Читать книгу Deszcz - Marcin Ciszewski - Страница 5
Poniedziałek
ОглавлениеPrzy goleniu Tyszkiewicz nawet podśpiewywał pod nosem. Dawno nie czuł się tak zrelaksowany i wypoczęty, co nie powinno mieć miejsca, ale miało i to było dobre. Nie zastanawiał się nad tym. Zjedli śniadanie, przyszła opiekunka, Helena wydała jej kilka poleceń, oznajmiła, że wróci nie później niż o jedenastej wieczorem. Jakub chciał powiedzieć, że on pewnie będzie w domu przed południem, ale zachował tę uwagę dla siebie. Zeszli do garażu. Mimo ulewy droga na lotnisko zajęła tylko nieco ponad pół godziny, Helena nie chciała, by ją odprowadzał. Gdy wysiadła i poszła w stronę terminalu odlotów, szczupła, ruszającą się z gracją, patrzył za nią, aż zniknęła w drzwiach. Poczuł jednocześnie ciepło w sercu i wyrzuty sumienia, niebezpieczną mieszankę, na którą nigdy chyba się nie uodporni.
Do spotkania z ministrem pozostała godzina. Gdy tuż po przebudzeniu włączył telefon, ujrzał dwadzieścia sześć nieodebranych połączeń. Sześć gniewnych esemesów. Dziennikarze, politycy, dyrektor CBŚ, nawet komendant główny. Większość solidarnie zignorował. Jednego wezwania, wysłanego przez nowego szefa, zignorować nie mógł. Nawet się nie dziwił; głosowanie nad wotum zaufania i zaprzysiężenie rządu poszło ekspresowo, jak nigdy dotąd.
Jechał na Mokotów, nadal myśląc o Helenie, w jakimś pokrzepiającym stanie ducha, dziwnie spokojny. Gdy dotarł na Rakowiecką, gmach ministerstwa, na co dzień ponury i przytłaczający, teraz na dodatek zalany deszczem i owinięty w szarość, wydał mu się niczym monstrualny grobowiec. Nawet jednak ta ponura refleksja nie wybiła Jakuba z nastroju pogodnej zadumy.
Na korytarzu uścisnął dłoń szefa CBŚ, Ślusarskiego. Dyrektor był zmęczony i przygarbiony, ale wyjściowy mundur leżał na nim znacznie lepiej niż na Tyszkiewiczu. Komendant główny pojawił się jak spod ziemi, udawał, że ich nie dostrzega. Przez pięć minut milczeli, nawet nie patrzyli na siebie. W końcu sekretarka zaprosiła wszystkich do gabinetu ministra.
W pomieszczeniu nie zmieniło się nic poza tym, że zniknęła stojąca na biurku fotografia wnuków poprzedniego szefa. Tokarski był rozwiedziony, Tyszkiewicz słyszał plotki, że prowadzi ascetyczne, samotne życie. Na żywo widział go po raz ostatni na pogrzebie córki, kilka lat temu. Od tamtego czasu zaprzysiężony przed dwiema godzinami minister schudł i posiwiał. Rumiana niegdyś twarz pokryła się niezmywalnym, szarym nalotem starości i smutku.
Powitanie było krótkie i formalne.
– Proszę. – Tokarski wskazał ręką fotele ustawione wokół stołu.
Usiedli. Kawa pachniała, to się również nie zmieniło.
– Zanim zaczniemy omawiać najważniejsze zadania, chcę wam coś powiedzieć – zaczął. Głos miał wysoki, chropawy, mówił wolno, jakby zastanawiał się nad każdym słowem. Jakub starał się patrzeć na niego jak na każdego innego człowieka. – Zapewne spodziewacie się zmian. Jasne jest, że najwyższe stanowiska w policji muszą zajmować ludzie, którym będę ufał. Ale na razie niczego nie przesądzam. Muszę wam się przyjrzeć. Zobaczyć w działaniu. Wszyscy mają równy start.
Nie najgorzej, pomyślał Jakub. Spodziewał się raczej pompatycznej mowy pełnej wzniosłych haseł. Facet okazał się zadziwiająco konkretny.
– Waszym głównym, właściwie wyłącznym zadaniem na najbliższych kilka dni jest zabezpieczenie wizyty prezydenta Stanów Zjednoczonych – ciągnął Tokarski. – To i tylko to jest w tej chwili ważne, najważniejsze. Wszystkie inne sprawy mają drugorzędne znaczenie.
– Tak jest – powiedział komendant główny. Jakub starał się ukryć zaskoczenie. Był przekonany, że wizyta zostanie odwołana. Nowy rząd miał zupełnie inne priorytety.
Tokarski po raz pierwszy uważniej przyjrzał się gościom. Siedzieli sztywno, a on patrzył w oczy każdemu po kolei. Przy Jakubie zatrzymał się dłużej. Tyszkiewicz wytrzymał tylko kilka sekund, po czym opuścił wzrok.
Pukanie. Do gabinetu sztywnym krokiem weszli pułkownik Mastalerz, szef Urzędu Zabezpieczenia Instytucji Państwa, powołanej dwa lata temu agendy będącej następcą zlikwidowanego BOR-u, dyrektor ABW oraz komendant Żandarmerii Wojskowej. Po krótkim powitaniu wszyscy na powrót usiedli.
– Chciałbym omówić przygotowania do wizyty. Proszę o szczegóły – polecił gospodarz.
Szef UZIP-u chrząknął. Wedle starych ustaleń odpowiadał za wszystko. Żandarm patrzył w okno, wyglądał na niezainteresowanego tematem. Podlegał pod innego ministra, co nie znaczyło, że zachowa posadę. Dyrektor ABW, podwładny premiera, był tu z uprzejmości i poczucia obowiązku. Za pół godziny on też odbędzie spotkanie z nowym szefem. Jakub zastanawiał się, w ilu teczkach tkwią wnioski o dymisję. Był gotów się założyć, że we wszystkich.
– Air Force One wyląduje na Okęciu w środę o godzinie piętnastej – powiedział szef Urzędu Zabezpieczenia Instytucji Państwa. – Lotnisko zostało sprawdzone zarówno przez pirotechników Urzędu, jak i Secret Service. Tu jest raport – przesunął w stronę ministra teczkę wypełnioną zadrukowanymi kartkami, mapami, tabelami, wykresami, zdjęciami. – Na płycie lotniska nie będzie formalnego powitania, tylko protokolarne. Ceremonia potrwa pięć minut. Potem kolumna pojedzie do Pałacu Prezydenckiego, tam odbędzie się formalne przywitanie przez naszego prezydenta, następnie przewidywane jest dwugodzinne spotkanie robocze obu delegacji. Trasa obstawiona przez oddziały prewencji i żandarmerii, punkt dowodzenia będzie zlokalizowany przy…
Jakub poszedł w ślady żandarma i wyłączył się. Każde słowo znał na pamięć. Przygotowania do wizyty ciągnęły się od dwóch miesięcy. Na spotkania na ogół wysyłał Kikę, na kilku naradach musiał stawić się osobiście. Komórka w kieszeni wibrowała. Świat ciągle czegoś od niego chciał. Odczuł nagłą potrzebę, by sięgnąć do teczki, wbrew radom żony położyć na lśniącym blacie trzyzdaniową prośbę o dymisję ze skutkiem natychmiastowym, wyjść bez oglądania się na odpowiedź, pojechać do domu, spakować siebie i Helenę w kilka walizek, zabrać dzieci pod pachę i pojechać do Portugalii, do domu nad morzem, obojętnie, czy ściany będą stały prosto i czy pieprzona elewacja wymaga malowania na inny kolor. Chrzanić pracę, problemy, przyjazd amerykańskiego prezydenta, chrzanić wystawę, obecność bankierów i celebrytów oraz wszystkich kamer świata. Czuł, że Helena telefonicznie poinstruowałaby go, co ma zabrać, udzieliła szeregu rad, wskazówek i poleceń, umówiliby się w konkretnym miejscu, na przykład pod ratuszowym zegarem w tej maleńkiej rybackiej miejscowości, o ile tam jest jakiś ratusz z zegarem, nawet nie miał czasu sprawdzić. Wyjazd był jej pomysłem, cóż poradzić, on tylko przyklasnął, dom miał być początkowo jedynie wakacyjnym azylem, koncepcja szybko się zmieniła, nadal jeszcze nie kupiona nieruchomość szybko przerodziła się w stały punkt odniesienia wyznaczający przyszłość. Pomysł spodobał mu się od razu, gdy wrócił bez życia po tym cholernym wywiadzie, gdy musiał wyłączyć telefon, a sama idea udzielenia wywiadu na żywo swej głównej medialnej oponentce już w samochodzie, w drodze powrotnej do domu wydała mu się idiotyczna, klasyczny strzał w stopę, szkodzący głównie jemu, a sprawcom najmniej. Co chciał tym załatwić? Sam nie wiedział, prawda była taka, że innego pomysłu nie miał, bezradność przybrała kształt medialnego samobójstwa. Helena wtedy właśnie powiedziała mu o domu na zachodnim portugalskim wybrzeżu, początkowo nie wiedział, o czym jego żona mówi, nie umiał nawet określić przybliżonej lokalizacji tego tajemniczego miejsca. Szybko złapał, o co chodzi, przejrzał kilka wstępnych propozycji i zadumał się głęboko, wpatrzony w bezbrzeżny lazur Atlantyku.
Nowe życie, nowe małżeństwo.
Czy naprawdę powinien teraz składać dymisję?
– Panie podinspektorze?
Ocknął się. Dopiero po chwili zrozumiał, że w pokoju panuje cisza, a pytanie skierowane jest do niego.
– Tak?
– Pytałem o pański zakres zadań.
Jakub mechanicznie sięgnął do aktówki, wyjął cienki plik kartek spiętych zszywaczem. Położył go przed ministrem.
– Przepraszam – powiedział. – Mój zespół zapewni ochronę kontrterrorystyczną wizyty obejmującą przede wszystkim działania wywiadowcze i zapobiegawcze. Uzgodniliśmy również, że sekcja bojowa będzie fizycznie zabezpieczała niektóre punkty wizyty prezydenta jako wsparcie, a podczas aukcji z udziałem Pierwszych Dam przejmie główny ciężar ochrony galerii. Na stronie drugiej ma pan wymienione lokalizacje, wraz z dokładnym harmonogramem działań, rozlokowaniem sekcji, punktami dowodzenia, umiejscowieniem odwodów i tak dalej.
– Niech mnie pan poprawi, jeśli się mylę – powiedział powoli minister, nawet nie zerkając na dokumenty. – Aukcja odbędzie się równolegle z negocjacjami prowadzonymi przez głowy państw, prawda?
– Niemal. Obie Pierwsze Damy spotkają się w Pałacu Prezydenckim. Później mają dla siebie pół godziny. Następnie przejdą do galerii, gdzie zacznie się aukcja. W tym czasie prezydenci pewnie będą już po rozmowach i rozpoczną konferencję prasową.
– Powiedział pan: przejdą? Panie prezydentowe będą szły na piechotę? W tę pogodę?
– To po drugiej stronie ulicy, panie ministrze. UZIP uznał, że tak będzie najwygodniej.
Tokarski przyjrzał się uważniej Tyszkiewiczowi, ale tym razem Jakub nie uciekł wzrokiem.
– Na aukcji będą wystawiane obrazy pańskiej żony, prawda?
– Tak.
– To duży sukces. Ogromny. Być głównym uczestnikiem wydarzenia medialnego transmitowanego na cały świat.
Jakub poczuł, że się czerwieni. Spodziewał się ataku z kilku możliwych stron, z tej – nie. Nowy szef powinien zrównać go z ziemią za przedwczorajsze wystąpienie w telewizji. Na razie prowadził działania oskrzydlające.
– Moja żona pełni w tym przedsięwzięciu tylko rolę dostawcy przedmiotu sprzedaży – powiedział, będąc pewnym, że w jego głosie pobrzmiewa usprawiedliwienie. Czuł się jak idiota. – Oferuje jeden obraz, reszta pochodzi od kolekcjonerów, którzy zgodzili się odsprzedać swoje egzemplarze.
– Pańska żona robi to rzecz jasna bezinteresownie.
Spokojnie, pomyślał Jakub.
– Oczywiście – przytaknął. – Całość dochodu z oferowanego przez nią obrazu pójdzie na fundację onkologiczną Pierwszej Damy.
Jakub widział kątem oka miny pozostałych zgromadzonych. Byli wyraźnie zadowoleni, że uwaga ministra nie koncentruje się na nich.
– No dobrze – westchnął Tokarski. Sprawiał wrażenie człowieka wahającego się, jaką decyzję podjąć. – Czy może mnie pan zapewnić, że obecność pańskiej żony na ochranianej przez pracowników Biura Zwalczania Terroryzmu imprezie nie wpłynie na pańską ocenę sytuacji? Że w razie jakiegoś, choćby hipotetycznego zagrożenia nie będzie pan działał pod wpływem emocji?
– Oczywiście, panie ministrze – odparł, próbując nadać głosowi neutralne brzmienie. – Staram się przede wszystkim trzymać procedur i dokonywać wszechstronnej oceny sytuacji. Nigdy nie działam pochopnie.
Kończąc zdanie, wiedział, że się podłożył. Przecież linia ataku Kalca i Berdycha, z pewnością zgodna z poglądami nowej władzy, szła właśnie dokładnie w tę stronę. Przekraczanie kompetencji, niezgodność działań z przepisami, samowola, brak współdziałania z innymi służbami. Jakub był pewien, że nadzieje się na ripostę. Teraz, pomyślał. Założył nogę na nogę. Opanował go spokój, czuł, jak schodzi z niego napięcie. Skazaniec idący na szafot też podobno czuje ulgę, że skończyło się oczekiwanie.
– Nie muszę chyba objaśniać, że aukcja, chociaż jako impreza towarzysząca nie ma znaczenia politycznego, ma ogromne znaczenie prestiżowe dla naszego kraju i jest jego promocją – powiedział minister, wyraźnie pod adresem pozostałych. – Nie widziałem obrazów pani Berezowiec, słyszałem, że są bardzo ciekawe. Ale to właściwie nieistotne. Wszyscy musicie panowie zrozumieć, że centralnymi postaciami będą obie Pierwsze Damy. I na ich bezpieczeństwie należy się skupić. Wszystko ma pójść gładko, jak po sznurku.
– Oczywiście – odparł Jakub, nadal nie mogąc opanować zaskoczenia. Facet wygłaszał garść truizmów. Po co?
– Jak wspomniałem, obok obu prezydenckich małżonek, na wystawie będą gościć biznesmeni oraz ta gwiazdka…
– Ellaiah – podpowiedział usłużnie Mastalerz. Gwiazdka. Minister określił w ten sposób osobę, która sprzedała na całym świecie miliony płyt, jej kanał na YouTube miał miliony użytkowników i była w stanie zagrać pod rząd trzydzieści stadionowych koncertów, wyprzedanych przez jej promotora w ciągu kilku godzin.
– Tak, właśnie. Osobiście uważam to za lekką paranoję, no, ale moi poprzednicy nie grzeszyli rozsądkiem we wszystkich innych sprawach, dlaczego mieliby okazać się rozsądni w tej? – zapytał retorycznie Tokarski. – Gdyby to ode mnie zależało, aukcja, jeśli w ogóle miałaby się odbyć, byłaby zamknięta, lista gości ściśle limitowana. A tak naprawdę należało z niej zrezygnować. Żona podinspektora Tyszkiewicza mogłaby wylansować się przy innej okazji, z tego, co wiem, nie narzeka na brak pieniędzy ani popularności.
Jakub zgrzytnął zębami.
Oddzieliwszy złośliwości, rozmowa miała zadziwiający przebieg. Całkowicie zgadzał się z opinią ministra, od dwóch miesięcy walczył, by albo z aukcji w ogóle zrezygnować, albo – jeśli już koniecznie musi mieć miejsce – uczynić ją wydarzeniem jak najbardziej kameralnym, ze ściśle limitowanym dostępem. Udało mu się w pewnym zakresie osiągnąć cel. W środę późnym popołudniem w drzwiach niewielkiej śródmiejskiej galerii stanie dwóch saudyjskich książąt, ośmiu biznesmenów z pierwszej setki światowego „Forbesa”, a na dokładkę nieschodząca z okładek kolorowych magazynów gwiazda muzyki pop deklarująca się jako „największa w kosmosie fanka malarstwa tej polskiej malarki”. W sumie jedenaście osób. Niby niewiele, ale Jakub oczyma duszy widział tłum fanów czyhających wokół galerii, by choć z daleka zobaczyć swą idolkę, rzucających się na policyjny kordon i blokujących samochody. Kolejna rzecz: każdy z tych ludzi miał własną ochronę – Saudyjczycy pokaźną, Ellaiah ograniczoną do dwóch napakowanych byków, eksmarines, ale bez których się nie ruszała – i słyszeć nie chciała, by z niej zrezygnować. Podczas długich i nerwowych negocjacji, w których pierwsze skrzypce grał arogancki i wszystko wiedzący najlepiej dupek z Secret Service, Jakub w końcu zagroził gościom wykreśleniem z listy, jeśli nie zgodzą się na warunki dyktowane przez polskie i amerykańskie służby bezpieczeństwa. Stanęło na tym, że ochrona VIP-ów mogła przebywać – nieuzbrojona – w specjalnie oznakowanych samochodach nieopodal budynku mieszczącego galerię, już po wewnętrznej stronie barier i kordonu policji.
– Nasza pani prezydentowa jest zdania, że aukcja charytatywna o takim zasięgu medialnym przyczyni się do wzrostu zainteresowania badaniami prewencyjnymi – odrzekł Jakub, wkładając dużo wysiłku, by zachować spokój. Polska Pierwsza Dama patronowała kilku fundacjom onkologicznym. Tokarski z pewnością dobrze o tym wiedział.
Minister skrzywił się. Pani prezydentowa była żoną swego męża, przeciwnika politycznego, wroga, którego należało unicestwić. Z definicji oboje nie mogą więc czynić niczego wartościowego. Powstrzymał się jednak od komentarza.
– Wrócę do mojego pytania, panie podinspektorze: czy będzie pan potrafił oddzielić sprawy prywatne od zawodowych? – powiedział.
– Nigdy nie mieszałem życia prywatnego z pracą – oświadczył Jakub.
– Słyszałem co innego.
Tyszkiewicz nieco odchylił się na oparciu fotela.
– Od kogo? – zapytał.
– Mam swoje źródła. – Tokarski nie uciekał wzrokiem, przeciwnie, jego spojrzenie było nieruchomo zawieszone na twarzy rozmówcy.
Jakub wiedział, że powinien odpuścić, ale to był właśnie taki moment, w którym bieg wsteczny nieodwołalnie się blokował.
– Proszę podać przykład.
– Mógłbym podać bardzo wiele przykładów. Niech pan nie przeciąga struny.
Teraz był dogodny moment. Jakub sięgnął odruchowo do teczki. Czuł kartkę z dymisją pod palcami. Ale potem pomyślał o Krzeptowskim, Kice, Smotryczu i innych. Pomyślał o czekającej go robocie – już ostatniej. Miał sporo wad, ale nigdy nie zhańbił się ucieczką.
Dłoń wróciła na stół.
– Przepraszam – powiedział Jakub.
Tokarski przyglądał mu się przez moment, jakby oceniając, czy przeprosiny są szczere.
– Dobrze – stwierdził minister. – Na razie dotychczasowe ustalenia nie ulegają zmianie. Dopóki nie postanowię inaczej, szefem zespołu koordynacyjnego pozostaje pułkownik Mastalerz. To na razie tyle. Proszę o kontynuowanie realizacji zadań.
Jakub podniósł się śladem innych, mając nadzieję, że gotuje się tylko wewnętrznie.
– Podinspektora Tyszkiewicza proszę o pozostanie – polecił minister.
A więc jednak.
Mężczyźni opuścili gabinet. Ostatni wychodził Mastalerz. Na pożegnanie obrzucił Jakuba spojrzeniem, w którym było współczucie.
Zostali sami.
– Panie ministrze, myślę, że chyba będzie najprościej, jeśli zrezygnuję – stwierdził Jakub, nie czekając na cios. – Proszę powierzyć moje obowiązki komuś, do kogo pan nie ma tylu pretensji i nie żywi osobistych uraz.
– Już to ustaliliśmy. Na razie zostaje pan na stanowisku – odrzekł Tokarski. Nie zapanował jednak nad cieniem, który przebiegł mu przez twarz. Cios Jakuba był celny i zupełnie niepotrzebnie zaogniał i tak napiętą sytuację. Jego głos stał się wyższy. – Jednak myślę, że przyda się panu pomoc.
– Pomoc?
Minister pochylił się nad interkomem.
– Niech wejdzie nadkomisarz Paskiewicz – polecił.
Nim Tyszkiewicz uświadomił sobie, że zna to nazwisko, że zaledwie kilka dni temu słyszał je od Tolaka, który ostrzegał przed noszącą je osobą, do gabinetu weszła kobieta. Miała około czterdziestki, była niska, o przypominającej kulę bilardową figurze i krótko obciętych włosach nieokreślonego koloru. Twarz przywodziła na myśl księżyc wycięty z żółtego sera. Małe oczy biegały we wszystkie strony.
– Panie ministrze – powiedziała, przyjmując pozycję, która wydawała jej się zapewne postawą zasadniczą. Głos miała piskliwy, załamujący się w wyższych rejestrach.
Tokarski wskazał na Jakuba.
– To podinspektor Tyszkiewicz. Dyrektor Biura Zwalczania Terroryzmu.
Kula bilardowa ruszyła do przodu, wyciągnęła rękę. Jakub wstał, uścisnął zadziwiająco mocną i dużą dłoń. Małe oczy wbijały w niego spojrzenie, które odczuwał w niemal fizyczny sposób.
– Dzień dobry – powiedział.
– Jestem nadkomisarz Hanna Paskiewicz – oznajmiła.
Tyszkiewicz poczuł nagły przypływ irytacji. Wszystko już ułożyli, pomyślał. Lewa ręka ponownie, niemal bez udziału świadomości poszybowała w kierunku teczki. Zatrzymała się w ostatniej chwili. Tokarski jej nie przyjmie, za to upokorzy go przed tą kobietą.
Szczurzyca. Gryzie wszystkich dookoła, przypomniał sobie słowa Tolaka.
Usiadł, nie czekając na zaproszenie. Paskiewicz zajęła miejsce w fotelu naprzeciwko. Stała się skupiona, oczy przestały omiatać pomieszczenie, czekała, co dalej.
– Nie ukrywam, że nie mam pełnego zaufania do pańskich kompetencji, podinspektorze – oznajmił Tokarski. Suchy głos, słowa niczym kamienie, tak to zapewne miało wyglądać. – Jednak jak wspomniałem, teraz nie jest właściwy czas na zmiany. Nadkomisarz Paskiewicz jest bardzo kompetentną funkcjonariuszką z wieloletnim doświadczeniem. Dołączy do pańskiego zespołu jako pański zastępca z uprawnieniami dostępu do wszystkich informacji, jakich zażąda. Czy to jasne?
Nawet nie udaje, pomyślał Tyszkiewicz.
Gdy kilka dni później wracał do tego momentu, nie umiał sobie przypomnieć, co nim powodowało. Dorabiał rozmaite teorie, wpadał na pomysły, dobre, bo powzięte post factum, myślał o odpowiedzialności za zespół, o długu wobec Krzeptowskiego, o niedokończonych sprawach – żadne z tych skądinąd słusznych zastrzeżeń nie tłumaczyło motywów. Po prostu nie wiedział. Powinien się wtedy wycofać i jeszcze tego samego popołudnia ruszyć śladem Heleny. Powinien natarczywością i agresją wymusić na Tokarskim zgodę na przyjęcie dymisji, ostatecznie, w razie nader prawdopodobnej odmowy, iść na zwolnienie lekarskie.
Nie zrobił tego, kiwnął natomiast głową, przyjmując do wiadomości zarządzenie przełożonego.
Potem zeszli na dół, przebiegli przez zalany deszczem parking i on wsiadł z tą kobietą do samochodu. Jechali w milczeniu. Zbyt ciasny mundur uciskał i przeszkadzał, dzień i bez tego zrobił się wystarczająco gówniany.
– Jakie ci dał zadanie? – zapytał, gdy znaleźli się na ostatniej prostej przed siedzibą Biura. – Masz patrzeć mi na ręce? Wywęszyć to, czego nie wywęszyli Berdych z Kalcem? Uciąć mi głowę i wysłać Tokarskiemu pocztą?
– Nie przypominam sobie, żebyśmy byli na ty. – Piskliwy głosik stał się jeszcze wyższy. – Nic mi nie mówią nazwiska, które pan wymienił.
– U nas w Biurze wszyscy jesteśmy jak rodzina – powiedział serdecznie, bo nagle cała sytuacja zaczęła go bawić. – Nie przywiązujemy znaczenia do tytułów i stopni.
Nie odpowiedziała, w końcu nie zadał żadnego pytania. Może był zbyt agresywny, albo uznała, że jest już zawodowym trupem. Może nawet nie tylko zawodowym.
Zacisnął usta, dodał gazu. Deszcz rozmazywał rzeczywistość.
***
– Kurwa mać, Jasiu – powiedziała Sendecka.
– Co „kurwa mać”. Co „kurwa mać” – zaperzył się Holt. – Mam ochotę pożreć cię na surowo. Nawet nie zdajesz sobie sprawy ze szkód, których narobiłaś.
– Szkód? – Wzruszyła ramionami Sendecka. Kłóciła się, ale też trochę bała, mimo wszystko. Nie zdarzyło jej się jeszcze widzieć Holta w takim stanie. – Nigdy w historii stacji nie miałeś takiej oglądalności.
– Jezus! – krzyknął, po czym opadł na fotel. Był blady, sprawiał wrażenie człowieka, z którego uszło powietrze. Początkowo tylko wrzeszczał, wykrzykiwał obelgi i oskarżenia, groził nie tylko natychmiastowym zwolnieniem z pracy, ale i podaniem do sądu, zaskarżeniem o milionowe odszkodowanie; ona broniła się wściekle, gdzieś w głębi duszy wiedziała, że oskarżenia o naruszenie wiarygodności i straty nie mają podstaw, firma nigdy nie miała się tak dobrze jak dziś. Dzięki niej, żadnych wątpliwości. On ich również nie miał, stąd wściekłość.
Było coś więcej: nielojalność. Zarobili rubla, ale stracili cnotę. Tego oskarżenia bała się najbardziej. Holt był mistrzem w zarabianiu pieniędzy w taki sposób, by cnoty nie tracić.
Wstała, podeszła, położyła mu dłonie na ramionach. Jak zwykle ładnie pachniała i jak zwykle mu się to podobało, choć dziś wonie roztaczane przez jego najbardziej rozpoznawalną dziennikarkę były ostatnią rzeczą, jaką przyjmował do wiadomości.
– Jasiu – powiedziała miękko. – Powinnam do ciebie zadzwonić, zanim ten nieszczęsny wywiad poszedł w powietrze. To prawda. Ale on mnie tak zagadał… Nie chcę zwalać na innych, wiesz, że to nie w moim stylu. Ale wszystko działo się szybko. On groził, że jeśli się nie zdecyduję, puści wszystko w necie. Nie mogłam przegapić takiej okazji. Popatrz na słupki. Miałam rację.
– Jezus! – jęknął bezradnie. Ona nadal nic nie rozumie, pomyślał. W sobotę, oglądając ten nieszczęsny wywiad, był bliski apopleksji, ale spóźnił się z zablokowaniem emisji, może dlatego, że najbardziej szkodliwa rewelacja była ujawniona późno, niemal pod koniec transmisji. Potem rozpętało się piekło: sobotnia noc i niemal całe niedzielne przedpołudnie wypełnione były nerwowymi telefonami. Musiał przyjąć wiele ciosów, które niemal go zabiły. Padały oskarżenia o sabotaż i działanie na szkodę akcjonariuszy. Padały konkretne groźby, z których wrogie przejęcie stacji było jedną z najłagodniejszych. I był z tym sam, bo tuż po emisji ta pinda zniknęła i wyłączyła telefon. Objawiła się dopiero przed godziną, po prostu stając w drzwiach jego gabinetu. Była cwana i znała go dobrze, wiedziała, że musi mu minąć pierwsza fala gniewu. Ale znała go nie dość dobrze.
– Miałam rację – upierała się.
– Beata – powiedział. Czuł ciepło jej dłoni. Widział jej twarz, starannie umalowaną, zadbaną, mimo wieku nadal atrakcyjną. Wszystko drażniło go niewymownie. Powinien kopnąć ją w tyłek. Bogucka jednak wyraźnie mu zapowiedziała, żeby jej nie zwalniał. Tłumaczyła dlaczego. Wśród towarzystwa, które w rzeczywistości rządziło Polską, najwyraźniej ktoś starannie przemyślał sprawy. Ale to nie znaczy, że nielojalność miała Sendeckiej ujść płazem. – Spieprzyłaś. Informacja, że na pokładzie tego samolotu był sobowtór ruskiego ministra, nigdy nie powinna wyjść na światło dzienne, rozumiesz? Nigdy. Pod żadnym pozorem.
– Wiem – odparła. – Już nie powtórzę tego błędu.
– Nie będziesz miała okazji.
– Słucham? – Cofnęła się.
Holt wstał. Zaczynał być w niedoczasie. Za chwilę miał brać udział w wielkim zebraniu dotyczącym harmonogramu transmisji wizyty amerykańskiego prezydenta. Tuż po ukonstytuowaniu się nowego rządu stacja dostała wyłączność na obsługę medialną wydarzenia, z bezpośrednim dostępem do najważniejszych polityków. Nowe wydarzenia przeganiały stare. Zawsze tak było.
– Uziemiam cię – powiedział. – Na razie do końca roku. Potem zobaczę, co dalej.
– Co to znaczy? – warknęła. Nastrój zmienił jej się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Patrzyła na niego z nienawiścią.
– Twój program zlatuje z anteny – oświadczył. – A ty idziesz do newsroomu. Posiedzisz przy zwykłej ciesiółce, odpoczniesz, przemyślisz pewne sprawy.
– Zdejmujesz z anteny program z dwoma milionami widzów?
– Tak.
– Nie zrobisz tego.
– Nie? – Znowu poczuł przypływ szewskiej pasji. – Ciesz się, że nie wylatujesz z wilczym biletem. Ciesz się, że w ogóle żyjesz.
– Ach tak.
– Właśnie tak.
Cofnęła się jeszcze bardziej. Szare światło dnia padało wprost na twarz. Żaden makijaż nie przykryje jej wieku, pomyślał z satysfakcją.
Przymknął oczy. Oczekiwał wielkiego, odbijającego się echem po całym budynku huku, ale Sendecka zamknęła drzwi znacznie ciszej, niż się spodziewał.
***
Helena oczywiście była na lotnisku za wcześnie i musiała czekać. Odprawa bagażu trwała krótko, kontrola bezpieczeństwa poszła nadzwyczaj sprawnie – i okazało się, że do odlotu pozostała godzina. Kupiła kawę – miała nieprzemijającą słabość do serwowanej w papierowym kubku lury z automatu – i wtedy komórka zadzwoniła po raz pierwszy.
– Cześć, Jonathan – powiedziała.
– Cześć – odpowiedział jej agent. – Wszystko w porządku?
– Jak najbardziej. Lecę do Portugalii.
– O!
Roześmiała się. Jonathan Lester, angielski dżentelmen w starym stylu, miał dar wyrażana wielu emocji w jednej sylabie. Tym razem dawał do zrozumienia, że jest lekko zaniepokojony.
– Bez obaw – powiedziała. – Dziś wieczorem wracam.
– Ach! – usłyszała, że z ulgą uśmiecha się pod wąsem. – To doskonale. Choć nie ukrywam, że chciałbym jeszcze z tobą przedyskutować kilka spraw.
– Możemy to zrobić przez telefon – odrzekła. – Albo jutro osobiście.
– Okej, okej, możemy pogadać jutro – wycofał się, co upewniło ją, że nie ma nic konkretnego, chciał po prostu sprawdzić, jak się czuła przed tym, co wydarzy się w środę. Oraz, zapewne, czy doszła już do siebie po tym, co działo się w ciągu ostatnich kilku dni. Gdy pytał o wydarzenia ubiegłego tygodnia, zbyła go kilkoma ogólnikami, media jednak przez kilka dni nie mówiły o niczym innym i choć jej udział został zanotowany na głębokim marginesie głównego nurtu wydarzeń, Lester domyślał się, że jego najważniejsza klientka miała kłopoty. W końcu znał ją dobrze. Ich relacje już dawno wyszły poza służbowe ramy. Kiedyś, po kilku szklaneczkach whisky, bąknął, że chciałby, by jego córka była taka jak ona. Helena ucałowała go wtedy w oba policzki. Teraz ofertę pomocy odrzuciła.
Mimo iż ubiegły tydzień omal nie doprowadził do rozpadu jej małżeństwa, nadwyrężył zdrowie, zapewnił kilka bezsennych nocy, była gotowa do jednej z najważniejszych wystaw w życiu. Czuła się za nią osobiście odpowiedzialna. I nie chodziło o splendor, o przyszłe kontrakty, o obecność kamer, tak bardzo pożądaną przez celebrytów na całym świecie. Zależało jej na profesjonalnym sukcesie, na tym, żeby ona, jako przedstawicielka kraju gospodarza, wypadła dobrze – i to było wszystko.
Duża w tym zasługa Lestera, trzymającego rękę na pulsie, bez ustanku przyjmującego korowody rozmaitych ludzi, z rozgrzanym do czerwoności telefonem w ręku, negocjującego, gaszącego pożary, uśmierzającego konflikty, trzymającego twardą ręką asystenta, miniaturowego i nadpobudliwego Marka Farmera, robiącego wokół siebie ogromne zamieszanie, którego donośny głos rozbrzmiewał zewsząd, jakby wypowiadane przez niego słowa powtarzały ukryte w ścianach i suficie głośniki. Szczęściem organizator aukcji był jego przeciwieństwem – Falkowski, małomówny i powściągliwy czterdziestolatek, znał się na swojej pracy, ze stoickim spokojem odpowiadał na pytania policji, UZIP-u oraz kilku innych służb specjalnych, w tym dwóch amerykańskich. Helenę traktował z rewerencjami, dał do zrozumienia, że bardzo ceni jej twórczość, ale na tym skończyły się jego wycieczki poza służbowe relacje – był konkretny, a przy tym elastyczny w spełnianiu krzyżujących się i niejednokrotnie wzajemnie sprzecznych oczekiwań artystki, jej agenta, przedstawicieli prezydenta i służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo.
Helena po raz pierwszy od długiego czasu czuła się dobrze, myśli nie rozbiegały się we wszystkie strony, nie musiała pić pinot noir, by zabrać się za cokolwiek. Gdy obudziła się rano, poczuła się wypoczęta. Stwierdziła, że mąż śpi obok niej – odmiana po ostatnich kilku nocach – poczekała, aż wstanie, zrobiła kawy sobie i jemu, rozmawiali jak ludzie, nawet żartowali. Gdy jechała na lotnisko, Warszawa – mimo szarego nieba i tłukących o chodniki potoków wody – po raz pierwszy od dawna nie doprowadzała jej do pasji.
– Jadę obejrzeć dom – oznajmiła. – Możliwe, że będziesz odwiedzał mnie tam.
– Niezły pomysł – stwierdził nieoczekiwanie Lester. Był świadom, jak odpowiedzialne stanowisko zajmuje Jakub i – przynajmniej z grubsza – jaką rolę będzie pełnił podczas zbliżającej się wizyty amerykańskiego prezydenta. Nie był ślepy, dostrzegał zmęczenie swej podopiecznej i nerwowe napięcie jej męża. – Malować możesz wszędzie, zresztą Portugalia to piękny kraj. Po tym wszystkim niech Jakub weźmie długi urlop, odpoczniecie, nabierzecie sił.
Usłyszała w słuchawce elektroniczne piknięcie.
– Odezwę się jutro rano – powiedziała.
– Cześć.
Odebrała drugie połączenie.
– Dzień dobry, tu podpułkownik Niezgoda – usłyszała w słuchawce męski głos. – Jestem zastępcą szefa Urzędu Zabezpieczenia Instytucji Państwa.
– Dzień dobry – odparła, przekładając aparat do drugiego ucha. Co za idiotyczna nazwa. Gdy usłyszała ją po raz pierwszy, myślała, że to żart.
– Moim zadaniem jest zapewnienie ochrony Pierwszych Dam Polski i Stanów Zjednoczonych podczas organizowanej przez panią wystawy – oznajmił. – Chciałbym się z panią spotkać.
– Rozmawiałam kilkukrotnie z jednym z pańskich ludzi.
– Wiem. Ale chciałbym pewne kwestie przedyskutować jeszcze raz, osobiście – odrzekł. – Upewnić się, że wszystko gra. Rozumie pani, to impreza o najwyższym statusie bezpieczeństwa.
– Rozumiem – powiedziała. – Jestem w tej chwili na lotnisku. Proponuję jutrzejszy poranek. Jeśli to nie może czekać, na miejscu jest mój agent, Jonathan Lester.
Niezgoda nie protestował. Umówili się na wtorkowy poranek.
Helena dopiła kawę. Głośnik zaanonsował otwarcie jej bramki. Wzięła torbę z laptopem i zajęła miejsce w kolejce.
***
Kula bilardowa okazała się osobą stanowczą i dociekliwą. Tuż po przekroczeniu progu Biura zażądała oprowadzania po wszystkich departamentach. Odrywała ludzi od pracy, zasypywała ich pytaniami; była wścibska i wiedziała, czego dociekać. Tyszkiewicz już po chwili przestał ją lekceważyć: baba najwyraźniej odrobiła lekcje, znała sporo szczegółów dotyczących funkcjonowania firmy, nawet personaliów. Ludzie zareagowali różnie: Smotrycz był nastawiony wrogo, Olbrycht ledwo jej odpowiadał, Wenderlich wykazywał podejrzaną uprzejmość, jedynie Kika zajęła prawdziwie profesjonalne stanowisko. Udzielała obszernych odpowiedzi, była otwarta, ale nie nadskakująca, sypała faktami i danymi. Z początku Jakub żywił przekonanie, że Hannę Paskiewicz będą zajmowały wyłącznie sprawy z przeszłości: Euro dwa dwanaście, Borne Sulinowo, spisek zimowy, losy schwytanych dżihadystów. Pomylił się po raz drugi: owszem, przez kwadrans uwagę nowego zastępcy przykuły sposoby archiwizowania i przechowywania danych z prowadzonych w przeszłości śledztw, ale najbardziej interesowały ją sprawy bieżące, wizyta amerykańskiego prezydenta i przygotowania do niej, lokalizacja stanowisk dowodzenia, rozmieszczenie zasobów Biura, taktyka. Jakub gubił się w domniemaniach, w końcu dał spokój. Sytuacja jakoś się rozwinie; obiecał sobie, że będzie uważny i zareaguje na bieżąco.
Blisko dwie godziny później Hanna Paskiewicz zatrzymała się naprzeciwko otwartych drzwi do jednego z gabinetów. Pod pachą dźwigała gruby plik papierów.
– Musi mnie pan gdzieś ulokować – powiedziała. Zerknęła na ścianę, na której tuż przy futrynie wyraźnie odznaczał się ślad po zdjętej tabliczce. – Ten pokój wygląda na niezajęty. Chciałabym od razu przystąpić do wykonywania obowiązków.
Jakub zawahał się. Do tej pory się nie zastanawiał, gdzie będzie pracował nowy zastępca. Jego gabinet był wystarczająco duży, by zmieścić dodatkowe biurko, ale myśli, że ostatnie dni w firmie spędzi naprzeciwko tej kobiety, nawet do siebie nie dopuszczał. Problem w tym, że pusty pokój należał jeszcze przed sześcioma tygodniami do żony Krzeptowskiego, Jadwigi. Po jej śmierci nikt nawet nie wspomniał, żeby jakoś go na nowo zagospodarować. Jakub uważał ten stan za coś w rodzaju hołdu, głupio, ale tak właśnie myślał, zresztą nie tylko on, podejrzewał, że ludzie rozumowali podobnie. Martwe meble jako dowód pamięci o martwym człowieku. Krzeptowski nie wypowiadał się w tej sprawie, ale Jakub zauważył, że gdy mijał drzwi, zawsze zwalniał kroku.
Teraz do tego spontanicznego sanktuarium miał wtargnąć intruz.
Wahanie trwało zbyt długo. Nadkomisarz Paskiewicz wzięła milczenie Jakuba za zgodę. Weszła do gabinetu, zwaliła papiery na zakurzone biurko, po czym odwróciła się.
– Proszę przydzielić mi komputer i wszelkie kompetencje dostępowe – zapiszczała, patrząc gdzieś ponad jego głową. – Chcę również być informowana o każdej decyzji, jaką pan podejmuje. Każdej. Przed jej podjęciem, nie po.
W komunikacie znajdowało się wszystko, co trzeba: kompleks prowincjuszki, na trwałe wmontowana frustracja spowodowana wrodzoną brzydotą, brak poczucia humoru, awans ponad kompetencje, poczucie siły wynikające z gromowładnego protektora. Jakub westchnął.
– Jak pani sobie to wyobraża, pani nadkomisarz? – zapytał uprzejmie.
– Po prostu. – Wzruszyła ramionami. – Zanim wyda pan jakieś polecenie, konsultuje je pan ze mną.
Był to jaskrawy idiotyzm. Biuro działało w trybie podwyższonej gotowości, za dwa dni przejdzie do fazy realizacyjnej. Uzgadnianie decyzji z zastępcą nie tylko stało w sprzeczności z hierarchią dowodzenia, ale również z operacyjnymi procedurami. Trudno o dyskusje, gdy decydują ułamki sekund.
Polemika oznaczała jednak otwartą wojnę, ciągłe interwencje Tokarskiego, rozproszenie sił.
– Zróbmy tak – powiedział, sam nie wierząc, że to mówi. – Każę wstawić biurko do mojego gabinetu. Będziemy działali wspólnie.
Pokręciła głową.
– Ten pokój jest bardzo dobry – stwierdziła. – Proszę po prostu nie działać bez mojej akceptacji.
Jakub poczuł w żołądku chłód. Może to i lepiej.
Podszedł bliżej.
– Proszę mi pokazać przepis, który nakazuje dyrektorowi Biura uzgadniać swoje decyzje i rozkazy z zastępcą – syknął. – Ma pani taki przepis? Procedurę? No?
Poczerwieniała. Uniosła wojowniczo głowę.
– Tak pan chce pogrywać? – zapytała. Jej głos stał się jeszcze wyższy. – Nie słyszał pan poleceń ministra?
– Po pierwsze, minister Tokarski poprosił, żebym dopuścił panią do wszelkich procedur Biura oraz informacji, co przed chwilą uczyniłem. Tyle i tylko tyle – powiedział, dziwiąc się, że nie krzyczy. – Po drugie, gdyby nawet minister Tokarski wydał mi polecenie, żebym pytał panią, czy mogę założyć w kiblu nową rolkę papieru toaletowego, byłoby to niegodne z prawem. Ja jestem szefem Biura i dopóki mnie nie zwolnią, ja odpowiadam za jego funkcjonowanie. Polecenie ministra nie zwalnia mnie ze stosowania prawa, procedur i przepisów. Czy to jasne?
Szkarłat na twarzy Hanny Paskiewicz nabrał jeszcze większej głębi. Jakub wymyślał sobie w duchu od ostatnich durni. Kula bilardowa energicznym ruchem zamknęła mu drzwi przed nosem.
***
Paskiewicz miała pewne kłopoty z opanowaniem oddechu, ale usilnie nad sobą pracowała. Gdy kilka minut później do gabinetu wszedł małomówny, wyraźnie wrogo nastawiony młody człowiek, który przedstawił się jako Carrie, była już całkiem spokojna. Informatyk położył na biurku wysłużonego laptopa, uruchomił go, zalogował się do systemu, polecił jej wprowadzić swoje hasło, wygłosił krótki wykład na temat procedur dostępowych, po czym zniknął tak samo szybko, jak się pojawił.
Gdy w końcu została sama, odetchnęła kilkukrotnie, po czym uśmiechnęła się.
– Dobrze – mruknęła.
Sięgnęła do klapy marynarki, pomanipulowała przy niej chwilę, wypięła bezprzewodowy mikrofon, nie większy niż główka od szpilki. Wyjęła z kieszeni cyfrowy rejestrator dźwięku. Wpięła w niego słuchawkę, włożyła ją do ucha. Odszukała ostatni, nagrany przed chwilą plik, przewinęła niemal do końca, wcisnęła przycisk odtwarzania.
Usłyszała głos Tyszkiewicza, czysty i wyraźny.
„Jak pani sobie to wyobraża, pani nadkomisarz?”
A później:
„Po pierwsze, minister Tokarski poprosił, żebym dopuścił panią do wszelkich procedur Biura oraz informacji, co przed chwilą uczyniłem. Tyle i tylko tyle”.
Emocje, gniew, nawet wściekłość. Wyśmienicie. Nie słuchała dalej. Miała, co chciała.
Wpięła na powrót mikrofon, rejestrator włożyła do kieszeni, potem zalogowała się do systemu. Rzeczywiście, czekała ją masa pracy.
***
Jakub wszedł do sekretariatu. Sekretarka oderwała wzrok od ekranu, jakby ją czymś przestraszył. Była zawsze lojalna wobec niego, ale z pewnością chciała zachować posadę. Nie zrobi niczego, co rzuciłoby na nią cień niesubordynacji wobec nowych panów.
– Nadkomisarz Krzeptowski jest? – zapytał Tyszkiewicz.
– Tak. Pytał o pana.
– Proszę mu powiedzieć, żeby przyszedł. A za dziesięć minut chcę widzieć komisarz Kaczkowską i komisarza Smotrycza.
– Oczywiście.
Wszedł do gabinetu. Krople deszczu natarczywie stukały w szyby, niebo było szare, ołowianą, depresyjną szarością. Na ekranie telewizora profesjonalnie zatroskany prezydent miasta odpowiadał na pytania dziennikarzy, którzy chcieli wiedzieć, w jaki sposób stolica obroni się przed ewentualną powodzią. Samorządowiec twierdził stanowczo, że miejskie służby monitorują sytuację na bieżąco, Wisła, mimo wysokiego stanu, nie grozi wylaniem, wały przeciwpowodziowe trzymają się mocno. Nim Jakub przyciszył dźwięk, pomyślał, że powódź w czasie wizyty amerykańskiego prezydenta byłaby interesującym zwieńczeniem jego policyjnej kariery. Kolejny kryzys w akompaniamencie kolejnego paroksyzmu gniewu natury.
Krzeptowski wszedł bez pukania.
– Cześć – powiedział.
Jakub przyjrzał mu się uważnie. Nie potrafił sobie uświadomić, kiedy widzieli się po raz ostatni, a już na pewno nie pamiętał, jak dawno temu rozmawiali jak ludzie.
– Cześć – odparł. – Dobrze wyglądasz.
Krzeptowski skrzywił się.
– Wzajemnie – mruknął. – Co za babsko posadziło dupę w pokoju Jadwigi?
– Pies łańcuchowy Tokarskiego – oświadczył Tyszkiewicz. – Wcisnął mi ją bez pytania o zdanie. Proponowałem, żeby siedziała ze mną, nie chciała, nie jest taka głupia, jak myślałem.
– Wywalam ją na zbity pysk. – Krzeptowski zaczął się odwracać.
– Poczekaj – zaoponował Jakub. – Siadaj, pogadamy.
Krzeptowski zawahał się. Tyszkiewicz był pewien, że kilka dni temu, na pewno przed śmiercią Jadwigi, ale również tuż po niej, wielki góral nie rozmawiałby z nikim, tylko za pomocą złośliwych komentarzy i gróźb pozbyłby się intruza naruszającego przestrzeń jeszcze niedawno należącą do jego żony, traktowaną niemal jak prywatną. Dziś było inaczej, dziś Krzeptowski się zawahał.
A następnie usiadł w fotelu.
– Tokarski na razie zostawił mnie na posadzie – powiedział Jakub. – Myślę, że do zakończenia wizyty Amerykanów. Potem polecę. Ty pewnie też, choć może się mylę.
Krzeptowski wzruszył ramionami. Nie poświęcał uwagi swojej przyszłości, nie zastanawiał się nad nią. Raz tylko przemknęła mu przez głowę myśl, że zmiana otoczenia i trybu życia pomogłaby mu odzyskać równowagę. Miał nawet jakiś cień pomysłu, ale brak mu było sił, by zabrać się za jego doprecyzowanie, o wykonaniu nie wspominając.
– Bardzo dobrze – stwierdził. – Tak czy inaczej przestało mnie to bawić.
– Nie walcz z tą babą. To kleszcz. Wejdzie za skórę i będzie pić krew. Stoją za nią nowi panowie.
– Nieźle.
– Przeżyjmy do czwartku wieczorem. Potem złożymy dymisję.
– Brzmi jak plan.
Jakub wyciągnął dłoń. Krzeptowski uścisnął ją.
Weszła Kika. Zaraz po niej Smotrycz, blady, z trwale zamocowanym na twarzy gniewnym sceptycyzmem.
– Minister narzucił mi tę kobietę – powiedział Jakub bez wstępów. – Będzie się wtrącać i węszyć, może nawet będzie chciała przejąć kontrolę. Macie robić swoje, w drastycznych przypadkach dawajcie znać, spróbuję ją zneutralizować, chociaż nie ukrywam, że od dzisiejszego rana mam niewielkie możliwości manewru.
– Czego ona właściwie chce? – zapytał Smotrycz.
– Mógłbym powiedzieć, że szuka na mnie haków, ale jest coś więcej – odparł Tyszkiewicz po namyśle. – Oficjalna linia nowych panów jest taka, że jesteśmy niepotrzebni. Będą reformować służby, część ludzi wywalą. Słyszałem, że kompetencje BZT ma przejąć abwera.
– Bez jaj – mruknął Krzeptowski.
– Poważnie – powiedział Jakub. – ABW obok kontrwywiadu ma zajmować się kontrterroryzmem, w ogóle chcą jej dać sporo nowych uprawnień. Sekcja szturmowa przejdzie do BOA.
– Goździk się zapłacze – odparła Kika. Nadkomisarz Goździk był szefem samodzielnej sekcji szturmowej w strukturach Biura. Cały służbowy czas – i sporą część prywatnego – poświęcał na podniesienie poziomu wyszkolenia swoich ludzi. Zorganizował wiele tygodniowych kursów i ćwiczeń, na których instruktorami byli doświadczeni operatorzy Jednostki Wojskowej 2305, bardziej znanej pod nazwą GROM. Szukał nowych rozwiązań i bardzo dużo wymagał od swoich podkomendnych. Wykłócał się o dodatkowe środki, posyłał ludzi na zagraniczne staże, nieustannie bombardował Tyszkiewicza żądaniami zakupu coraz to nowych elementów wyposażenia. Goździk był perfekcjonistą, z nieukrywanym poczuciem wyższości patrzącym na policyjnych kolegów po fachu pracujących w Biurze Operacji Antyterrorystycznych. Pomysł, że będzie musiał wraz ze swoimi operatorami wejść w nowe struktury i roztopić się w nich, z pewnością spotka się z gwałtownym oporem.
– Zobaczymy – stwierdził Jakub. Zaczynał dochodzić do wniosku, że nie będzie tracił energii na walkę, której wygranie leży poza zasięgiem możliwości. – Na razie skupiamy się na zadaniu. Jest coś nowego?
– Spokój – odparła Kika. – Żadne rozpracowania nie przyniosły konkretnych rezultatów. Nikt nie chce odstrzelić głowy ani amerykańskiemu prezydentowi, ani nawet naszemu. Każda groźba okazała się fejkiem. Aż mnie to dziwi.
Uśmiechnęli się jak na komendę, nawet Smotrycz.
– Jak idzie współpraca z UZIP-em? – zapytał Jakub. Urząd Zabezpieczenia Instytucji Państwa, mimo blisko dwuletniego istnienia, był nadal firmą w organizacji, z personelem pościąganym z najróżniejszych służb, z mozołem wypracowującą nowe procedury, uczącą się współpracy z innymi. Zaliczali wpadkę za wpadką, mimo to Tyszkiewicz miał nie najgorsze zdanie o pułkowniku Mastalerzu. Facet wcześniej pracował w Agencji Wywiadu i przynajmniej nie miał oporów, by dzielić się informacjami.
Kika kiwnęła głową.
– Gładko – odparła. – Mają urwanie głowy z zabezpieczeniem przejazdu kolumny i samych rozmów w pałacu, ale Niezgoda jest w porządku. Nie udaje kogoś, kim nie jest.
Podpułkownik Niezgoda pełnił funkcję zastępcy dyrektora Urzędu i łącznika do współpracy ze służbami. Jakub kilkukrotnie brał udział w organizowanych przez niego spotkaniach koordynacyjnych. Zdarzało mu się spotykać gorszych.
– Cenne – mruknął Jakub. – Amerykanie?
– Cisza. Nic nie mówią i niczego nie chcą.
Tyszkiewicz pomyślał, że to nie musi wróżyć niczego dobrego, ale powstrzymał się od komentarza. Spojrzał w okno. Chyba nigdy nie widział nieba o barwie ołowiu namalowanego w sepii. Lało nieustannie, bez chwili przerwy na oddech. Ciśnienie spadło do niespotykanego poziomu, powodowało senność, dekoncentrowało. Siedemdziesiąt dwie godziny, pomyślał. Za cztery dni o tej porze będę jechał sto czterdzieści na godzinę albo siedział w jakiejś przydrożnej knajpie za Berlinem i jadł obiad z Heleną i dziećmi.
Na telefonie stacjonarnym zaczęła migać czerwona lampka. Jakub wcisnął przycisk interkomu.
– Szefie, pilne wezwanie do ministra Tokarskiego – usłyszał głos sekretarki. – Teraz. Pan i pierwszy zastępca.
– Dziękuję.
Krzeptowski zaczął się podnosić.
– Zostań – powiedział Jakub. – Pojadę z Paskiewicz. Niech powącha prawdziwą robotę.
Krzeptowski nie dyskutował.
Paskiewicz również. Gdy Jakub oznajmił jej, że jadą do szefa, po prostu założyła płaszcz i była gotowa. Przed drzwiami do budynku Jakub zawahał się. Ściana deszczu odcinała ich od samochodu, choć do przejścia było najwyżej dwadzieścia metrów. Beton parkingu pokrywały wielkie lustra wody marszczonej przez wiatr. Jakub rozłożył parasol i ruszył, właściwie nie oglądając się za siebie. Po dwóch krokach miał przemoczone nogi. Gdy dotarł do samochodu, spodnie były mokre do kolan. Paskiewicz wyglądała nie lepiej, ale nie narzekała. Musieli odczekać pięć minut, nim uruchomiona na całą moc dmuchawa poradziła sobie z zaparowanymi szybami. Wycieraczki były o krok za żywiołem. Wilgoć wciskała się w najmniejszą szczelinę, zdawała się niemalże przenikać przez karoserię.
Na ulicach panował chaos. Warszawscy kierowcy jeżdżą szybko podczas słonecznej pogody, deszcz wyzwala w nich ostrożność ślimaka i nieudolność początkujących. Wszystko odbywa się w zwolnionym tempie, każda reakcja zajmuje wieki. Korki zaczynają się przed siódmą rano i nie maleją do późnych godzin wieczornych. Miasto przypomina zlany wodą garnek z melasą. Dziś przypominało garnek z melasą wrzucony do rwącej rzeki.
– Jak w środę prewencja wyłączy z ruchu trasę przejazdu prezydenckiej kolumny, Warszawa stanie i wybuchnie rewolucja – mruknął Tyszkiewicz, tocząc się z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę.
– To jest absolutnie niemożliwe – odparła kula bilardowa. Jakub obserwował ją kątem oka. Mimo wszystko nie podejrzewał, żeby wzięła uwagę serio, zresztą mógł darować sobie komentarze. Powinien skupić się na najbliższych godzinach i taktyce przetrwania.
– Mówię ogólnie. Wiesz, o co chodzi szefowi? – zapytał.
Hanna Paskiewicz poruszyła się. Zrozumiała…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej