Читать книгу Zaginione arabskie księżniczki - Marcin Margielewski - Страница 6

Оглавление

ROZDZIAŁ 1

Talal

Urodziłem się na przedmieściach Kairu. Powiedzenie, że w domu było biednie, byłoby koloryzowaniem. W domu nie było nic. W zasadzie sam budynek też trudno było nazwać domem. Mieszkaliśmy w zawilgoconej norze, której jedyne drzwi stanowiła brudna szmata, pozostałość po podartym namiocie. Miejscami zdradzała swój dawny kolor. Kiedyś była czerwona, później już głównie czarna. W oczach mojego ojca i tak był to luksus, na który on w dzieciństwie nie mógł liczyć. Szmata, która pełniła funkcję drzwi, miała dla niego wartość sentymentalną – dla nas miała być dowodem na to, jak dobrze nam się powodzi, pochodziła bowiem z namiotu, który był jedynym majątkiem jego rodziny. Poza nim nie mieli nic. Gdy namiot się rozpadł, a beduińskie życie przysparzało coraz więcej problemów, rodzina mojego ojca przeniosła się do Kairu i zajęła żebraniem, o ile można to nazwać zajęciem.

Brak stałego dachu nad głową nie przeszkadzał jednak mojemu dziadkowi w realizacji marzeń o dużej rodzinie. Spłodził szesnaścioro dzieci, z których połowa zmarła z głodu. Mój ojciec nie wyciągnął z tego żadnych wniosków. Nie potrafił utrzymać rodziny, a jedyne, co robił naprawdę skutecznie, to kolejne dzieci. Byłem najstarszy z dziewięciorga rodzeństwa. Dwie z moich sióstr zmarły na przestrzeni dwóch lat, zanim skończyły czwarty rok życia. Ojciec nie przejął się tym zbytnio. Płakała tylko mama. Pobił ją zresztą za to, mówiąc, że rozpaczając przeciwko boskiej woli, obraża samego Allaha. Od dzieciństwa niemal codziennie słyszałem o miłosierdziu, jakim obdarza nas Bóg, i nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe, że kochający nas Allah pozwala na to, byśmy głodowali, mieszkali w tak złych warunkach, nie rozumiałem, dlaczego pozwala na łzy mojej mamy, na śmierć moich sióstr, ale wierzyłem w to miłosierdzie z rozpędu. Tak mnie nauczono. Modliłem się pięć razy dziennie, dziękowałem za wszystko, choć nie miałem nic. Prosiłem o pomoc, choć nigdy jej nie otrzymałem. Przepraszałem za swoje grzechy, choć niczemu nie zawiniłem.

Nigdy nie zapomnę, jak pomagałem matce w grzebaniu moich sióstr. Pochowaliśmy je na pustyni. Pamiętam wszechogarniającą rozpacz towarzyszącą pożegnaniu małej bezbronnej osóbki, którą zabiła bieda. Ale wkrótce życie miało mnie nauczyć, że wielkie bogactwo również potrafi zabijać.

Kiedy miałem niespełna trzynaście lat, Allah stwierdził, że w moim krótkim życiu nie wydarzyło się jeszcze wystarczająco dużo złego, i odebrał mi moją ukochaną mamę. Zmarła na malarię. Jej osłabiony z niedożywienia organizm nie miał siły walczyć z chorobą. Była bez szans. Do dziś pamiętam naszą ostatnią rozmowę, jakby proroczą.

– Boję się was zostawiać – wyszeptała, walcząc o każde słowo. – Boję się, ale wiem, że Allah będzie was miał w swojej opiece.

– Mamusiu… ty wyzdrowiejesz… – mówiłem przez łzy. Wiedziałem, że nie ma na to większych szans, ale wciąż jeszcze głęboko wierzyłem w wielką boską moc. Allah miał wtedy świetną okazję, by się wykazać, jednak jak zawsze pozostał głuchy na moje potrzeby. Moja wiara z każdym rokiem życia poddawana była próbie i stawała się coraz słabsza. Nie rozumiałem, jak cierpienie może być wolą Boga, a jeśli faktycznie jest jego wolą, to jak możemy nazywać go dobrym. To przez lata była moja największa tajemnica. Nikomu nie powiedziałem o swoich wątpliwościach, ale wiarę traciłem stopniowo. Pamiętam dokładnie, kiedy wyparowała ze mnie ostatecznie. Nie mogłem jednak się do tego przyznać. Zrobiłem to dopiero kilka lat temu, już po ucieczce z Arabii Saudyjskiej. Dla muzułmanina to wielka rzecz, bo zgodnie ze słowami proroka odejście od wiary jest karane śmiercią. Paradoksalnie w moim wypadku dokładnie tak będzie, choć to oczywiście zbieg okoliczności, a nie gniew Allaha. Ale nie uprzedzajmy faktów.

– Opiekuj się rodzeństwem, póki jesteście razem – wyszeptała mama, zanim całkiem zabrakło jej sił.

Wkrótce potem odeszła na zawsze.

Mama czuła, że jej dzieci zostaną rozdzielone. Nie myliła się. Natychmiast po jej śmierci ojciec postanowił spieniężyć wszystko, co po niej zostało. A zostaliśmy tylko my. Bez cienia skrupułów sprzedał swoje dzieci.

Najpierw ośmioletnią wtedy Saptę. Mężczyzna, który ją kupił, powiedział, że zapłaci tylko wtedy, gdy sprawdzi towar. Ojciec nie oponował. Zareagowałem tylko ja.

– Jak możesz mu ją oddawać?! – wrzasnąłem, widząc, jak obleśne ręce mężczyzny chwytają drobniutką dłoń Sapty.

Ojciec popatrzył na mnie i wymierzył mi cios w twarz. Zachwiałem się, ale nie poddałem jego sile.

– Nie bluźnij, chłopcze! – krzyknął.

Spojrzałem mu prosto w oczy. Nie mogłem uwierzyć, że uważa moje zachowanie za bluźnierstwo, a swoje za właściwe postępowanie, godne pobożnego muzułmanina.

– Aisha była w wieku Sapty, gdy prorok pojmował ją za żonę – pospieszył z wyjaśnieniami. – Umiłowana mu była. Wybrana.

To nie był pierwszy raz, gdy bardzo potrzebowałem boskiej interwencji, ale pierwszy, gdy boleśnie odczułem, że religia służy ludziom głównie do tego, by uzasadniać swoje obrzydliwe zachowanie. Wkrótce moje życie miało mi dostarczyć setek takich przykładów.

Nie wiadomo na pewno, ile lat miała Aisha, gdy została żoną człowieka, który przeszedł do historii jako twórca jednej z największych religii na świecie i jej ostatni, najważniejszy prorok. Mahomet poślubił ją prawdopodobnie, gdy miała sześć lub siedem lat, ale obiecał jej ojcu Abu Bakrowi, że dziewczynka pozostanie dziewicą do czasu pierwszej miesiączki. Słowa dotrzymał. Małżeństwo zostało skonsumowane, gdy Aisha miała osiem lat, choć niektóre źródła podają, że jej mąż czekał nawet do jej dwunastych urodzin. Te rozbieżności pozwalają na sporą dowolność w interpretacji wśród zwolenników małżeństw z małymi dziewczynkami, zwanych przez nich podążaniem drogą proroka. Jest to jednocześnie jeden z najważniejszych argumentów tłumaczących proceder pedofilii wśród pobożnych muzułmanów. Ich zdaniem każdy wyznawca islamu jest błogosławiony, gdy podąża ścieżką wytyczoną przez proroka.

W chwili, gdy Mahomet pojmował Aishę za swoją trzynastą, ostatnią żonę, był blisko lub ponad pięćdziesięcioletnim mężczyzną. Dziewczynka była pierwszą poślubioną przez niego dziewicą; do tej pory jego żonami były wyłącznie wdowy. Mahomet absolutnie oszalał na jej punkcie i zapoczątkował kult dziewictwa trwający w islamie do dziś. Na Bliskim Wschodzie za mąż może wyjść tylko dziewica, za utratę dziewictwa poza małżeństwem grozi surowa kara, dla kobiet błona dziewicza stała się najważniejszym elementem ich ciała i chętnie korzystają z chirurgicznych zabiegów jej przywrócenia, a mężczyźni marzą o raju, w którym obiecane im hurysy odzyskują błony dziewicze tuż po stosunku. Ta obsesja ma niestety jeszcze jedno oblicze. W biedniejszych, bardziej zacofanych regionach krajów Bliskiego Wschodu staje się koszmarem wielu małych dziewczynek.

Czułem się bezsilny. Przez dziury w tkaninie powiewającej w wejściu do naszej kwatery widziałem, jak kupiec prowadzi Saptę do zdezelowanego samochodu z naczepą. Jej pełen bólu płacz słyszę do dziś. Zgwałcona nie wróciła już do domu. Patrzyła na mnie przez szybę samochodu. Jej nieobecny wzrok to moje ostatnie związane z nią wspomnienie. Jej nowy właściciel przyszedł jeszcze tylko z plikiem banknotów. Wręczył je naszemu niewzruszonemu ojcu, który przeliczył je sprawnie i pośpiesznie schował. Dostał za Saptę sto pięćdziesiąt funtów egipskich.

Nie wiem, ile wziął za mnie. Bo ja byłem następny. Nigdy więcej nie widziałem mojego rodzeństwa. Nie mam pojęcia, co się z nimi stało. Staram się o tym nie myśleć i tylko w duchu mam nadzieję, że nic złego, choć wiem, że to raczej niemożliwe.

Po mnie przyszło dwóch ubranych w thawb3 mężczyzn. Byli względnie mili. Nie popychali mnie, nie bili, wydawali tylko krótkie polecenia, a ja ze strachu, ze ściśniętym z żalu sercem bez sprzeciwu je wykonywałem. Wkrótce znalazłem się na statku płynącym do Arabii Saudyjskiej. Z portu na wielbłądach, a później na tyle samochodu, ewidentnie transportującego wcześniej daktyle, zawieziono mnie do stolicy – Rijadu. Pamiętam ten samochód. Był stary, rozklekotany, a na jego przyrdzewiałej, obsypanej piachem podłodze walały się pomarszczone od słońca owoce. Niektóre już niemal zupełnie wysuszone, inne nawet lekko sfermentowane, dla mnie jednak były królewską ucztą. Zebrałem ukradkiem wszystkie i zjadłem jeden po drugim, rozglądając się, czy przypadkiem nikt tego nie widzi. Smakowały wybornie. Chciałem, by były zapowiedzią szczęśliwego życia, jakie czekało mnie u mojego nowego pracodawcy. Od szczęścia było bardzo dalekie, ale te daktyle w pewnym sensie stały się spełnioną obietnicą. Już nigdy nie byłem głodny.

Moim pracodawcą, a w zasadzie właścicielem był sam saudyjski król. Oczywiście król nawet nie wiedział o moim istnieniu, a ja miałem być tylko jednym z setek służących zatrudnionych w królewskim pałacu, ale sam fakt pracowania dla monarchy miał być dla mnie zaszczytem. Gdy przypłynąłem do Arabii Saudyjskiej, rządził nią jeszcze król Faisal. To były dobre czasy, wielu starszych Saudyjczyków do dziś wspomina je z rozrzewnieniem. Król Faisal objął tron po swoim bracie, który doprowadził kraj niemal na skraj bankructwa. Już w pierwszych latach rządów wydostał królestwo z zapaści i zajął się jego reformowaniem. Za czasów króla Faisala do Arabii Saudyjskiej dotarła telewizja, a dziewczynki po raz pierwszy poszły do oficjalnych, ustanowionych królewskim dekretem szkół. Faisal był też zręcznym graczem na arenie międzynarodowej, stworzył militarną potęgę i potrafił wpływać na światową politykę, jedną decyzją wywołując kryzys paliwowy na całym globie. Cieszył się olbrzymim uznaniem. W Wielkiej Brytanii śpiewano o nim piosenki. W Pakistanie na jego cześć nazwano miasto. Amerykański „The Times” uznał go za Człowieka Roku – a to tytuł przyznawany tylko najbardziej wpływowym osobom na świecie.

Wszyscy dookoła mówili o nim „dobry król”. Nawet jego przepracowani do nieprzytomności niewolnicy. Podobno sam król był przeciwnikiem niewolnictwa, ale ponieważ jego bezpośredni podwładni i spora część saudyjskiej arystokracji nie podzielała tej opinii, nawet jeśli nieświadomie, korzystał z armii niewolników. Ja byłem jednym z nich – i nie mogę powiedzieć, że byłem z tego powodu nieszczęśliwy. Mimo że mój status był tylko o stopień wyższy od statusu karaluchów, i to tylko dlatego, że mnie, w przeciwieństwie do insektów, można było zaprząc do roboty, nie krzywdowałem. Zostawiłem w tyle wspomnienia Egiptu, który kojarzył mi się z cierpieniem i utratą wszystkiego, co kochałem. Tutaj miałem dach nad głową, nie brakowało mi jedzenia, a codzienna praca nie pozwalała na rozmyślanie nad swoim losem. Byłem na dnie, ale dziś wspominam tamten czas jak pozbawiony trosk okres niewinności. Nie trwał on jednak zbyt długo. Niestety niecały rok po moim przybyciu do Arabii Saudyjskiej król Faisal już nie żył.

Wiem, jak dziwnie to brzmi z ust kogoś, kto był zupełnie pozbawiony wolności, podporządkowany woli jednego człowieka, ale król Faisal był człowiekiem niezwykle prawym i pobożnym; ufałem, że pod rządami mądrego władcy nic mi nie grozi. Nie wszyscy jednak byli tego zdania. Reformy króla nie podobały się wielu. Jego podejście do praw kobiet gorszyło konserwatystów, a bezwzględny zakaz handlu i spożywania alkoholu – wprowadzony za jego czasów po kilku wybrykach saudyjskich książąt – przysporzył mu wrogów także wśród liberalnej części społeczeństwa, a zwłaszcza wśród członków arystokracji, która na alkoholu przemycanym z pobliskiej Jordanii zarabiała krocie.

Pewnej nocy król miał wizję. Podzielił się nią ze swoim sekretarzem tuż po przebudzeniu. Śnił mu się jego ojciec, pierwszy z dynastii Saudów, Abdul Aziz Al Saud, założyciel Arabii Saudyjskiej. Stary król z eleganckiej limuzyny zapraszał go do środka.

– Mój ojciec, niech Allah ma go w swojej opiece, wzywa mnie do siebie, nie zostanę tu już długo – powiedział król niespokojnym głosem, ku całkowitemu zaskoczeniu swojego zaufanego sekretarza. Ale chyba nie spodziewał się, że jego czas na tej ziemi skończy się aż tak szybko.

Tego samego dnia, około południa król przyjmował w swoim pałacu delegację z Kuwejtu. Wokół panowało spore poruszenie. Pamiętam to jak dziś, choć byłem wtedy zbyt mało znaczącym członkiem służby, by chociaż się zbliżać do sali tronowej. Gościom towarzyszył bratanek króla, również noszący imię Faisal. Podczas spotkania podszedł on do króla, który właśnie witał się z ministrem przemysłu naftowego Kuwejtu. Pokłonił mu się, a gdy król pochylił głowę, bratanek wymierzył w niego lufę pistoletu i natychmiast pociągnął za spust. Kula trafiła prosto w twarz władcy. Powoli osunął się na ziemię. Stojący obok królewski minister złapał za rękę młodego zamachowca. Ten wciąż naciskał na spust pistoletu wymierzonego w ciało umierającego króla. Był w kompletnym amoku. Chwilę później straże ujęły go i odebrały mu broń. Lekarze walczyli o życie króla w drodze do szpitala, ale przegrali tę nierówną walkę, jeszcze zanim dotarli na miejsce.

Dobry król odszedł.

Do dziś nie wiadomo z całą pewnością, jakie motywy powodowały księciem, gdy zdecydował się na zamach, choć teorii na ten temat krąży wiele. Młody Faisal studiował w Stanach Zjednoczonych, był miernym studentem, za to pierwszorzędnym imprezowiczem. Szejkowie nie imprezują oszczędnie, a stary król podobno nie zgadzał się na podniesienie jego miesięcznego uposażenia, co mocno sfrustrowało młodzieńca. Innym powodem mógł być zakaz wyjazdów z Arabii Saudyjskiej spowodowany właśnie jego skłonnościami do mocno kontrowersyjnych ekscesów po alkoholu i narkotykach, kompletnie nieprzystających do wizerunku arystokraty pochodzącego z muzułmańskiego kraju. Jest też teoria mówiąca o tym, że książę działał na zlecenie amerykańskiego i izraelskiego wywiadu, a zamach miał być odwetem za nieugiętą postawę króla w konflikcie między Palestyną a Izraelem. Najczęściej jednak słyszy się, że Faisal pomścił w ten sposób śmierć swojego brata, Khaleda, o którą obwiniał króla. Khaled zginął w zamieszkach po ataku konserwatystów na ufundowaną przez króla telewizję w Rijadzie. Część kleryków nie zgadzała się na wprowadzanie w świętym kraju bogobojnych muzułmanów nowinek zepsutej zachodniej cywilizacji, widząc w niej złamanie islamskiego zakazu przedstawiania ludzkiego wizerunku. Książę Khaled brał udział w ataku – i to podczas szturmu został zastrzelony przez królewską gwardię, ale szczegóły jego śmierci nigdy do końca nie zostały wyjaśnione. Sam jej fakt miał jednak wystarczyć, by książę Faisal znienawidził króla. Owa nienawiść miała go pchnąć do dokonania chłodno wykalkulowanej okrutnej egzekucji.

Niezależnie od motywów księcia Faisala czekał proces i w zasadzie pewna śmierć. On sam, mierząc do króla, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak skończy. Pamiętam samochody jeżdżące po całym Rijadzie i ogłaszające przez megafony, że książę został skazany na śmierć. Tłumy na ulicach skandowały i wiwatowały, ciągnąc w kierunku głównego placu, gdzie kilka godzin po ogłoszeniu decyzji sądu miała się dokonać egzekucja. Wszyscy chcieli zobaczyć ten akt. Pozwolono na to nawet nam, zniewolonej służbie.

Plac Ad-Dirah. To tu przed budynkiem sądu niemal co piątek skazańcy tracili głowy, a nieliczni szczęśliwcy tylko dłonie lub stopy. Kilka dekad temu plac wyglądał bardziej ponuro, ale mimo że dziś ozdabiają go tryskające z chodników fontanny, jego przeznaczenie oficjalnie się nie zmieniło. To tu przestępcy skazani przez sąd na najwyższy wymiar kary płacili i płacą za swoje zbrodnie.

Gdyby kilkanaście tygodni wcześniej 27-letni książę Faisal bin Musaed bin Abdelaziz nie zabił króla, tego dnia szedłby do ślubu. Miał poślubić córkę zdetronizowanego króla Sauda, Sitę. Los chciał inaczej. Zamiast do ślubu szedł na śmierć. Było krótko po godzinie szesnastej gorącego czerwcowego dnia. Dookoła stała królewska straż. Z reguły jej tu nie było, ale ta egzekucja różniła się od innych. Stracony miał być członek królewskiej rodziny, do tego królobójca. Faisal pojawił się w bramie sądu. Ubrany w biały zgrzebny thawb, z czarną opaską na oczach, szedł wolnym chwiejnym krokiem, prowadzony przez żołnierza. Na jego sygnał zatrzymał się i uklęknął. Przez chwilę recytował szeptem modlitwę, a gdy skończył, kat podniósł lśniący miecz ze szczerozłotą rękojeścią i szybkim zamaszystym ruchem odciął głowę księcia. Sprawiedliwości stało się zadość. Królobójca nie żyje! Tłum wiwatował. Zebrani jeszcze przez jakiś czas mogli się napawać makabrycznym widokiem okaleczonego, pozbawionego życia ciała i głowy zatkniętej na drewniany pal. Ludzie podchodzili do zwłok, wykrzykiwali swoją niechęć do Faisala, dziękowali Allahowi za to, że pomścił przedwczesną śmierć ich władcy. To wszystko do czasu, gdy na plac wjechał ambulans i zebrał szczątki, by przygotować je do anonimowego pochówku. Tak skończył znienawidzony książę, który zabił ukochanego króla. Ale nie był on ostatnim arystokratą, którego życie przerwała publiczna egzekucja.

Przez lata wiele zbrodni popełnianych przez saudyjskich książąt uchodziło im na sucho, chyba że mieli pecha i dostali się pod jurysdykcję zagranicznych sądów, jak np. wnuk króla Abdullaha, książę Saud Bin Abdulaziz Bin Nasir Al Saud. Zamordował on Bandara Abdulaziza – swojego wieloletniego służącego i kochanka w jednej osobie. Zmaltretowane ciało ofiary znaleziono w łóżku księcia w pięciogwiazdkowym hotelu Landmark w Marylebone w centrum Londynu. Początkowo szejk zaprzeczał swojej winie, ale dochodzenie nie pozostawiło co do niej żadnych wątpliwości. Angielski sąd skazał go na dożywocie.

Zabójstwo saudyjskiego króla było przestępstwem, za które trudno uniknąć kary, nawet gdy jest się księciem, ale zabójstwo poddanego nie jest już w Arabii Saudyjskiej zbrodnią tak wielką.

Choć z rąk książąt zginęło wielu poddanych, za każdym razem diyah, czyli tzw. pieniądze krwi wypłacane rodzinie ofiary, załatwiało sprawę. Gdyby diyah nie zostało przez rodzinę przyjęte, obowiązuje qisas, czyli prawo odwetu – „oko za oko, ząb za ząb”. Ale sumy wypłacane poddanym w ramach pieniędzy krwi były tak wysokie, że rekompensowały wszelkie straty. No, chyba że ktoś tę sumę przebił, tak jak prawdopodobnie w 2016 roku, kiedy przed sąd trafił wpływowy książę Turki bin Saud Al Kabeer.

Książę Turki przyznał się do zabójstwa Adela bin Suleimana bin Abdulkareema Al Muhaimeeda, którego zastrzelił w 2012 roku. Był pierwszym męskim członkiem rodziny królewskiej, któremu od czasu egzekucji księcia Faisala nie udało się wykupić od śmierci. Ojciec jego ofiary nie przyjął diyah, co wiązało się z automatycznym skazaniem arystokraty na najwyższy wymiar kary. Tym, który miał przebić ofertę księcia Turki, prawdopodobnie był sam następca tronu książę Mohammed bin Salman. Miał w ten sposób upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: pozbyć się zaciekłego krytyka i pokazać społeczeństwu, że wobec prawa równi są wszyscy, także książęta.

Niestety wraz ze śmiercią króla Faisala w Arabii Saudyjskiej bezpowrotnie zakończyła się era światłych władców. Mimo że w kolejnych latach ja sam z niewolnika stałem się człowiekiem wolnym, zatrudnionym i rozwijającym pałacową karierę, wcale nie jestem dumny z tego, że swoją pracą wspierałem kreatury, które nie zasługiwały na miano królów. Szczerze mówiąc, mam wątpliwości, czy wszyscy następcy Faisala zasługują, by nazywać ich ludźmi.

Rządy w królestwie przejął przyrodni brat zmarłego króla, książę Khalid. Nie był on pierwszym w kolejności do objęcia tronu. Pierwszeństwo miał jego starszy brat, książę Mohammed. Ale już wiele lat wcześniej, jeszcze zanim na tronie zasiadł król Faisal, został on zmuszony do zrzeczenia się tego prawa. Pozostał w cieniu, jednak w dalszym ciągu miał olbrzymi wpływ na kierowanie państwem, doradzając poszczególnym władcom, najpierw przyrodniemu bratu Faisalowi, później jedynemu ­rodzonemu – Khalidowi.

Król Khalid politycznie nie dorastał swojemu poprzednikowi do pięt, ale miał szczęście, bo kraj, który po nim odziedziczył, miał rozpędzoną gospodarkę, a dochody z wydobycia ropy każdego roku biły kolejne rekordy. Trudno było to zepsuć.

Nowe porządki w pałacu przyniosły mi pierwszy awans i pierwszą pensję. Zostałem służącym jednego z królewskich sekretarzy. Tak, tak, w saudyjskich pałacach nawet sekretarze mają swoich służących. Do moich obowiązków należało dosłownie wszystko, co zlecił mi mój przełożony Mahir. Bywałem więc chłopcem na posyłki, sprzątaczem lwich kup, kierowcą. Musiałem być gotowy na wszystko, ale nie narzekałem. W mojej sytuacji miałem olbrzymie szczęście. Niewolnictwo w Arabii Saudyjskiej oficjalnie już wtedy nie istniało – nieoficjalnie kwitnie w najlepsze do dziś. Fakt, że otrzymywałem nawet mierną wypłatę za moją pracę, był więc prawdziwą nobilitacją.

Moje wyzwolenie spod niewolnictwa przynosiło mojemu panu jeszcze jedną korzyść. Zgodnie ze słowami proroka: „Jeśli człowiek uwolni niewolnika, który jest muzułmaninem, Allah ocali go przed ogniem piekielnym tak, jak on ocalił niewolnika”. To niewielka cena za obietnicę uniknięcia gehenny4, zwłaszcza że poza wspomnianą mierną pensją nadal pracowałem niemal bez przerwy. W saudyjskich pałacach praktykuje się islam, a nie wiarę w to, że służba powinna czasami odpocząć. Podobno to dla jej dobra. W wolnym dniu można by było zejść na złą drogę. Po jakiej zatem stąpali panowie, dla których wolny był każdy dzień?

Choć Mahir nigdy nie dawał tego po sobie poznać, miałem wrażenie, że bardzo mnie polubił. Być może wpływ na to miał fakt, że jego matka była Egipcjanką, a może po prostu na to zasługiwałem. Byłem sumienny, zawsze starałem się wykonywać wszystkie polecenia jak najlepiej, a ponieważ natura nie poskąpiła mi inteligencji, byłem też dobrym partnerem do rozmowy. Mahir poświęcał mi zdecydowanie więcej czasu niż innym służącym, nawet tym postawionym wyżej ode mnie. Większość traktował oschle, nie wchodził z nimi w interakcję, a jeśli już, to tylko po to, by na nich nawrzeszczeć. Mnie takie gromy omijały, nawet gdy zdarzało mi się czegoś nie dopilnować. Zawsze mówił mało, ale ton, jakim się do mnie zwracał, różnił się bardzo od tego, którego używał do wydawania poleceń reszcie służby. O większym szczęściu trudno było mi marzyć.

Króla Khalida widziałem na własne oczy dwa, może trzy razy. Dużo częściej widywałem jego starszego brata, księcia Mohammeda. Obrzydliwa kreatura. Był szarą eminencją dworu. Choć formalnie sprawował obowiązki gubernatora Rijadu i mieszkał w okazałym pałacu w centrum stolicy, dużo częściej można go było spotkać w pałacu królewskim. Chudy i wysoki, miał posępną twarz, której grozy dodawały spływające po ziemistym obliczu głębokie zmarszczki. Miał nieustannie podkrążone oczy o przenikającym zimnym spojrzeniu i usta niemal pozbawione barwy. Budził grozę samym wyglądem, co ewidentnie nie stanowiło dla niego najmniejszego problemu.

Mohammed miał pewien fetysz, niespotykany wśród saudyjskich arystokratów brzydzących się biedą. Często schodził do kwater służby i przyglądał się pracy królewskich niewolników. Nie żeby bez jego nadzoru istniała obawa, że coś w pałacu nie zostanie zrobione – o prostu sprawiało mu to olbrzymią przyjemność. Książę nie był pierwszej młodości, chodząc, podpierał się inkrustowaną złotem hebanową laską, która służyła mu również za narzędzie do wskazywania, popychania, okazywania niezadowolenia. Świetnie nadawała się też do bicia tych, którzy mieli pecha się pod nią dostać. Przekonała się o tym młoda Filipinka, która podczas jednej z niezapowiedzianych wizyt księcia w kuchni oderwała się od pracy przy mieleniu mięsa i ukłoniła się. To wystarczyło, by go rozsierdzić. Książę podszedł do niej spokojnie z udawanym uśmiechem, który niczego niespodziewająca się dziewczyna odwzajemniła. Wtedy uderzył ją po raz pierwszy. Najpierw ręką, ale z siłą, która powaliła ją na posadzkę; potem swoją hebanową laską.

– Jak śmiesz na mnie spoglądać! – wykrzyczał po arabsku i zaczął ją okładać bez pamięci.

Dziewczyna skuliła się nieporadnie, próbując unikać ciosów. Kwiliła cicho, kompletnie nie rozumiejąc swojej zbrodni.

– Ty szmato! Zdziro! Jakim prawem przerywasz pracę? Kto cię tu pilnuje? Już ja się z nim policzę!

Plan rozliczenia zwierzchnika niesfornej Filipinki, który zaświtał w głowie psychopaty, prawdopodobnie uratował jej życie. Musiał znaleźć winnego i natychmiast opuścił kuchnię, porzucając swoją ofiarę ledwo, ale jednak wciąż żywą. Byłem świadkiem tej sceny. Tamtego dnia Mahir zlecił mi towarzyszenie księciu podczas jego wizyty za pałacowymi kulisami. Najgorsze było to, że nie mogłem nic z tym zrobić. Widząc niezawinioną ludzką krzywdę, nie mogłem zareagować. Miałem być niemym świadkiem. Bolało mnie to potwornie i do dziś boli. To moje prywatne piekło, którego płomienie z biegiem lat tylko wzbierały na sile.

Pobiegłem za księciem, gdy tylko wyszedł z kuchni.

– Ty wiesz, do kogo należy ta filipińska szmata? – spytał mnie podniesionym głosem, kuśtykając przed siebie w niewytłumaczalnym szale.

– Do króla! Niewolnicy należą do króla – powiedziałem odruchowo i zgodnie z prawdą. Ale najwyraźniej była to odpowiedź, jakiej Mohammed się nie spodziewał.

Stanął i odwrócił się w moim kierunku.

– Bezczelny jesteś – powiedział cynicznie.

Zapadła cisza. Przygotowywałem się na cios laską albo inną, jeszcze bardziej dotkliwą karę za moją niesubordynację, ale książę zaskoczył mnie po raz kolejny. Podszedł do mnie – tak blisko, jak to tylko było możliwe – i spojrzał mi w twarz, tak jakby chciał z niej coś wyczytać. W pewnym momencie jego niezdradzające emocji oblicze rozświetlił uśmiech.

– Podobasz mi się! Taka odpowiedź wymaga odwagi. Masz szczęście, że ja potrafię to docenić.

Nie wiem, jak to się stało, ale książę odpuścił zemstę na Filipince i jej pałacowym przełożonym. Chciałbym myśleć, że to przez wrażenie, jakie zrobiła na nim moja odpowiedź, ale wątpię, bym mógł przypisać sobie takie zasługi. Po prostu, jak każdy książę, szybko nudził się aktualnie uprawianą rozrywką. Zakończył swoją wizytację w rejonach pałacu, w które wszyscy jego główni mieszkańcy poza księciem Mohammedem niechętnie się zapuszczali, a ja niespodziewanie zyskałem kolejnego sprzymierzeńca.

Następnego dnia z samego rana wezwał mnie do siebie Mahir. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nasze spotkanie miało się odbyć w jego gabinecie, a mój szef kazał mi usiąść. Z reguły polecenia wydawał w biegu i beznamiętnie. Nigdy nie patrzył mi w oczy i był oszczędny w słowach. Wypowiadał ich tylko tyle, ile było trzeba, by komunikat został zrozumiany. Tamtego dnia było inaczej. Przywitał mnie uśmiechem.

– Widzę, że nie tylko ja dostrzegłem twój talent. Od samego początku wiedziałem, że będą z ciebie ludzie. Oby tak dalej, a zrobisz wielką karierę – powiedział spokojnym tonem.

Nie bardzo wiedziałem, czym zasłużyłem sobie na jego uznanie. Jaka kariera mogła czekać mnie, niewolnika, dla którego jedynym elementem wolności był fakt, że za ciężką codzienną pracę dostaje marne trzysta riali.

– Czeka cię przeprowadzka do pałacu gubernatora – dodał Mahir. – Książę Mohammed chce cię widzieć wśród swojej służby. Spodobałeś mu się. Stwierdził, że bystry z ciebie chłopak. Idź więc do swojej kwatery i przygotuj się do wyjazdu. Za godzinę ktoś cię tam odwiezie.

Wstałem z krzesła, ukłoniłem się Mahirowi i ruszyłem w kierunku drzwi.

– I jeszcze jedno – sekretarz zatrzymał mnie, gdy już stałem w progu. – Uważaj tam na siebie. To miejsce, w którym trudno przewidzieć, co przyniesie nowy dzień.

Jego rada zabrzmiała złowieszczo, ale jak się okazało, była doskonałą recenzją atmosfery, jaka panowała w pałacu gubernatora. Zostałem w nim kierowcą. Nigdy nie byłem na kursie jazdy samochodem, nigdy nie aplikowałem o prawo jazdy. Nauczyłem się jeździć od kierowców z królewskiego pałacu, a dokumenty wręczono mi któregoś dnia tak po prostu. Podejście do przepisów ruchu drogowego w Arabii Saudyjskiej do dziś jest bardzo luźne. Przez lata tylko jedna zasada była tu respektowana: żadnych kobiet za kółkiem. Poza nią reszta była zupełnie umowna. Nigdy nie byłem pewien, czy jeżdżę prawidłowo, ale nigdy też nie spowodowałem wypadku, więc nie mogło być ze mną najgorzej.

Przez pierwsze miesiące jeździłem w bardzo różne miejsca i woziłem bardzo różne, chyba mniej znaczące osoby. Ale od chwili, gdy w mojej sprawie zainterweniował sam książę Mohammed, dostałem stały przydział. Okazało się, że książęca prośba o moje przeniesienie została spełniona tak szybko, że nawet on sam o tym nie wiedział. A od samego początku miał na mnie plan. Miałem być kierowcą jego syna, księcia Fahda bint Mohammeda bint Abdula Aziza Al Sauda. Książę na co dzień rezydował w Jeddah5 – jednym z największych miast Arabii Saudyjskiej położonym w zachodniej prowincji, ale często bywał w Rijadzie ze względu na obowiązki służbowe. Był najstarszym synem księcia Mohammeda, a przez to najbardziej wtajemniczonym w prowadzone przez niego szeroko zakrojone interesy, w których bez drżenia powieki wykorzystywał swoje polityczne wpływy.

W połowie czerwca 1977 roku wiozłem do pałacu królewskiego zarówno starego, jak i młodego księcia. Byli bardzo poruszeni, kłócili się, ale trudno było wywnioskować, co ich tak oburzyło. Zaaferowani nawet nie podnieśli szyby oddzielającej pasażerów od kierowcy.

– Musimy! Wiesz, że musimy! – grzmiał ojciec.

– Wiem, ale nas zjedzą! Królowa Elżbieta nigdy nam tego nie wybaczy, a król przecież ma już zaplanowaną wizytę w Wielkiej Brytanii. Oni kupują od nas ropę!

– Bo nie mają skąd jej wziąć. Jeśli królowa się obrazi, to jej problem. My postępujemy zgodnie z naszym prawem. Zapomniałeś już, jak król Faisal odciął ropę Amerykanom i reszcie tych szczekających ratlerków? I co? Stało się nam coś? Oprócz tego, że po tym, jak król znowu odkręcił kurek, zaczęliśmy sprzedawać ją jeszcze drożej. My nie robimy nic, co jest przeciwko prawu.

– O to właśnie chodzi, żeby było zgodnie z prawem. Ja nie mówię, żeby od tego odstąpić, niech Allah ich sądzi i do piekieł zrzuci, ale niech to będzie zgodne z prawem – przekonywał książę Fahd.

– Zgodnie z prawem zasługują na śmierć. To jest zgodne z prawem! Król będzie tego samego zdania, a Brytole mogą się zamknąć! Kiedy jeszcze żyli zgodnie z boskim prawem, nawet jeśli to było prawo ich Boga, to sami przestępców o głowę skracali. A teraz nas chcą pouczać…? – Mohammed parskał i potrząsał hebanową laską.

Zapamiętałem ten moment, bo nigdy wcześniej i nigdy potem nie wiozłem ich obu razem. Nigdy do tej pory nie słyszałem też tak poważnej rozmowy. Oczywiście byłem bardzo ciekawy, cóż to za nieszczęśnicy narazili się saudyjskiemu prawu tak bardzo, że będą musieli zapłacić za to życiem, ale wiedziałem, że moja ciekawość mogłaby na mnie ściągnąć podobne kłopoty, dlatego robiłem to, co do mnie należy, starając się pozostawać w cieniu. W ich rozmowie co jakiś czas padało imię Mishaal.

Mishaal, Mishaal, Mishaal… Kiedy się dowiedziałem, o kim rozmawiali, po raz pierwszy poczułem do moich mocodawców wszechogarniającą odrazę. Od tamtego momentu to uczucie miało we mnie narastać każdego dnia.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Prolog

CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ 1. Talal

ROZDZIAŁ 2. Mishaal

ROZDZIAŁ 3. Majid

ROZDZIAŁ 4. Kamal

ROZDZIAŁ 5. Dawada

ROZDZIAŁ 6. Amina

CZĘŚĆ II

ROZDZIAŁ 7. Tari

ROZDZIAŁ 8. Jasir

ROZDZIAŁ 9. Afrah

ROZDZIAŁ 10. Alice

ROZDZIAŁ 11. Bashar

ROZDZIAŁ 12. Fahda

CZĘŚĆ III

ROZDZIAŁ 13. Basit

ROZDZIAŁ 14. Alanoud

ROZDZIAŁ 15. Sahar

ROZDZIAŁ 16. Mahar

ROZDZIAŁ 17. Hala

ROZDZIAŁ 18. JuJu

Epilog

3 Tradycyjne męskie ubranie – biała sukmana, w innych krajach Zatoki Perskiej zwana dishdashą albo kandurą.

4 Piekło w islamie.

5 Czyt. Dżedda – w języku polskim często występuje też niemająca nic wspólnego z oryginalną wymową nazwa Dżudda.

Zaginione arabskie księżniczki

Подняться наверх