Читать книгу Deszcz - Marcin Ciszewski - Страница 4

Niedziela

Оглавление

Tysz­kie­wicz stał przed lu­strem i bez po­wo­dze­nia pró­bo­wał za­wią­zać kra­wat.

– Wy­glą­dam jak idio­ta – po­wie­dział.

Wyj­ścio­wy mun­dur nie le­żał do­brze. Ja­kub od­ku­rzył go i wy­pra­so­wał – na­dal nie le­żał do­brze. Wy­po­le­ro­wał też buty, co w ża­den spo­sób nie po­pra­wi­ło mu sa­mo­po­czu­cia. Nie pa­mię­tał, kie­dy ostat­nio cho­dził w mun­du­rze, o wer­sji wyj­ścio­wej nie wspo­mi­na­jąc. Ju­tro bę­dzie mu­siał go użyć, co oczy­wi­ście ni­cze­go nie zmie­ni, a sa­mo­po­czu­cie po­gor­szy jesz­cze bar­dziej.

Po­czuł na ra­mio­nach dło­nie He­le­ny. Na kar­ku czuł jej uśmiech. Wczo­raj­szy wie­czór, noc i dzi­siej­szy po­ra­nek były peł­ne ma­gii. Mo­gły­by trwać w nie­skoń­czo­ność. I dziw­nie kon­tra­sto­wa­ły z jego na­stro­jem.

– Mun­du­rek po pro­stu nu­mer za mały, to wszyst­ko – po­wie­dzia­ła.

– Albo wła­ści­ciel o nu­mer za duży.

– Chcia­łam być uprzej­ma.

Ja­kub przyj­rzał się fa­ce­to­wi w lu­strze. No­co­wa­nie w domu i od­cię­cie się od wie­ści ze świa­ta po­słu­ży­ło mu. Spał osiem go­dzin i nic mu się nie śni­ło. Dwu­krot­nie upra­wiał seks, po któ­rym nie mógł zła­pać tchu. Wor­ki pod ocza­mi zbla­dły, zmarszcz­ki sta­ły się mniej wi­docz­ne, nie­mal znik­nę­ła cho­ro­bli­wa bla­dość po­licz­ków. Ręce prze­sta­ły drżeć. Na­wet si­wi­zna na skro­niach i czo­ło wyż­sze niż jesz­cze rok temu prze­sta­ły go draż­nić. Być może ju­tro nie bę­dzie wy­glą­dał jak pa­cjent OIOM-u.

Być może.

– We­zmę się za sie­bie – obie­cał. – Wkrót­ce będę miał nad­miar wol­ne­go cza­su. Za­cznę cho­dzić na si­łow­nię, bie­gać, może po­jeż­dżę na ro­we­rze. Tu czy w Por­tu­ga­lii, gdzie­kol­wiek.

Dło­nie He­le­ny za­ci­snę­ły się lek­ko.

– Nie rób tego – po­wie­dzia­ła.

– Cze­go? Nie jeź­dzić na ro­we­rze?

– Nie da­waj im sa­tys­fak­cji.

Zer­k­nął na nie­my te­le­wi­zyj­ny ob­raz. Eks­per­ci dys­ku­to­wa­li o ju­trzej­szym za­przy­się­że­niu no­we­go rzą­du. Ran­ne gło­so­wa­nie w sej­mie zaj­mie kwa­drans. Za­przy­się­że­nie u pre­zy­den­ta pół go­dzi­ny. Na­zwi­ska no­wych mi­ni­strów od daw­na nie były ta­jem­ni­cą. Za­rów­no we­wnętrz­na, jak i ze­wnętrz­na po­li­ty­ka mia­ły zy­skać nowy wy­miar. Fala ro­sła. I na­bie­ra­ła pędu.

– To nie ma sen­su – za­pro­te­sto­wał sła­bo. Spał do­brze, przez cały wie­czór roz­ma­wiał z He­le­ną i ba­wił się z dzieć­mi, ale my­śleć nie prze­stał.

– Niech oni cię wy­rzu­cą. Niech zro­bią pierw­szy krok. Ty nie mu­sisz ni­cze­go udo­wad­niać.

Deszcz za oknem był nie­mal nie­sły­szal­ny, nie­wi­docz­ny, nie­ma­te­rial­ny, a jed­nak był, nie dało się od nie­go uciec.

Prze­mknę­ło mu przez gło­wę, żeby jej po­wie­dzieć wszyst­ko, bez upięk­sza­nia, po­sta­wić ją oko w oko z wy­mo­wą su­ro­wych fak­tów. Zwol­nie­nie z pra­cy, na­wet w try­bie dys­cy­pli­nar­nym bę­dzie do­pie­ro po­cząt­kiem kło­po­tów, opła­ce­nie do­bre­go ad­wo­ka­ta po­chło­nie for­tu­nę; wię­zie­nia uda się unik­nąć tyl­ko przy szczę­śli­wym splo­cie oko­licz­no­ści. Nie­daw­na wi­zy­ta pro­ku­ra­to­ra Kal­ca oraz pod­in­spek­to­ra Ber­dy­cha, fa­ce­ta z wy­dzia­łu we­wnętrz­ne­go była pierw­szym, bar­dzo kon­kret­nym sy­gna­łem, co nowa wła­dza dla nie­go szy­ku­je. Za­gro­że­nie trak­to­wał po­waż­nie, choć nie przy­go­to­wał jesz­cze pre­cy­zyj­nej li­nii obro­ny. Prze­ko­na­nie o słusz­no­ści po­dej­mo­wa­nych dzia­łań było ar­gu­men­tem za­słu­gu­ją­cym tyl­ko na wzru­sze­nie ra­mion, ni­g­dy nie miał złu­dzeń. Tak, po­py­ta o cwa­ne­go me­ce­na­sa, po­ukła­da­ne­go z no­wym re­żi­mem.

Po­wi­nien był to po­wie­dzieć He­le­nie, ale nie po­wie­dział ni­cze­go.

Do­cią­gnął wę­zeł kra­wa­ta, jesz­cze raz spoj­rzał w lu­stro i od­wró­cił się. He­le­na trzy­ma­ła w ręku szklan­kę soku po­ma­rań­czo­we­go. Na ku­chen­nym bla­cie stał lap­top. Ja­kub wska­zał bro­dą ekran, na któ­rym nie­du­ży, par­te­ro­wy dom ze zgrab­nym gan­kiem i ja­sną ele­wa­cją pła­wił się w bla­sku po­łu­dnio­we­go słoń­ca. Po­bli­skie mo­rze lśni­ło czy­stym szma­rag­dem. Ofer­ta przy­szła wczo­raj. Mie­li się szyb­ko zde­cy­do­wać.

– Za­dzwo­nisz do agen­ta? – za­py­tał.

– Już dzwo­ni­łam. Je­stem z nim umó­wio­na ju­tro w po­łu­dnie.

– Le­cisz do Por­tu­ga­lii? – zdzi­wił się.

– Wró­cę póź­nym wie­czo­rem. Opie­kun­ka zaj­mie się dzieć­mi.

– Masz tę cho­ler­ną au­kcję.

– W śro­dę. Le­ster wy­trzy­ma beze mnie dwa­na­ście go­dzin.

– Służ­by się wściek­ną.

– Prze­ży­ję.

Ja­kub po­now­nie zer­k­nął na ekran. Po­czuł przy­pływ spo­ko­ju i sil­ne pra­gnie­nie, by zna­leźć się na wy­brze­żu oce­anu już te­raz. Żona, dzie­ci, woda, słoń­ce, może łód­ka. W su­mie, dla­cze­go nie? He­le­na ni­g­dy nie mia­ła pro­ble­mu z wy­da­wa­niem pie­nię­dzy. Przy­zwo­ity uży­wa­ny jacht mor­ski moż­na ku­pić za osiem­dzie­siąt ty­się­cy euro. Pod­czas ubie­gło­ty­go­dnio­wej au­kcji jego żona za­ro­bi­ła trzy razy tyle. Znik­nię­cie na ja­kimś atlan­tyc­kim za­du­piu jego spra­wie nie za­szko­dzi, a moż­li­we, że nie­któ­rym naj­bar­dziej za­ja­dłym po­mo­że za­po­mnieć o jego ist­nie­niu. Tak, bę­dzie pły­wał i uczył Lol­ka pod­staw że­glar­stwa.

Na­iw­ne. Ale był w ta­kim na­stro­ju, że chwy­tał się rów­nież na­iw­no­ści.

Po­ca­ło­wał ją.

– Nie mu­szę się zwal­niać, sami mnie wy­wa­lą. Wi­zy­ta u no­we­go mi­ni­stra po­trwa pięć mi­nut – po­wie­dział. – Od­bęb­nisz au­kcję i wy­nie­sie­my się na do­bre. Po­je­dzie­my sa­mo­cho­dem, przez całą Eu­ro­pę. I nie bę­dzie nam się ni­g­dzie spie­szy­ło.

– Na zdję­ciach wszyst­ko za­wsze ład­nie wy­glą­da – za­śmia­ła się. – Po­ja­dę, obej­rzę, za­dzwo­nię do cie­bie. Bę­dzie do­brze, ku­pię ten dom. Wte­dy po­je­dzie­my.

Po­ca­ło­wał ją po­now­nie, tym ra­zem dłu­żej. Od­wza­jem­ni­ła po­ca­łu­nek.

Za­ło­żył ga­bar­dy­no­wy płaszcz, ści­snął się w ta­lii pa­sem. He­le­na przyj­rza­ła mu się.

– Ra­so­wy pies w stro­ju ga­lo­wym – orze­kła. – Trosz­kę przy­ty­ty, ale uj­dzie.

– No, no – mruk­nął, po czym za­czął roz­pi­nać gu­zi­ki.

***

Spo­tka­nie za­pla­no­wa­ne zo­sta­ło na trzy­na­stą.

Ja­ni­na Bo­guc­ka przyj­rza­ła się zgro­ma­dzo­nym. Wszy­scy przy­by­li punk­tu­al­nie. Sze­ściu męż­czyzn i jed­na ko­bie­ta. Sze­ściu po­li­ty­ków i oso­ba, któ­ra w żad­nej mie­rze nie uwa­ża­ła się za po­li­ty­ka. Kosz­tow­ne, prze­waż­nie szy­te na mia­rę gar­ni­tu­ry kon­tra­sto­wa­ły z czar­ną gar­son­ką z ta­nie­go ma­te­ria­łu i zno­szo­ny­mi czó­łen­ka­mi, któ­rych nie za­mie­ni­ła­by na nic in­ne­go. Bo­guc­ka mia­ła sie­dem­dzie­siąt­kę na kar­ku, jed­nak czu­ła się młod­sza niż więk­szość go­ści.

– Jesz­cze wczo­raj póź­nym wie­czo­rem od­by­łam kil­ka roz­mów te­le­fo­nicz­nych – oświad­czy­ła. Za­wsze od razu prze­cho­dzi­ła do rze­czy. Nie zno­si­ła pu­sto­sło­wia. – Nie mu­szę chy­ba tłu­ma­czyć, że były bar­dzo nie­przy­jem­ne. Wy­wiad tego po­li­cjan­ta na­ro­bił dużo złe­go. Nasi ro­syj­scy przy­ja­cie­le od­wo­ła­li swo­je­go am­ba­sa­do­ra i wszyst­kich kon­su­lów. Chcą re­le­go­wać pol­ski per­so­nel z Mo­skwy. Za­po­wia­da­ją dal­sze re­stryk­cje. Mają do nas pre­ten­sje. Słusz­ne.

Paw­łow­ski, szef naj­więk­szej par­tii zwy­cię­skiej ko­ali­cji, czło­wiek ma­ją­cy w naj­bliż­szej przy­szło­ści ob­jąć tekę pre­mie­ra, po­ru­szył się. Wy­glą­dał na zmar­z­nię­te­go, choć ogrze­wa­nie w urzą­dzo­nym z wy­twor­ną dys­kre­cją sa­lo­nie dzia­ła­ło wię­cej niż po­praw­nie. Resz­ta go­ści sie­dzia­ła nie­ru­cho­mo. Na po­cząt­ku spo­tka­nia po­ja­wił się kel­ner: przy­jął za­mó­wie­nia, by po­tem znik­nąć bez­sze­lest­nie.

– Ju­tro zmie­ni się rząd – po­wie­dział Paw­łow­ski. Był zmę­czo­ny cią­gną­cy­mi się od wy­bo­rów wie­lo­go­dzin­ny­mi na­ra­da­mi do­ty­czą­cy­mi po­wy­bor­czej ukła­dan­ki per­so­nal­nej. Dzia­ła­cze zgła­sza­li żą­da­nia sto­ją­ce w ro­sną­cej pro­por­cji do ich za­ostrzo­nych wie­lo­let­nim ocze­ki­wa­niem ape­ty­tów. A on nie mógł każ­de­mu z osob­na tłu­ma­czyć, że więk­szo­ści de­cy­zji nie jest wład­ny po­dej­mo­wać sa­mo­dziel­nie. – Pod­wa­ży­my bzdu­ry ujaw­nio­ne przez Tysz­kie­wi­cza, uka­rze­my win­nych, jego sa­me­go w pierw­szej ko­lej­no­ści. Po­zwo­li­my im na parę lu­kra­tyw­nych prze­jęć. Wy­mie­ni­my am­ba­sa­do­ra na bar­dziej przy­ja­zne­go.

– Do wy­na­gro­dze­nia im strat za­raz przej­dzie­my. – Bo­guc­ka skrzy­wi­ła się. Paw­łow­ski nie grze­szył ani in­te­li­gen­cją, ani do­brą orien­ta­cją w spra­wach mię­dzy­na­ro­do­wych. Dla­te­go zo­sta­nie pre­mie­rem. Zgo­dzi­ła się na jego kan­dy­da­tu­rę, to­le­ro­wa­ła go, ale cza­sem trud­no jej było ukryć, jak bar­dzo ją iry­to­wał. – Nie w tym rzecz. Uwa­ża­ją, że nie pa­nu­je­my nad sy­tu­acją. I mają ra­cję.

– No, jed­nak nie my rzą­dzi­li­śmy – wtrą­cił To­kar­ski. Jego par­tia prze­ko­nu­ją­co wy­gra­ła wy­bo­ry, a on sam już wkrót­ce zo­sta­nie mi­ni­strem spraw we­wnętrz­nych, czło­wie­kiem ob­da­rzo­nym naj­więk­szą wła­dzą w kra­ju. Nie po­tra­fił jed­nak wy­krze­sać z sie­bie en­tu­zja­zmu. Dzi­siej­szy po­ra­nek był na­wet gor­szy od po­przed­nich. Czas oczy­wi­ście ro­bił swo­je, po­wo­li, nie­po­strze­że­nie głos, śmiech, na­wet wy­bu­chy zło­ści cór­ki sta­wa­ły się co­raz bar­dziej od­le­głe, ma­to­we, tra­ci­ły wy­ra­zi­stość. Mi­ja­ją­ce lata za­cie­ra­ły szcze­gó­ły, ale nie po­tra­fi­ły stę­pić bólu. W ta­kie po­ran­ki jak dzi­siej­szy Olga sta­ła mu przed ocza­mi jak żywa. Nie umiał my­śleć o ni­czym in­nym. Mu­siał użyć ca­łej siły woli, by sku­pić się na te­ma­cie roz­mo­wy. – Oni mie­li jed­nak znacz­nie więk­sze moż­li­wo­ści, choć­by z ra­cji zwierzch­nic­twa nad służ­ba­mi.

– Olku, zwierzch­nic­two for­mal­ne to jed­no, fak­tycz­na wła­dza po­zo­sta­je nie­zmien­na – za­opo­no­wa­ła Bo­guc­ka. – Przy­naj­mniej po­win­na po­zo­sta­wać. My tym­cza­sem nie za­pa­no­wa­li­śmy nad prze­bie­giem śledz­twa w spra­wie ka­ta­stro­fy sa­mo­lo­tu. Po­zwo­li­li­śmy na aresz­to­wa­nie bra­ci Pie­niąż­ków. Dmi­trij Tom­kin mu­siał po­rzu­cić in­te­re­sy i wy­jeż­dżać w po­śpie­chu. Bar­dzo wie­le osób po­czu­ło się za­gro­żo­nych. O to wła­śnie nasi przy­ja­cie­le mają pre­ten­sje. O nie­do­trzy­my­wa­nie zo­bo­wią­zań i utra­tę kon­tro­li.

To­kar­ski przy­tak­nął. Znał Bo­guc­ką bar­dzo dłu­go. Nie uzna­wał jej za po­li­tycz­ną men­tor­kę, nie­mniej dużo się od niej na­uczył.

Spo­koj­ny prag­ma­tyzm i umie­jęt­ność do­strze­że­nia, gdzie leżą praw­dzi­we in­te­re­sy. Ostroż­ność po­łą­czo­na z bru­tal­no­ścią. Zdol­ność ukry­wa­nia praw­dzi­wych za­mia­rów i ce­lów. Ano­ni­mo­wość. Sku­tecz­ność.

Po­my­ślał, że stą­pa po cien­kim lo­dzie. Jego obec­ni pro­tek­to­rzy mo­gli z po­wo­dze­niem uzna­wać się za naj­po­tęż­niej­szych na świe­cie. Ale prze­cież za­wsze coś mo­gło pójść źle. I on, pio­nek na wiel­kiej sza­chow­ni­cy, zo­sta­nie po­świę­co­ny bez chwi­li wa­ha­nia. Po raz ko­lej­ny za­sta­na­wiał się, po co to wszyst­ko robi. Nie miał wiel­kich po­trzeb ma­te­rial­nych. Był zresz­tą nie­za­leż­ny fi­nan­so­wo – i sa­mot­ny. Mógł do koń­ca ży­cia po­świę­cić się le­ni­stwu. Ale zże­ra­ją­cy du­szę rak pchał go do dzia­ła­nia – na­wet je­śli mo­ty­wy nie były do koń­ca ja­sne.

– To Holt jest wszyst­kie­mu wi­nien, na­le­ża­ło­by wy­rzu­cić go z po­sa­dy – po­wie­dział Paw­łow­ski. – Trze­ba po­ka­zać wszem i wo­bec, że sa­mo­dziel­ne ini­cja­ty­wy nie będą to­le­ro­wa­ne.

Ja­ni­na Bo­guc­ka pod­nio­sła do ust szklan­kę z her­ba­tą – wrzą­cą, moc­ną, słod­ką, w szklan­ce usa­do­wio­nej w sta­lo­wym, in­kru­sto­wa­nym ko­szycz­ku. Za­wsze taką piła. Od śmier­ci ojca ubie­ra­ła się na czar­no. To on uczy­nił ją tym, kim, mimo zmien­nych ko­niunk­tur, na­dal jesz­cze była. Choć nie żył od wie­lu lat, uwa­ża­ła, że nic nie zwal­nia jej z oka­zy­wa­nia mu sza­cun­ku.

– Po­stą­pił nie­roz­trop­nie – przy­zna­ła. Nie oglą­da­ła na żywo wy­wia­du z Tysz­kie­wi­czem, po­chło­nię­ta ra­czej ga­sze­niem po­ża­ru spo­wo­do­wa­ne­go aresz­to­wa­niem bra­ci Pie­niąż­ków. Po­tem głów­ne tezy wy­stą­pie­nia stre­ścił jej je­den ze współ­pra­cow­ni­ków. Na­dal bo­lał ją żo­łą­dek, ude­rzo­ny głu­chym cio­sem gnie­wu. – Ale nie bę­dzie­my go wy­rzu­cać. To w koń­cu for­mal­nie jego fir­ma, a on jest jed­nak lo­jal­nym part­ne­rem i wia­ry­god­nym biz­nes­me­nem.

– Niech przy­naj­mniej zwol­ni Sen­dec­ką – upie­rał się pre­mier in spe.

– Nie zro­bi tego – od­par­ła Bo­guc­ka cier­pli­wie. – Po­ka­zał­by, że nie sza­nu­je­my wol­no­ści sło­wa.

Paw­łow­ski skrzy­wił się z nie­sma­kiem. Bo­guc­ka spoj­rza­ła na nie­go ostro.

– Za­cho­wa­nie po­zo­rów jest waż­ne – stwier­dzi­ła. Jej głos brzmiał su­ro­wo. – Mamy do wy­gra­nia zbyt wie­le rze­czy, by za­nie­dby­wać szcze­gó­ły. A wi­dzo­wie ją lu­bią. Nie mó­wiąc o tym, że robi po­ło­wę oglą­dal­no­ści sta­cji. Czy mu­szę przy­po­mi­nać, że to nasz głów­ny ka­nał ko­mu­ni­ka­cji z elek­to­ra­tem?

To­kar­ski za­śmiał się w du­chu. Znał tę man­trę na pa­mięć; de­mo­kra­cja, eu­ro­pej­skie war­to­ści, to­le­ran­cja wo­bec cu­dzych po­glą­dów, wol­ność wy­po­wie­dzi. Wszyst­ko oczy­wi­ście w ści­śle okre­ślo­nych ra­mach no­wo­cze­sne­go ro­zu­mie­nia tych po­jęć.

– Holt za­cho­wał się nie­od­po­wie­dzial­nie, Sen­dec­ka jest zwy­kłą pi­ra­nią łasą na słup­ki oglą­dal­no­ści, czy­li na kasę – po­wie­dział. – Co nie zmie­nia fak­tu, że mamy, co mamy. Mu­si­my za­re­ago­wać na wer­sję przed­sta­wio­ną przez tego… – za­wa­hał się przy­wo­ła­ny do po­rząd­ku spoj­rze­niem Bo­guc­kiej. Znał ją wy­star­cza­ją­co dłu­go, by wie­dzieć, że nie to­le­ru­je wul­ga­ry­zmów i pro­stac­kich sfor­mu­ło­wań. Z par­tyj­ne­go ze­bra­nia wy­szła­by po mi­nu­cie, o ile w ogó­le by się na nim zna­la­zła. – Przez Tysz­kie­wi­cza.

– Weź na sie­bie po­li­cjan­ta. – Na­dal pa­trzy­ła na nie­go uważ­nie. – My zneu­tra­li­zu­je­my jego wer­sję wy­da­rzeń.

Kiw­nął gło­wą. Słu­chał na żywo tego nie­szczę­sne­go wy­wia­du, prze­szedł do po­rząd­ku dzien­ne­go nad zło­żo­ny­mi pu­blicz­nie prze­pro­si­na­mi, po re­we­la­cjach o so­bo­wtó­rze za­ci­skał pię­ści i ma­rzył o mo­men­cie, gdy bę­dzie mógł w koń­cu ru­szyć do ak­cji. Choć przez ostat­nie lata na­uczył się cier­pli­wo­ści, ża­ło­wał, że na skut­ki przyj­dzie jesz­cze po­cze­kać.

– Tysz­kie­wicz zo­sta­nie wy­eli­mi­no­wa­ny – obie­cał. – Na do­bre. Wy ma­cie trud­niej­sze za­da­nie.

Bo­guc­ka wie­dzia­ła o tym le­piej od nie­go. Cyrk za­czął się jesz­cze wczo­raj wie­czo­rem, pół go­dzi­ny po tym nie­szczę­snym wy­wia­dzie. Ro­sja­nie za­re­ago­wa­li wście­kłym obu­rze­niem na su­ge­stię udzia­łu w za­ma­chu, głos w te­le­wi­zji za­brał oso­bi­ście pre­zy­dent Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej. Sta­now­czo od­rzu­cił tezę, że w sa­mo­lo­cie był so­bo­wtór mi­ni­stra, i za­gro­ził Pol­sce da­le­ko idą­cy­mi kon­se­kwen­cja­mi. Mimo póź­nej pory spra­wa od­bi­ła się sze­ro­kim echem w kon­ser­wa­tyw­nych me­diach na ca­łym świe­cie. Me­dia li­be­ral­ne za­rzu­ci­ły obec­ne­mu jesz­cze rzą­do­wi sto­so­wa­nie brud­nych me­tod wo­bec prze­ciw­ni­ków po­li­tycz­nych, co da­wa­ło pew­ną osło­nę, ale fak­tów nie zmie­nia­ło. Gdy nowy rząd obej­mie wła­dzę, przyj­dzie po­pra­co­wać nad ukry­ciem czę­ści z nich, a wy­eks­po­no­wa­niem in­nych. Nie­mniej bra­cia Pie­nią­żek zo­sta­li aresz­to­wa­ni, a zgro­ma­dzo­ny prze­ciw nim ma­te­riał do­wo­do­wy wy­glą­dał na nie­moż­li­wy do pod­wa­że­nia. Za­ufa­ny ad­wo­kat prze­ka­zał, że obaj przy­się­gli za­cho­wać mil­cze­nie, ale ta­kich rze­czy czło­wiek ni­g­dy nie jest pew­ny. Rze­czą naj­pil­niej­szej wagi bę­dzie przy­dzie­le­nie do spra­wy pro­ku­ra­to­ra po­dzie­la­ją­ce­go po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści no­wej wła­dzy za kraj.

– Po wi­zy­cie ame­ry­kań­skie­go pre­zy­den­ta – od­par­ła Bo­guc­ka.

Wszy­scy pod­nie­śli gło­wy.

– Słu­cham? – za­py­tał Kor­kuć, pre­zes mniej­szej z ko­ali­cyj­nych par­tii, po­ru­sza­jąc się nie­spo­koj­nie. Był za­ja­dłym prze­ciw­ni­kiem po­ro­zu­mie­nia z Ame­ry­ka­na­mi. Chciał spo­ko­ju na wszyst­kich fron­tach, zwłasz­cza na ro­syj­skim. Za dwa dni miał ob­jąć sta­no­wi­sko wi­ce­pre­mie­ra i mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych. Od wie­lu dni cięż­ko pra­co­wał nad no­wym uło­że­niem pion­ków na we­wnętrz­nej sza­chow­ni­cy. Chciał tego, cze­go chcia­ła Bo­guc­ka i sto­ją­cy za nią lu­dzie. Dla­te­go za­szedł wy­so­ko. Na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej za­mie­rzał po pro­stu słu­chać wska­zó­wek pły­ną­cych od so­jusz­ni­ków i przy­ja­ciół i bez dys­ku­sji się do nich sto­so­wać.

– Po wi­zy­cie Ame­ry­ka­nów – po­wtó­rzy­ła cier­pli­wie.

– Prze­cież wi­zy­ta mia­ła zo­stać od­wo­ła­na – za­pro­te­sto­wał.

– Wi­zy­ta się od­bę­dzie i układ zo­sta­nie pod­pi­sa­ny.

Ci­sza była tak gę­sta, że nie­mal na­ma­cal­na. Deszcz ogło­sił chwi­lo­wą prze­rwę, wiatr za­milkł, ulicz­ka przed do­mem wy­glą­da­ła na opu­sto­sza­łą.

– Nie ro­zu­miem – po­wie­dział Paw­łow­ski. Jego gar­ni­tur mie­nił się w mięk­kim świe­tle lamp. Wy­sty­li­zo­wa­na fry­zu­ra aż pro­si­ła o ka­me­rę. Miał trzy­dzie­ści osiem lat i stał u szczy­tu ka­rie­ry. Z dys­kret­ną po­mo­cą Bo­guc­kiej tak wie­lu wro­gów przy­pra­wił o po­li­tycz­ną śmierć, że więk­szo­ści nie pa­mię­tał. Ni­skie ci­śnie­nie i zła po­go­da nie ro­bi­ły na nim wra­że­nia. Na­dal ner­wo­wo za­cie­rał ręce. – Zde­cy­do­wa­na więk­szość na­szych wy­bor­ców chce szyb­kiej po­pra­wy sto­sun­ków z Bruk­se­lą, któ­ra jest prze­ciw ukła­do­wi. Niem­cy są prze­ciw ukła­do­wi. Fran­cu­zi są prze­ciw ukła­do­wi. Ży­dzi są prze­ciw ukła­do­wi. O Ro­sja­nach nie wspo­mnę.

Bo­guc­ka po­now­nie się­gnę­ła po szklan­kę. Mdłe świa­tło wcze­sne­go je­sien­ne­go po­po­łu­dnia oświe­tla­ło jej twarz, eks­po­nu­jąc sta­rość i zmę­cze­nie. Roz­draż­ni­ła ją uwa­ga o Ży­dach. Była sta­rej daty. I była Ży­dów­ką. Dzi­siej­sze pań­stwo Izra­el wzbu­dza­ło w niej nie­chęć.

– Ukła­do­wi to­wa­rzy­szyć będą kon­trak­ty na za­kup uzbro­je­nia o łącz­nej war­to­ści sie­dem­na­stu mi­liar­dów do­la­rów – po­wie­dzia­ła. – To bę­dzie naj­więk­sza trans­ak­cja w hi­sto­rii Pol­ski. Ame­ry­ka­nie zo­bo­wią­za­li się do za­war­cia trans­ak­cji of­f­se­to­wych w wy­so­ko­ści dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cent tej sumy. Dzie­więć­dzie­siąt pro­cent od sie­dem­na­stu mi­liar­dów rów­na się pięt­na­ście trzy­sta. Oni te pie­nią­dze za­in­we­stu­ją w na­sze fa­bry­ki. Na­sze. Do­dat­ko­wo sześć mi­liar­dów zło­tych po­chło­nie bu­do­wa in­fra­struk­tu­ry. To my bę­dzie­my ją bu­do­wa­li. Bę­dzie bar­dzo dużo luź­nych pie­nię­dzy. Opła­ca nam się pod­pi­sać.

Luź­ne pie­nią­dze. Róż­ni­ca po­mię­dzy war­to­ścią kon­trak­tu a fak­tycz­ny­mi kosz­ta­mi jego re­ali­za­cji. Mi­liar­dy wpusz­cza­ne do nie­zli­czo­nych fun­da­cji, NGO-sów, sto­wa­rzy­szeń. Ty­sią­ce po­sad, prze­pły­wów i za­leż­no­ści. Wszy­scy obec­ni w tym po­miesz­cze­niu lu­dzie – z wy­jąt­kiem Bo­guc­kiej – za­sia­da­li w za­rzą­dach albo ra­dach nad­zor­czych przy­naj­mniej kil­ku ta­kich or­ga­ni­za­cji. Do­sko­na­le wie­dzie­li, jak wiel­ką rolę w ich ży­ciu gra­ją luź­ne pie­nią­dze.

– Ro­sja­nie… – bąk­nął Kor­kuć, prze­ły­ka­jąc gło­śno śli­nę.

– Ro­sja­nie dali zie­lo­ne świa­tło.

To­kar­ski po­krę­cił gło­wą z po­dzi­wem, choć wie­dział już o de­cy­zji ską­d­inąd, i to od kil­ku­na­stu go­dzin. Kor­kuć cmok­nął z nie­do­wie­rza­niem. Paw­łow­ski od­sta­wił fi­li­żan­kę z nie­do­pi­tą kawą. Po­zo­sta­li trzej męż­czyź­ni, ści­sły krąg za­ufa­nych, na­wet nie ukry­wa­li za­sko­cze­nia.

– W tej sy­tu­acji? – za­py­tał To­kar­ski.

– Wła­śnie w tej – od­par­ła Bo­guc­ka. Naj­le­piej z obec­nych wie­dzia­ła, że Ro­sja­nie ni­g­dy nie kie­ro­wa­li się stwa­rza­ny­mi przez sie­bie po­zo­ra­mi, umie­li za to do­strzec praw­dzi­we ko­rzy­ści.

– Cze­go chcą w za­mian? – za­py­tał Paw­łow­ski.

– Trzy­dzie­stu pro­cent na­sze­go udzia­łu. W efek­cie wy­ra­żą na­dzie­ję, że nowy rząd bę­dzie pro­wa­dził roz­sąd­niej­szą po­li­ty­kę, stop­nio­wo przy­wró­cą nor­mal­ne sto­sun­ki dy­plo­ma­tycz­ne i ogra­ni­czą się do for­mal­ne­go wy­ra­że­nia tro­ski o za­cho­wa­nie rów­no­wa­gi sił – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie.

– Nie wie­rzę, że cho­dzi o pie­nią­dze – za­opo­no­wał Paw­łow­ski. – Nie w tej sy­tu­acji. Po­zwa­la­jąc na układ, stra­cą twarz. Nie mó­wiąc o tym, że trzy eska­dry F-35 na­praw­dę zmie­nią układ sił.

Mój par­tyj­ny ko­le­ga jest jed­nak strasz­nym dur­niem, po­my­ślał To­kar­ski. Bo­guc­ka spoj­rza­ła na nie­go. Ni­ko­go nie fa­wo­ry­zo­wa­ła, ale od daw­na miał wra­że­nie, że z jego zda­niem li­czy się naj­bar­dziej.

– Prze­ciw­nie, będą mo­gli pod­trzy­my­wać le­gen­dę, że zły Za­chód chce ich na­paść – po­wie­dział, nie zwra­ca­jąc się do ni­ko­go w szcze­gól­no­ści. Był pe­łen po­dzi­wu dla prag­ma­ty­ki dzia­ła­nia Ro­sjan. – Będą mo­gli zwięk­szyć bu­dżet na zbro­je­nia. A my im ła­ska­wie do­star­czy­my pre­tek­stu i jesz­cze od­pa­li­my dolę. Za­ro­bią dwa­dzie­ścia razy tyle co my. Tak, cho­dzi przede wszyst­kim o pie­nią­dze.

Bo­guc­ka nie­znacz­nie skło­ni­ła gło­wę, jak­by w uzna­niu traf­no­ści ar­gu­men­ta­cji.

– Zy­ska­my jesz­cze jed­no – do­da­ła. – Go­dząc się na układ, na po­cząt­ku ka­den­cji unik­nie­my otwar­tej woj­ny z pre­zy­den­tem. To da nam do­dat­ko­wych parę punk­tów pre­mii.

Pre­zy­dent był z po­przed­nie­go ukła­du. Do­pie­ro za rok sta­nie do wal­ki o re­elek­cję. Son­da­że nie da­wa­ły mu wiel­kich szans. Jak cały jego obóz po­li­tycz­ny na­le­żał do za­go­rza­łych zwo­len­ni­ków trak­ta­tu z Ame­ry­ka­na­mi. Bo­guc­ka mia­ła oczy­wi­ście ra­cję: Po­la­cy ko­cha­li po­li­tycz­ną zgo­dę, na­wet je­śli była cał­ko­wi­tą fik­cją i ogra­ni­cza­ła się do gry po­zo­rów. I bali się Ro­sji.

Paw­łow­ski prze­wi­dy­wał sze­reg trud­no­ści, choć­by przy ga­sze­niu obu­rze­nia Nie­miec czy Ko­mi­sji Eu­ro­pej­skiej, ale był wy­star­cza­ją­co in­te­li­gent­ny, by za­nie­chać pro­te­stów. Gniew ubra­nej na czar­no ko­bie­ty ob­cho­dził go bar­dziej niż gniew Nie­miec czy Bruk­se­li. Miał am­bi­cję, by rzą­dzić co naj­mniej jed­ną peł­ną ka­den­cję.

– Ra­cja – mruk­nął To­kar­ski.

– No do­brze – po­wie­dzia­ła Bo­guc­ka. Wsta­ła. Męż­czyź­ni pod­nie­śli się rów­nież. – Nie za­trzy­mu­ję. Od­pocz­nij­cie, wy­śpij­cie się. Ju­tro za­cznie­my nowy roz­dział w hi­sto­rii tego kra­ju.

Go­ście wy­szli w mil­cze­niu, po­że­gnaw­szy ją uprzej­mym ski­nie­niem gło­wy.

***

Krzep­tow­ski spoj­rzał na Bar­ba­rę Ra­ko­czy, a po­tem nie­co dłu­żej za­trzy­mał wzrok na Kice. Sie­dzie­li w ma­leń­kiej knajp­ce nie­opo­dal sie­dzi­by Biu­ra. Była nie­dzie­la, ka­wiar­nia wy­peł­nio­na po brze­gi. Mó­wi­li ci­cho, nie zwra­ca­li ni­czy­jej uwa­gi, ła­god­na mu­zy­ka są­czy­ła się w tle.

– Wo­la­ła­bym go za­py­tać. – Kika wy­glą­da­ła na szcze­rze zmar­twio­ną.

– Nie od­bie­ra te­le­fo­nów, trud­no mu się dzi­wić, też bym tak zro­bił – od­parł Krzep­tow­ski, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać znie­cier­pli­wie­nia. – A my mamy ro­bo­tę.

– Kika ma ra­cję – po­wie­dzia­ła Bar­ba­ra.

– Wszy­scy mamy ra­cję. Je­stem wa­szym sze­fem. Bio­rę to na sie­bie.

Kika po­krę­ci­ła gło­wą. Do­sko­na­le ją ro­zu­miał. Była upo­rząd­ko­wa­na i lo­jal­na, nie­dłu­go wy­cho­dzi­ła za mąż, cięż­ko pra­co­wa­ła na to, żeby nie oba­wiać się zwol­nie­nia. Nie tak daw­no jesz­cze ją w tym utwier­dzał. Te­raz czuł, że musi bro­nić za­sad. Ła­mać drob­ne, by za­cho­wać te waż­niej­sze.

– Mu­si­my po­sprzą­tać – po­wtó­rzył po raz ko­lej­ny. – Mamy czas do ju­tra. Przyj­dzie nowy mi­ni­ster, mo­że­my się pa­ko­wać.

– Chcesz ukry­wać do­wo­dy?

Wes­tchnął. Tyle lat pra­cy oka­za­ło się da­rem­nych. Czuł coś w ro­dza­ju żalu. Cie­szył się, że czuł co­kol­wiek. Myśl o świe­żo usy­pa­nym gro­bie żony krą­ży­ła mu po gło­wie ni­czym ba­ra­ku­da wo­kół ofia­ry. Jesz­cze wczo­raj umó­wił się na wi­zy­tę u psy­chia­try. Czy­tał, że są far­ma­ceu­ty­ki, któ­re mogą po­móc. Dziś rano stwier­dził, że przez noc mo­ty­wa­cja mu nie osła­bła; chciał, by ży­cie nie przy­gnia­ta­ło go cię­ża­rem po­nad siły.

– Chcę usu­nąć rze­czy, któ­re mogą po­słu­żyć do sfor­mu­ło­wa­nia aktu oskar­że­nia. – Pod­niósł dłoń, wi­dząc, że Bar­ba­ra na­bie­ra po­wie­trza w płu­ca. – Wie­cie, jak jest. Fak­ty moż­na in­ter­pre­to­wać na róż­ne spo­so­by.

Kika przyj­rza­ła mu się uważ­nie. Mia­ła do czy­nie­nia z róż­nym sę­dzia­mi i róż­ny­mi pro­ku­ra­to­ra­mi. Jed­nym prze­szka­dza­ły rze­czy, któ­re dla in­nych były nie­war­ty­mi uwa­gi dro­bia­zga­mi. Pro­wa­dzi­ła kil­ka do­sko­na­le udo­ku­men­to­wa­nych śledztw, któ­re zo­sta­ły za­mie­cio­ne pod dy­wan, bo nie było po­li­tycz­ne­go za­po­trze­bo­wa­nia, by uj­rza­ły świa­tło dzien­ne, o ska­za­niu spraw­ców nie wspo­mi­na­jąc. Od­wrot­ne sy­tu­acje zda­rza­ły się rów­nie czę­sto.

– On wie, że chcesz go chro­nić? – za­py­ta­ła. Te­raz i Bar­ba­ra za­wie­si­ła spoj­rze­nie na wy­chu­dłej twa­rzy Krzep­tow­skie­go.

– Nie jego – za­prze­czył. – Nas. Za dużo osią­gnę­li­śmy, żeby ja­kieś ob­szczy­mu­ry mó­wi­ły, co jest zgod­ne z nową wy­kład­nią, a co nie.

Bar­ba­ra Ra­ko­czy po­my­śla­ła, że ma do czy­nie­nia z in­te­re­su­ją­cym ro­dza­jem lo­jal­no­ści. Ale nie za­pro­te­sto­wa­ła. Wie­rzy­ła, że Krzep­tow­ski wie, co robi. Kil­ka dni temu dzia­ła­li wspól­nie, a ona, choć naja­dła się stra­chu, nie tyl­ko prze­ży­ła, ale mia­ła wra­że­nie, że uda­ło im się ra­zem coś osią­gnąć. Uzna­ła, że może mu za­ufać jesz­cze raz.

Kika do­pi­ła kawę. Nie­daw­na ule­wa na po­wrót za­mie­ni­ła się w mżaw­kę. Chmu­ry krą­ży­ły ni­sko: nie­bo po­chy­la­ło się nad uli­ca­mi.

– Nie da się po­sprzą­tać bez śla­du – po­wie­dzia­ła. – Za­czną się jaz­dy, prze­słu­cha­nia, uczci­wi lu­dzie do­sta­ną za­rzu­ty.

– Je­śli nie po­sprzą­ta­my, na Ja­ku­bie i na mnie się nie skoń­czy. – Krzep­tow­skie­mu wy­raź­nie koń­czy­ła się cier­pli­wość.

– To jest ka­ral­ne – oznaj­mi­ła Bar­ba­ra. – Funk­cjo­na­riusz ukry­wa­ją­cy czy nisz­czą­cy do­wo­dy… Jezu – wes­tchnę­ła.

Krzep­tow­ski za­mknął oczy. Wi­dział za­cię­tą, peł­ną zło­śli­wej sa­tys­fak­cji twarz Cień­skie­go, zwol­nio­ne­go dys­cy­pli­nar­nie ope­ra­to­ra sek­cji bo­jo­wej Biu­ra. Fa­cet się mścił, me­dia ku­pi­ły jego nar­ra­cję, ri­po­sta Tysz­kie­wi­cza we wczo­raj­szym pro­gra­mie Sen­dec­kiej była cel­na i moc­na, ale po­dzie­li­ła los więk­szo­ści ri­post na świe­cie; oka­za­ła się spóź­nio­na. A prze­cież Cień­ski był ni­kim, pion­kiem, za­le­d­wie for­pocz­tą ata­ku. Sen­dec­ka, gracz nie­po­rów­na­nie cięż­sze­go ka­li­bru, też prze­cież nie była żad­ną roz­gry­wa­ją­cą.

– Słu­chaj­cie, moje pa­nie – po­wie­dział Krzep­tow­ski. Myśl wy­kla­ro­wa­ła się w koń­cu. – Nowi obej­mą wła­dzę ju­tro. Sły­sza­łem z po­waż­nych ust, że jest roz­wa­ża­na kon­cep­cja li­kwi­da­cji Biu­ra. Je­śli damy im pre­tekst, zli­kwi­du­ją je na pew­no.

– Chcą zli­kwi­do­wać Biu­ro? – Kice nie uda­ło się za­pa­no­wać nad mi­mi­ką. Ni­g­dy nie zaj­mo­wa­ła się wy­słu­chi­wa­niem czy ko­men­to­wa­niem plo­tek – zresz­tą, przez ostat­nich kil­ka ty­go­dni była tak za­ję­ta, że nie mia­ła na­wet cza­su na­pić się kawy.

– W jed­nym z wa­rian­tów, tak.

– No ale prze­cież jed­nak parę razy oka­za­li­śmy się przy­dat­ni – mruk­nę­ła Bar­ba­ra.

– Nie żar­tuj­my. – Krzep­tow­ski pod­niósł do ust ka­wa­łek szar­lot­ki. Od rana czuł głód. W koń­cu za­czął jeść. – Już sama na­zwa ich draż­ni. Pol­ska nie po­win­na ko­ja­rzyć się z ter­ro­ry­zmem.

– Bzdu­ry – żach­nę­ła się Kika.

– Ty to wiesz, ja to wiem, Bar­ba­ra to wie. Resz­ty to nie ob­cho­dzi. Po­my­śl­cie o tym. Ja wy­le­cę na pew­no. Ale wy może się ucho­wa­cie, na­wet je­śli Biu­ro mia­ło­by prze­trwać jako fa­sa­da.

– Nie chcę pra­co­wać w fa­sa­dzie – po­wie­dzia­ła Kika.

– Ale to ty zde­cy­du­jesz, nie oni.

– On ma ra­cję – ode­zwa­ła się Bar­ba­ra. Wsta­ła. – To, co jest u mnie, sko­piu­ję i prze­ka­żę ci. Zde­cy­du­jesz sam.

Krzep­tow­ski spoj­rzał na Kikę.

– Niech bę­dzie – oświad­czy­ła. – Choć uwa­żam, że ro­bi­my błąd.

***

Ko­ry­tarz był dłu­gi. Koń­czył się idą­cą w górę stud­nią, za­po­mnia­ną i wil­got­ną jak resz­ta. Po­ko­na­nie dy­stan­su za­ję­ło dwóm ubra­nym w kom­bi­ne­zo­ny miej­skie­go przed­się­bior­stwa ka­na­li­za­cyj­ne­go męż­czy­znom bli­sko kwa­drans – przej­ście w kil­ku miej­scach zwę­ża­ło się tak bar­dzo, że mu­sie­li zdej­mo­wać ple­ca­ki i prze­ci­skać się bo­kiem. Je­den z od­cin­ków oka­zał się ni­ski; tam szli na czwo­ra­kach. Na miej­sce do­tar­li po­kry­ci pa­ję­czy­na­mi i pa­sma­mi ple­śni. W świe­tle za­mon­to­wa­nych na ka­skach la­ta­rek wi­dzie­li wi­ru­ją­ce w po­wie­trzu kro­pel­ki wil­go­ci. Był to ich szó­sty i za­ra­zem ostat­ni kurs.

Pro­wa­dzą­cy pod­niósł dłoń. Ple­ca­ki wy­lą­do­wa­ły na zie­mi. Za­wie­ra­ły ostat­nią, li­czą­cą dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów par­tię ma­te­ria­łu wy­bu­cho­we­go, zwój prze­wo­du elek­trycz­ne­go, za­pal­ni­ki, de­to­na­tor oraz od­bior­nik ra­dio­wy. Obaj męż­czyź­ni byli wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny­mi pi­ro­tech­ni­ka­mi. Roz­miesz­cze­nie i uzbro­je­nie ła­dun­ków zgro­ma­dzo­nych w sto­ją­cych pod ścia­na­mi dwu­na­stu drew­nia­nych skrzyn­kach za­ję­ło im kwa­drans. Nim ru­szy­li z po­wro­tem, ob­ser­wo­wa­ni przez zie­lo­ne świa­teł­ko dio­dy kon­tro­l­nej de­to­na­to­ra, je­den z nich przy­tknął do ust krót­ko­fa­lów­kę.

– Je­ste­śmy go­to­wi – po­wie­dział.

Znaj­du­ją­cy się dwa ki­lo­me­try da­lej męż­czy­zna, któ­re­go współ­pra­cow­ni­cy zna­li pod imie­niem Adam, po­twier­dził otrzy­ma­nie wia­do­mo­ści i roz­łą­czył się. Sie­dział przy biur­ku, pod któ­rym kar­nym sze­re­giem sta­ły kom­pu­te­ry pod­łą­czo­ne do miej­skiej sie­ci mo­ni­to­rin­gu. Na kil­ku du­żych ekra­nach wi­dział duży frag­ment śród­mie­ścia War­sza­wy. Lu­dzie prze­cho­dzi­li, mi­ga­ły sa­mo­cho­dy, cięż­ko to­czy­ły się au­to­bu­sy. Nie dzia­ło się nic od­bie­ga­ją­ce­go od co­dzien­nej sza­ro­ści, ru­ty­no­we­go po­śpie­chu wiel­kie­go mia­sta – poza tym, że pa­da­ło co­raz moc­niej. Bu­dy­nek bę­dą­cy głów­nym przed­mio­tem jego za­in­te­re­so­wa­nia stał od­dzie­lo­ny ba­rier­ka­mi, mimo krą­żą­cych wo­kół kil­ku pa­tro­li po­li­cji ci­chy, na ra­zie bez­lud­ny. Mały ro­ad­ster w ko­lo­rze ja­skra­wej zie­le­ni par­ko­wał nie­opo­dal wej­ścia, ale nie zwra­cał ni­czy­jej uwa­gi.

Męż­czy­zna za­pa­lił pa­pie­ro­sa i za­cią­gnął się głę­bo­ko. Spoj­rzał na ekran sto­ją­ce­go osob­no te­le­wi­zo­ra. Le­cia­ła ko­lej­na po­wtór­ka wczo­raj­sze­go, bi­ją­ce­go re­kor­dy oglą­dal­no­ści po­li­tycz­ne­go talk-show. Jed­na z naj­po­pu­lar­niej­szych pol­skich dzien­ni­ka­rek za­ci­ska­ła usta, wy­słu­chu­jąc re­we­la­cji ser­wo­wa­nych przez dy­rek­to­ra Biu­ra Zwal­cza­nia Ter­ro­ry­zmu CBŚ. Adam mó­wił po pol­sku sła­bo, ale spo­ro ro­zu­miał.

„Za­raz, za­raz, chwi­lecz­kę. Coś się nie zga­dza. Po­wie­dział pan, że za­mach był in­spi­ro­wa­ny przez ro­syj­ski wy­wiad woj­sko­wy…” – mó­wi­ła Be­ata Sen­dec­ka. Wy­glą­da­ła na co­raz bar­dziej skon­ster­no­wa­ną.

Tysz­kie­wicz uśmiech­nął się z ekra­nu sa­my­mi usta­mi.

„Ro­sja­nom za­le­ży, żeby po­ro­zu­mie­nie z Ame­ry­ka­na­mi nie do­szło do skut­ku” – po­wie­dział. „Spraw­stwo Mar­szu Na­ro­do­we­go było do­god­ne z kil­ku po­wo­dów. Po pierw­sze, uży­to do za­ma­chu ame­ry­kań­skich ra­kiet, któ­re Ame­ry­ka­nie do­star­cza­ją na Ukra­inę w ra­mach po­mo­cy woj­sko­wej, ła­two więc oskar­żyć USA o wspie­ra­nie ter­ro­ry­zmu. Po dru­gie, pol­skie kon­tak­ty z Ukra­iń­ca­mi zo­sta­ły przed­sta­wio­ne jako do­ga­dy­wa­nie się prze­ciw­ko Ro­sji…”.

Adam wy­łą­czył te­le­wi­zor. Wczo­raj­sze sen­sa­cje nic go nie ob­cho­dzi­ły. Miał swo­ją ro­bo­tę do wy­ko­na­nia, tu i te­raz. Wstał, ro­zej­rzał się po po­ko­ju, za­mknął drzwi na klucz, po czym opu­ścił ni­czym nie­wy­róż­nia­ją­cy się bu­dy­nek zlo­ka­li­zo­wa­ny przy ci­chej, sen­nej śród­miej­skiej ulicz­ce.

Deszcz

Подняться наверх