Читать книгу Jak zmieniłam życie w rok? - Malwina Bakalarz - Страница 6

Оглавление

Po niedzielnym obiedzie masuję swój pulchny brzuszek i obiecuję sobie, że to był ostatni raz. Od poniedziałku dieta i „skalpel”. Od poniedziałku jogging rano, a wieczorem basen. Albo jogging w basenie. Albo rower! I rolki! Albo rower w rolkach! W końcu wyciągnę z szafy karton z ciuchami sprzed ciąży. W końcu założę te króciutkie dżinsy z panieńskich czasów. Od jutra będzie się działo!

Od jutra…

Jutro…

Do powrotu Maćka z pracy jazda na szmacie po wszystkich zakamarkach mieszkania, żeby poprawić po weekendowym sprzątaniu. Nie mam czasu na Chodakowską! Zrobię „skalpel” wieczorem.

Przygotowując obiad, podjadam, bo pomimo że ten sam zestaw obiadowy robię po raz setny, muszę sprawdzić, czy ziemniaki dosolone, czy kotlet odpowiednio wysmażony, czy wystarczająco dużo majonezu w sałatce… a później trzeba chłopu towarzyszyć przy posiłku, więc wtrzącham drugą porcję razem z nim. Obiad, który zjadłam, był oczywiście pierwszym poważnym posiłkiem od rana, nie licząc kawy i „próbowania” potraw. No i tego kawałka ciasta z niedzieli. Ale to przecież tylko kawałeczek! Zrzucę go przecież dzięki wieczornemu „skalpelowi”. Po obiedzie ogarnia mnie senność, moje powieki są coraz cięższe, mój umysł odpływa… to niesamowite, jaką hipnotyzującą moc ma niewinny kotlet z furą ziemniaków. Malutka drzemka by się przydała. Taka malusia. Niech się ułoży w brzuszku. Przecież taka najedzona nie będę ćwiczyła, bo to niezdrowo.

No dobra, „nadejszła wiekopomna chwila”. Wygrzebałam płytę z ćwiczeniami i idę do drugiego pokoju, żeby mąż nie oglądał mojego wirującego tłuszczu i nie słyszał nieudolnego sapania. Nie zdążyłam jeszcze zamknąć drzwi, a już słyszę głośne: „Mamaaaa” i staje to małe przede mną i płacze, bo przecież zostawiam je na pastwę losu… z tatusiem. Maciek błagalnym wzrokiem patrzy prosto w moje oczy i… cholera jasna, wygrywa tę bitwę, no! Niech będzie. Potowarzyszę mu trochę, zajmując malucha, żeby tatko mógł odpocząć po pracy.

Włączają się wyrzuty sumienia… Już godzina dwudziesta, a ja nadal nie ćwiczyłam. Nieee no, w domu się nie da. Muszę zacząć biegać. Nikt mi nie będzie przeszkadzał, a jak już wyjdę, to będą musieli sobie jakoś beze mnie poradzić. Tak. Zacznę biegać! Od jutra…

Jutro…

Skoro mam biegać już wieczorem, muszę szybko kupić jakieś dobre buty do biegania! Przecież nie mogę ryzykować kontuzji. „Kontuzja” – jak to dumnie brzmi! Fajnie będzie powiedzieć sprzedawcy w sklepie, że potrzebuję butów, w których nie nabawię się kontuzji. Zabieram dziecię pod pachę i gnam do centrum handlowego. Wychodząc ze sklepu z nową parą butów, od razu czuję się lżejsza. I jestem… na pewno o dwa worki pieniędzy.

Nadchodzi godzina zero. Ubieram się w nowe buty, wyciągam z szafy dres, który pamięta jeszcze czasy, kiedy spisywałam matematykę podczas symulowanego okresu na lekcjach WF-u. Zakładam bluzę z kapturem i… good bye, rodzinko! Wrócę za godzinę. Zrobię jakiś miliard kilometrów z prędkością światła i jestem z powrotem. Wyszłam. Najpierw pięć minut marszu, później pięć minut biegu. Eeee, spoko jest. Dam radę… przebiec kolejnych pięć minut. Czegoś mi brakuje… Wiem! Muzyki! Na pewno pozwoliłaby mi zapomnieć o zmęczeniu. Zawracam do domu. Nagram sobie zestaw marzeń na stary odtwarzacz mp3 i będę biegać… od jutra.

Wychodząc ze sklepu z nową parą butów,

od razu czuję się lżejsza. I jestem… na pewno

o dwa worki pieniędzy.

Jutro…

Jutro przyniosło kolejne obowiązki, więc nie było nawet czasu na wyjęcie z szuflady mojego zabytkowego odtwarzacza mp3. W końcu przyznaję się sama przed sobą – nigdy nie nagram tych piosenek, nigdy nie pokonam magicznej bariery dziesięciu minut biegu, po której podobno zmęczenie mija. Po prostu bieganie jest nie dla mnie. Nigdy nie lubiłam biegać. Potrzebuję czegoś innego… a może karnet na siłownię? W końcu mam już fajne buty. Tak, jutro pójdę na siłownię!

Jutro…

Od rana mam nowe rozkminki. Bo przecież na siłowni wypadałoby pokazać się w jakimś fajnym stroju, a nie dresach w stylu MC Hammera. Zamiast na siłownię jadę wieczorem do centrum handlowego kupić boski strój, w którym będę wyglądała jak te wszystkie panie z reklamy Adidasa. Wydaję kilka stówek, w portfelu hula wiatr, ale ważne, że wystarczy jeszcze na karnet na siłownię. Kupię od razu taki na miesiąc – wydana kasa zmobilizuje mnie, żeby jak najczęściej z niego korzystać. No dobra. Teraz to już serio zaczynam od jutra!

Jutro…

„Jutro” to już piątek. O Boże! Jak ten czas leci! Mieszkanie zapuszczone, w lodówce pustki. Trzeba pojechać na jakieś większe zakupy wieczorem, żeby nie marnować na nie czasu w sobotę. Dzisiaj może jednak odpuszczę tę siłownię. W weekend będzie więcej czasu, to wtedy skoczę. Najważniejsza jest przecież rodzina! No to może jakieś piwko i pizzunia z mężem tak przy piątku? Zamówię, niech ma chłopina. Ja tylko powącham. Nie będę jadła przecież pizzy na noc… alboooo… aj, dobra, ostatni raz.

Jutro…

Sobota znów upływa na szaleńczej gonitwie z czasem. Cała rodzina sprząta, gania jak szalona. W niedzielę mają wpaść teściowie, to może jakieś ciasto przydałoby się zrobić? Zapomniałam podczas piątkowych zakupów o kilku gadżetach, więc wyskakuję na szybkie dokupienie. Cały czas jestem nastawiona na dzisiejszy wycisk na siłowni. Będzie się działo! Ojjj, będzie! Wracam z zakupów, zjadam obiad z rodziną, nie przyznając się do pączka, którego szybko pochłonęłam w centrum handlowym, bo nie miałam czasu na śniadanie. Ale przecież będę dzisiaj wyciskać na siłowni! Karnet kupiony, buty kupione, strój kupiony. Żeby jeszcze tylko można było kupić figurę do tego stroju…

Kurczę… no właśnie… ta moja figura… no wstyd. Jak tu się pokazać pomiędzy tymi wszystkimi laskami? Jak tu wystawić swoje opasłe udziska na ludzkie pośmiewisko? Może powinnam najpierw wspomóc się jakąś dietką… Dżiiiiizas, no nie mogę się w takim stanie pokazać na siłowni. Te wszystkie maszyny, sprzęty. Pewnie coś źle poustawiam i instruktorzy będą się ze mnie śmiali. Może chociaż w tygodniu zacznę, bo przecież dzisiaj sobota. Będzie masa ludzi. Nieee… sobota to kiepski dzień na pierwsze wyjście na siłownię.

Jutro…

Po niedzielnym obiedzie masuję swój pulchny brzuszek i obiecuję sobie, że to był ostatni raz. Od poniedziałku dieta i „skalpel”. Od poniedziałku jogging rano, a wieczorem basen. Albo jogging w basenie. Albo rower! I rolki! Albo rower w rolkach na nogach! W końcu wyciągnę z szafy karton z ciuchami sprzed ciąży. W końcu założę te króciutkie dżinsy z panieńskich czasów. Od jutra będzie się działo! Od jutra…

Jak zmieniłam życie w rok?

Подняться наверх