i smaki. Przede wszystkim koszmarny biały ser podróżny. W tym bowiem czasie moja mama sama robiła biały ser. Twierdziła, że jest lepszy niż ten kwaśny sklepowy. Ser domowy był odciskany w płóciennych ściereczkach, kapiący, bardzo miękki i nadawał się głównie na twaróg. Na tę długą drogę mama zapakowała mi dwa wielkie, mokre kawały tego sera. Do tego chleb, masło i jakieś puszki. Wszystko włożyła do granatowej siatki z materiału, z plastikowymi uszami, bo wtedy nie było jeszcze reklamówek.
Spakowałam plecak i pojechałam z rodzicami na dworzec. Rozsiadłyśmy się z koleżankami w sześcioosobowym przedziale. Podręczne siatki z jedzeniem zostały na podłodze. Pociąg ruszył. Zaczęła się wakacyjna przygoda!
Dzień był upalny. Późnym wieczorem zauważyłyśmy, że podłoga w wagonie jest mokra. Płyną strumyczki wody, a ich źródło znajduje się pod oknem, u podnóża góry siatek. Coś się wylało, pękło, przecieka. Rozpoczęłyśmy gorączkowe poszukiwania. Okazało się, że w mojej siatce jest obrzydliwa paciaja powstała na bazie białego, rozmokłego sera. On chyba się rozmnożył, bo było go mnóstwo, utopił i rozmiękczył wszystko, z wyjątkiem puszek i sezamków. Byłam wściekła! Musiałam zmagać się z kapiącym paskudztwem, wyrzucić kłopotliwy bagaż z przedziału i posprzątać. Podpadłam też koleżankom, bo ich siatki z prowiantem też zostały podlane serwatką. Tak, ser mamy zwarzył mi humor.
Drugiego dnia zdarzył się kolejny wypadek, ale tym razem winowajcą była koleżanka Beatka. Otwarła puszkę szprotek w oleju, a kiedy pociąg gwałtownie zazgrzytał i szarpnął, olej obficie zalał ubranie i jej, i sąsiadki. Tym razem prawie było słychać zgrzytanie zębów.
Ale z tej podróży pamiętam przede wszystkim przepiękne górskie widoki w Rumunii. Trasa wiodła bowiem przez Transylwanię. Stałam w oknie oczarowana i nie mogłam oderwać wzroku od wysokich szczytów Karpat Południowych, głębokich, cienistych, zielonych dolin ze wstążeczkami rzek, skalnych urwisk. Pociąg sunął powoli na krawędzi przepaści. Pokonywał liczne tunele. Niezapomniane ruchome obrazy. Magiczne.
Inne wspomnienie to dzieci biegnące polami w stronę jadącego pociągu i żebrzące na dworcach. Na jednej stacji wychyliłam się z okna i dałam małemu chłopcu paczkę ocalałych sezamków. Długo ją oglądał. Potem machał mi na pożegnanie.
Atrakcją tej długiej podróży przez kilka krajów było także przekraczanie granic i stemplowanie naszych tymczasowych dowodów osobistych. Z wypiekami na twarzy oglądałyśmy pieczątki w różnych kolorach i kształtach, wszystkie z datą. Każda miała ich osiem: jedną polską, dwie czechosłowackie, dwie węgierskie, dwie rumuńskie i jedną bułgarską.
Po trzech dniach pociąg wreszcie wjechał na stację w Burgas. Powitała nas drużyna sztangistów i bokserów z zaprzyjaźnionej szkoły sportowej. To oni mieli się nami zaopiekować. Nie mam pojęcia, dlaczego nie siatkarki czy siatkarze. Może dlatego, że silniejsi, od razu chwycili za nasze bagaże, by zanieść je do autobusu.
Zamieszkałyśmy w sześciopiętrowym akademiku. I od tej pory – hulaj dusza! Miałyśmy tylko stawiać się dwa razy dziennie na posiłki w stołówce. Poinformowano nas także, jakim autobusem dojedziemy do centrum, a jakim nad morze. I to by było na tyle. Wuefista Wolniak z żoną zajmowali się swoimi sprawami, a my cieszyłyśmy się absolutną swobodą.
Pierwszy mój bułgarski zachwyt to cudnie ciepłe morze. Siedziałam w wodzie godzinami, walczyłam z falami, pływałam, ile się dało, i uczyłam tej sztuki koleżankę, która nie potrafiła pływać. Odniosłam w tej dziedzinie spory sukces, stosując metody mojego taty. Czasami fale były tak silne, że nie dało się pływać, można było tylko starać się utrzymać w pionie. Morze Czarne spodobało mi się bardzo, od pierwszego wejrzenia. Na plaży i w wodzie spędziłam niemal dwa tygodnie, nasmarowana oliwką, według wskazówek z domu.
Drugi mój zachwyt to osiołki ciągnące małe wózki z arbuzami. Arbuzy były ciepłe w środku, słodkie i rozkosznie soczyste. Jadłam je łapczywie, a sok ściekał mi po brodzie na ubranie. Wcześniej nie wiedziałam, że osiołek to popularne zwierzę pociągowe w bułgarskim rolnictwie. Liczyłam je, głaskałam. Osiołek stał się nieodłącznym, atrakcyjnym elementem tamtego lata.
Trzeci zachwyt to pyszne, dorodne pomidory. Uwielbiałam je. Smakowały i pachniały burgaskim latem. Pierwszy raz w życiu jadłam tak pyszne pomidory. Nie mogłam się nimi nasycić. Mogłabym tam żyć tylko tymi pomidorami. Nie zapamiętałam żadnych ciekawych potraw. Utkwił mi w pamięci jeszcze tylko słodki rumianek w płaskich metalowych miseczkach podawany na śniadanie w stołówce zamiast czarnej herbaty, który bardzo polubiłam.
Najwięcej wspomnień smakowych wiąże się z owocami późnego lata. Przepadałam za słodkimi ogromnymi winogronami, które nie tyle jadłam, co pożerałam kilogramami. A tak smakowite morele i tak soczyste rumiane brzoskwinie jadłam wtedy po raz pierwszy w życiu.
Soczysta słodycz owoców – również taki smak miała dla mnie Bułgaria tamtego lata.
Z Bułgarami rozmawiałyśmy oczywiście po rosyjsku. Już wtedy dobrze znałam ten język, bo uczyłam się go od piątej klasy szkoły podstawowej. Przydał się w kontakcie ze sztangistami i bokserami, którzy umilali nam czas. Raz zorganizowali dyskotekę, na której tańczyliśmy przy Abbie i Boney M. Zaprosili nas kiedyś także na swój trening. Zapamiętałam imiona kilku z nich. Wtedy też dokonałam pierwszego odkrycia kulturowo-językowego. Już wcześniej trener Wolniak mówił nam, że Bułgar, gdy mówi „tak”, kręci głową na „nie”, i odwrotnie. Zauważyłam jednak, że wygląda to trochę inaczej. Bułgarzy, gdy potakują, kołyszą głową na boki. Podobnie robią Hindusi i Azerowie, ale o tym przekonałam się wiele, wiele lat później. Kiedy Bułgarzy zaprzeczają, robią ruch głową w dół lub odrzucają ją do tytułu, co jest połączone z charakterystycznym mlaskiem. Dla obcokrajowców bywa to czasem bardzo mylące. Lepiej więc słuchać słów, a nie kierować się gestami.
Rosyjski rosyjskim, ale doszłam do wniosku, że jeśli jestem w Bułgarii, warto nauczyć się bułgarskich słów, choćby kilku. Tak zrobiłam i w różnych miejscach czy sytuacjach próbowałam ich używać, czym zaskarbiałam sobie sympatię miejscowych. Do łez rozbawiła mnie kiedyś koleżanka Ewa, która uważała, że jeśli będzie mówić po polsku głośno, wolno i wyraźnie, to sprzedawca ją zrozumie. Dobitnie wypowiadała: „pro-szę mo-re-le”, „pro-szę wi-no-gro-na”. Niestety, zero zrozumienia, za to dużo śmiechu. Ewa szybko więc kończyła eksperyment i, zrezygnowana, wskazywała palcem wybrane owoce.
Zapamiętałam wtedy nową dla mnie informację, że cyrylicę wymyślono w Bułgarii, a nie w Rosji, jak sądziłam wcześniej. Rosjanie ją tylko przejęli. Cyryl, Metody i ich uczniowie żyli w Bułgarii.
Na plaży naszą ciekawość budziły liczne grupy Rosjan. Wyróżniali się... głównie brakami w uzębieniu lub nadmiarem złotych zębów. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Niektórzy faceci byli w bawełnianych majtkach. Grube kobiety wbite w kwieciste bikini piszczały w wodzie. Rosjanie przychodzili dużymi grupami, rozkładali koce i grali na plaży dmuchanymi plastikowymi piłkami. Przyjeżdżali tu na wczasy z kołchozu. Tak mnie poinformował jeden ze Złotych Kłów. My iz kołchoza. Zapamiętałam, bo ta nazwa była mi dobrze znana z lekcji rosyjskiego. No i mogłam wreszcie zobaczyć prawdziwego kołchoźnika.
Pod koniec pobytu zorganizowano nam jedną wycieczkę – do Nesebyru. Stareńkie, ciche miasteczko na malutkim półwyspie zachwyciło nas. W przeciwieństwie do dużego Burgas, które nie wydało mi się ani szczególnie piękne, ani ciekawe. Nesebyr był bajkowy. Niskie, piętrowe domki kamienno-drewniane obrośnięte winną latoroślą kuliły się przy ciasnych uliczkach, tworzących labirynt na małej przestrzeni. Ogromne kiście winnych gron, ciemnych i zielonych, zwisały pomiędzy domami, tworząc niepowtarzalny, smakowity baldachim. Malutkie place były puste, liczne cerkiewki zamknięte. Gdzieniegdzie przemykały koty. Przed domami siedziały stare kobiety ubrane na czarno, niektóre dziergały koronki. Koronczarki, jak z płócien wybitnych Holendrów. Żywy skansen. Senny popołudniowy spokój. Cisza, którą podkreślał tylko szum morza i bzyczące owady. Niewielu spacerujących turystów. Drewniane wiatraki na przesmyku wiodącym do miasteczka stały nieruchome. Urocze miejsce na mapie pamięci tamtego lata.
Bardzo zazdrościłyśmy Bułgarom długich wakacji. U nich rok szkolny rozpoczynał się zawsze piętnastego września. To nie było sprawiedliwe, stwierdziłyśmy jednogłośnie. Do Polski przywiozłam z tej podróży absolutnie podstawowe i wieczne w swojej bułgarskości drobiazgi: różany olejek w drewnianej, rzeźbionej wieżyczce – dla mamy. Koniak Słoneczny Brzeg – dla taty. A dla siebie bawełnianą koszulkę w granatowe paski i portfelik wyszywany żółtymi, białymi i czerwonymi koralikami.
Wakacje w Bułgarii minęły błyskawicznie, jak wszystko, co chcemy zatrzymać na dłużej. Nie miałam aparatu, więc nie mam też żadnych zdjęć. Kiedy wróciłyśmy do Polski, podpisano już Porozumienia Sierpniowe. Tydzień spóźniłyśmy się do ósmej klasy. Moja czarnomorska opalenizna wzbudzała podziw jednych, zazdrość drugich. Zaczęła się jesień.