Читать книгу Turbopatriotyzm - Marcin Napiórkowski - Страница 3
Wstęp
ОглавлениеNa początku był uśmiech. Dlatego długo nie dostrzegaliśmy, że sprawa jest poważna. A potem było już za późno.
„[…] optymizmu i uśmiechu można się nauczyć – przekonywała na kilka dni przed katastrofą Magda Jethon, wówczas dyrektorka radiowej Trójki, dziś współtwórczyni niszowego opozycyjnego portalu Koduj24.pl. – Liczę się z tym, że niektórzy z Państwa mogą powiedzieć, że jest ciężko, że wcale nam nie jest do śmiechu, i muszę podkreślić, że właśnie im ciężej, tym bardziej przyda nam się optymizm, wiara w siebie i po prostu uśmiech mimo wszystko”1. Nawet nie podejrzewała, jak szybko przyjdzie jej w praktyce testować tę maksymę godną czempionów polskiego coachingu.
Bo kto mógł się wtedy spodziewać, że Polska Uśmiechnięta za chwilę potknie się o własne wyszczerzone zęby? Że się udławi tym orłem z czekolady. Że właśnie wtedy, kiedy byliśmy tacy weseli i zadowoleni z siebie, przesądził się nasz upadek.
Wagi przełomowych wydarzeń nie rozpoznajemy, kiedy jeszcze trwają. Często dopiero po latach ustala się we wspólnej pamięci punkt początkowy. Moment, gdy wykiełkowała miłość, dzień, kiedy zaczęła się wojna, albo miejsce, w którym historia nagle zmieniła kierunek, jak gdyby odbijając się od niewidzialnej przeszkody. Czasem i po latach nie jesteśmy w stanie ustalić położenia góry lodowej, o którą rozbił się Titanic. Oczywiście w ostatecznym rachunku jest tak dlatego, że nic nigdy nie zaczyna się w jednym miejscu, w jakimś określonym czasie. Zawsze można wskazać jakieś „wcześniej” i jakieś „gdzie indziej” – zwiastuny, zapowiedzi, przyczyny. Ale ludzki świat nie składa się z faktów, tylko z opowieści. A opowieści zawsze mają swój początek.
Dlatego właśnie tak fascynujący jest zbiór nierozpoznanych początków – dat i wydarzeń niedocenionych, których przełomowy charakter pozostaje niedostrzeżony i niewypowiedziany. Z punktu widzenia opowieści, którą chciałbym przedstawić w tej książce, 2 maja feralnego 2013 roku przed Pałacem Prezydenckim to właśnie taki moment. Oczy i pióra zwykle zwrócone są ku późniejszej o dwa lata kampanii prezydenckiej albo ku wyjazdowi Donalda Tuska do Brukseli. Ale to w 2013 roku, w samym środku piknikowego długiego weekendu, przestał nagle działać czar softpatriotyzmu, a pewny siebie uśmiech „fajnych Polaków” niepostrzeżenie zamienił się w śmieszność.
2 maja dziennikarze radiowej Trójki i „Gazety Wyborczej” zapraszają wszystkich warszawiaków i turystów spędzających majówkę w stolicy do wspólnego, pokojowego marszu, który swój początek będzie mieć przy Rondzie de Gaulle’a. Mamy bardzo dużo prezentów, kapitalne różowe okulary, baloniki, chorągiewki, broszki dla dzieci, a w pochodzie – autobus-kabriolet, na którym będą nasi dziennikarze, zespół, iluzjonista, a na koniec ogromny 3-metrowy orzeł z białej czekolady, który postawimy przed Pałacem Prezydenckim. Mamy nadzieję, że pan prezydent odsłoni tego pięknego orła – zapowiada Magda Jethon.
I oto jest! Przeciska się przez tłum, by wdrapać się na mobilną scenę, na której czekają organizatorzy akcji. Za chwilę wypowie brzemienne w skutki słowa, których nikt wtedy nie słuchał uważnie. Nikt nie transkrybuje jego przemówienia, nie przedrukują go gazety, po latach będę je odczytywał z kiepskiej jakości archiwalnego nagrania. A jednak te słowa oddają esencję patriotyzmu, który przez osiem lat z sukcesem proponowała Polakom Platforma Obywatelska, a wcześniej wiele innych partii nastawionych na przyszłość, modernizację, wyraźny proeuropejski kurs. Patriotyzmu, którego potencjał miał się wkrótce z dnia na dzień wyczerpać, pozostawiając grono zaskoczonych ekspertów, pozbawionych władzy polityków i nagle zdetronizowanych liderów opinii.
Proszę państwa, Polska to jest wielka rzecz! – zaczyna cytatem z klasyka Bronisław Komorowski. – Polska to jest także rzecz nas wszystkich. To jest nasze marzenie. I każdy może, a nawet powinien, cieszyć się z ojczyzny, cieszyć się z symboli narodowych, z polskiej flagi, z polskiego orła tak, jak mu w sercu gra. Byle grała mu Polska w sercu! Kiedyś pan marszałek Piłsudski powiedział, gdy Polska odzyskała niepodległość, że przyjęto tę niepodległość kwasem śledzienników, ludzi pesymistycznego poglądu na świat, ponurych, którzy wszędzie chcieli widzieć jakieś złe intencje. Pan marszałek, który naprawdę na niepodległości się dobrze znał, powiedział: „A powinna być wolność, niepodległość ojczyzny przyjęta radosnym śmiechem polskich dzieci”.
W głębi serca zgadzam się z tymi słowami. Dość dobrze oddają one moje wyobrażenia o Polsce i patriotyzmie. A jednak słucham ich przytłoczony brzemieniem świadomości tego, co wkrótce nastąpi. I nie potrafię usłyszeć w nich nic poza groteską. Moja ukształtowana przez filmy animowane wyobraźnia każe mi widzieć w rękach prezydenta Komorowskiego łopatę, którą kopie dół pod sobą i swoją partią, albo piłę motorową, którą z uśmiechem podcina gałąź, na której wszyscy siedzimy. I kiedy myślę, że już nie może być gorzej, zauważam, że zza pleców prezydenta co jakiś czas wygląda coś jakby wielki zielony muppet. To gigantyczna, kudłata pacynka orzeł. Zatrzymuję film, by się upewnić, że jest tam naprawdę. Niestety, to nie złudzenie optyczne.
Dlatego chciałem podziękować redakcji Trójki, chcę podziękować „Gazecie Wyborczej”, chcę podziękować wszystkim mediom w całej Polsce, które starają się dzisiaj zaproponować nieco zmodyfikowany sposób obchodzenia polskiej tradycji, ukazywania polskich symboli narodowych i państwowych. Niech każdy te symbole przeżywa po swojemu. To wtedy Polska i polskie symbole mogą być wspaniałe, mogą być piękne, a mogą czasami być nawet smaczne i tego wszystkim życzę.
Ale nie wszystkim te nowości zasmakowały. Czy nie mamy naszych narodowych barw, godła, hymnu? – pytano. Dlaczego wszystko trzeba wymyślać na nowo? „Karykatura obchodów Dnia Flagi Rzeczypospolitej Polskiej – będą wspominać po latach redaktorzy prawicowego portalu wPolityce.pl – Bronisław Komorowski pokazał, z jaką pogardą traktuje symbole narodowe, podpisując się pod czekoladowym orłem i pochodem z różowymi (!) flagami”2.
Różowy kolor wyraźnie działał na nerwy także Janowi Pietrzakowi, wówczas skazanemu na autorski kanał na YouTubie, dziś – fetowanemu w państwowej telewizji. „Kpiny z polskiego godła i barw narodowych pod pretekstem rozweselania ponurych Polaków” – głosi opis filmu umieszczonego w sieci 7 maja 2013 roku. „Niemałą rolę w przekolorowaniu święta odegrali redaktorzy wiadomej gazety i radiowej Trójki. Tłumaczyli to potrzebą rozweselenia Polaków, którzy podobno są za smutni na te ucieszne czasy. Złośliwie można by tę teorię skwitować tak, że smutek czytelników i słuchaczy powstaje pod wpływem kontaktu z nudnymi, ponurymi, tępymi redaktorami udającymi wesołków – wyzłośliwia się Pietrzak na tle zasłonki i kaloryfera. – […] półinteligenci przekonywali ćwierć-Polaków, że będzie fajnie, radośnie – ironizuje satyryk, detronizując ortograficzne wyzwania podstępnie ukryte w haśle »Orzeł może« – po prostu ubaw po pachy czeka nas na Krakowskim Przedmieściu z dodatkiem czekolady łupanej prosto z orła. […] Wygląda więc na to, że rządzą nami jacyś narodowi renegaci, nieszanujący nawet godła i barwy […]. Dzielnie pomagają im różowe, podobno europejskie do imentu media – antypolskie w gruncie rzeczy […]”3. Tymczasem z tajnej kwatery Pietrzaka wróćmy przed Pałac Prezydencki, gdzie peron odjeżdża coraz szybciej. Oto bowiem Magda Jethon życzy zgromadzonym, żeby Polska była jak Bhutan – kraj, w którym „narodowe szczęście jest ważniejsze niż PKB”. A potem przychodzi pora na czekoladowego orła.
„Wiemy, co to jest za niespodzianka – zapowiada Jarosław Kurski – ale mimo to proszę państwa o spontaniczną reakcję radości, a dzieci o odsłonięcie”.
„Odwracamy się, kochani! – dudni gromki baryton wodzireja. – I oto… Cały z czekolady… białej…”.
Coś idzie nie tak i odziane w białe koszulki dzieciaki mocują się z osłaniającym orła całunem znacznie dłużej, niż to było przewidziane. Brakowałoby tylko, żeby przy tym odkrywaniu odpadła mu czekoladowa główka. I tak ma już w sobie tyle z Misia.
„I gramy Orzeł może – nie traci rezonu wodzirej – nasz hymn, proszę!” Rozlegają się skoczne dźwięki i z głośników płynie optymistyczny tekst napisany specjalnie na potrzeby akcji przez Artura Andrusa (wówczas gwiazdę Trójki, dziś na uchodźstwie w RMF Classic):
Możesz nosić okulary,
Możesz kontraktować zboże,
Czesać się jak Zygmunt Stary,
Jesteś orzeł. Orzeł może.
Spodnie możesz nosić szersze,
A na bluzce wilkołaki,
Ręcznie przepisywać wiersze,
O, na przykład taki:
Człowieku! No przecież,
Jak sam nie chcesz, to się nie ciesz,
Ale niech cię tak nie peszą
Ci, co się do ciebie cieszą,
Chudzi, grubi,
Starzy, młodzi,
Daj się lubić,
Co ci szkodzi?
„Balony do góry, kciuki do góry!” – komenderuje wodzirej. Prezydent macha wesoło ze sceny. Obok niego w takt muzyki kiwają się uśmiechnięty redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” i szefowa Trójki.
Możesz wracać z biblioteki
O nieprzyzwoitej porze,
Regulować brwi i rzeki,
Jesteś orzeł. Orzeł może.
„Może być optymistycznie, może być fajnie, może być cool, może być pozytywnie!” – skanduje w ekstazie wodzirej. Wśród zgromadzonych nieśmiało kołysze się kilka różowych balonów. Przestrzeń przed Pałacem Prezydenckim rozbrzmiewa śmiechem, który momentalnie ginie, rozproszony między budynkami. Śmiejących się jest zbyt mało, ich radość zbyt wymuszona i niepewna.
A przecież jest jeszcze duch miejsca. Nie zapominajmy, że wszystko odbywa się w tej samej przestrzeni, gdzie zaledwie trzy lata wcześniej toczyła się wojna o krzyż, gdzie wciąż odbywają się smoleńskie miesięcznice. Nie tak łatwo egzorcyzmować z bruku i murów smutek, napięcie, poczucie krzywdy…
[…] Możesz poznać w leśnej głuszy,
Miłych państwa z Państwa Środka,
Jeśli z domu się nie ruszysz,
Trudno będzie kogoś spotkać.
Możesz poczuć w sercu kłucie,
Może zrobić się przyjemnie,
Tylko raz się do mnie uciesz,
Uśmiechnij się ze mnie.
A potem wszyscy patrzą w niebo, gdzie – jak zapowiada mistrz ceremonii – wkrótce ma się pojawić helikopter i „zrzucić ulotki związane z akcją »Orzeł może«, które to ulotki zbieramy oczywiście i zamieniamy na nagrody”. Patrzę na te wyciągnięte szyje, śledzę spojrzenia wbite w nadlatujący helikopter. Teraz skojarzenie z filmem Barei jest już nieubłagane.
Na pamiątkę tego brzemiennego w skutki spotkania Andrzej Siezieniewski, wówczas prezes zarządu Polskiego Radia, wręcza prezydenckiej parze zegarki z godłem akcji – białym orłem. Ale takim innym. Na różowym tle, z karykaturalnie wielkimi skrzydłami. Jednym z nich pokazuje znak „OK”, łącząc kciuk i palec wskazujący, czy raczej pióro wskazujące. „Polaku, nie bądź ponury. Rozwiń skrzydła, dziób do góry!” – głosi hasło akcji.
„Orzeł może!” – wykrzykuje ktoś zbyt blisko mikrofonu, gdy Komorowski triumfalnym gestem unosi otrzymany właśnie czasomierz.
„Tu widać, że orzeł może bardzo wiele! Nawet ma podobno panować nad czasem. Dostałem piękny zegarek”.
Gdyby tak zegarek z orłem naprawdę pozwolił Komorowskiemu zapanować nad czasem! Gdyby mógł przenieść się z powrotem do 2013 roku na Krakowskie Przedmieście, by uniknąć popełnionych wtedy błędów… Dziś już dobrze wie, jak surowo bogowie karzą śmiertelników za znieważenie zwierzęcia totemicznego. Ale to znowu tylko szczeniackie fantazje, poważne jak zegarek z kreskówkowym orłem. A może zresztą już wtedy było za późno? Może Annuszka już rozlała olej słonecznikowy i wszystko było przesądzone?4
Zapewne było przesądzone. Bo kilkanaście miesięcy wcześniej, 11 listopada 2011 roku odbył się w Warszawie pierwszy głośny Marsz Niepodległości. Choć wydarzenie to ma długą tradycję – środowiska narodowe rokrocznie demonstrują w stolicy już od lat dziewięćdziesiątych – to marsz reklamowany na plakatach trzema parami jedynek był pierwszym tak masowym. Szacuje się, że wzięło w nim udział dwadzieścia tysięcy demonstrantów. Był także pierwszym, który wzbudził tyle kontrowersji. Na długo przed wymarszem rozgłos zapewniły mu zapowiedzi blokady ze strony akcji Kolorowa Niepodległa. Po wydarzeniu mówiło się głównie o towarzyszących mu zamieszkach – rzucanych kostkach brukowych, spalonym przez chuliganów wozie transmisyjnym TVN, a także o agresji ze strony niemieckich bojówek antyfaszystowskich.
Błędem byłoby jednak ocenianie Marszu Niepodległości jedynie przez pryzmat medialnych relacji skupionych na tym, co ekstremalne. Dostępny materiał archiwalny pokazujący pochód potwierdza jednoznacznie, że jest to obraz fałszywy. Esencją tego marszu nie były burdy z policją i chuligańskie wybryki, lecz wspólna, synchroniczna manifestacja patriotyzmu w obliczu wroga.
Na filmie udostępnionym przez organizatorów widzimy tysiące uczestników. Głównie młodych mężczyzn. Jest już ciemno. Blask ulicznych latarni przydaje wydarzeniu tajemniczej, podniosłej aury. Wrażenie potęgują jeszcze czerwone race, które zastąpiły na pochodach fatalnie kojarzące się pochodnie.
Ten marsz także określiłbym jako radosny. Być może nawet bardziej niż święto flagi przed Pałacem Prezydenckim. To jednak inna radość. Podniosła, a zarazem naturalna; pewna siebie, choć celebrowana w poczuciu zagrożenia. Tutaj każdy wie, co ma robić. Nie ma miejsca na niezręczną ciszę, zmylenie kroku, usterki z płótnem zaczepionym o orła. „Przyszłość należy do nas!”5 – zapowiadają organizatorzy imprezy i można odnieść wrażenie, że wierzą w to, co mówią.
Wśród symboli wyraźnie dominują biało-czerwona flaga i narodowe godło. Gdzieniegdzie widuje się też wełniane czapki w klubowych barwach. Pośród niesionych transparentów najczęstsze są te z emblematami organizacji stojących za marszem i sympatyzujących z nim: ONR, Młodzież Wszechpolska, Obóz Wielkiej Polski, Stowarzyszenie Solidarność Walcząca, Liga Obrony Suwerenności…
Są także transparenty autorskie. Wśród kilkudziesięciu haseł, które dało się odczytać, nie znalazłem żadnych wzywających do agresji czy nienawiści. Co nie znaczy, że nie są one skierowane przeciw licznym wrogom czyhającym na polską niepodległość. „Czy Polska ma być drugą Palestyną?” – głosi najbardziej kontrowersyjny napis na transparencie tuż przy czole pochodu. „11 listopada, Święto Wolnych Polaków. Panie Michnik i TVN: nie jestem faszystą i antysemitą. Wolny Polak W. Bonkowski”. To znane nazwisko i charakterystyczny styl. Ten transparent wyławiam z tłumu natychmiast. Dziesiątki podobnych, wykonanych amatorską metodą widywałem już, analizując miesięcznice smoleńskie. Cztery lata później Bonkowski, nie bez przyczyny nazywany w mediach „człowiekiem billboardem”, zostanie senatorem Prawa i Sprawiedliwości. Po kolejnych dwóch latach zostanie z partii wyrzucony za antysemickie wpisy w mediach społecznościowych.
Są także inne, podobne hasła. „Polska katolicka, nie laicka”. „Nie będą komunisty robić ze mnie faszysty”. Tuż obok dowcipny „Polish Nyan Cat”, nawiązujący do popularnego w internecie filmu z tęczowym kotem. Z tym że polski kocur zamiast tęczowej wstęgi zostawia za sobą biało-czerwoną. „My – Naród”, a pod spodem: „Ziomale Nergala” – zamiast „o” logo Platformy Obywatelskiej. „To faszyści i komuniści mordowali polskich patriotów”. Kawałek dalej, jakby dla kontrastu, wesoły baner „Tutaj idą dziecioroby” – obok kolorowych liter rysunek wielodzietnej rodziny z psem. Oprócz tego liczne hasła z żelaznego patriotycznego repertuaru: „Bóg, honor, ojczyzna”, „Amor Patriae Nostra Lex”, „Cześć i chwała bohaterom”.
Tam gdzie uczestnicy Orzeł Może posługiwali się nowymi formami, Marsz Niepodległości nawiązuje do starych, uświęconych tradycją. Godła się tu nie przerabia. Barwy narodowe zachowują swoją czystość. Najistotniejsza wydaje mi się jednak figura wroga. Miękki patriotyzm Komorowskiego i radiowej Trójki był na inność otwarty, łaknął jej, pragnął się w niej roztopić, czego – nieintencjonalnym zapewne – symbolem stał się róż, w który rozpłynęła się biel i czerwień narodowej flagi. Patriotyzm Marszu Niepodległości – przeciwnie. Pragnie się określić, otoczyć symbolicznym lub rzeczywistym murem, wyznaczyć precyzyjne granice. Potrzebuje do tego wroga, czerpie bowiem energię z przełamywania oporu, z walki z entropią czy chaosem.
Dziś potomkowie komunistycznych oprawców, ideowi (i jakże często – nie tylko ideowi) spadkobiercy zbrodniczej ideologii spod znaku sierpa i młota usiłują nas zakneblować, w dalszym ciągu chcą tworzyć przemocą „nowego człowieka”, tak jak im nakazał ich wódz, towarzysz Józef Stalin – można było przeczytać w zaproszeniu na Marsz Niepodległości na oficjalnej stronie organizatorów. Jego autorem był Leszek Żebrowski, związany z Ruchem Narodowym historyk i publicysta, autor między innymi licznych publikacji o powojennym podziemiu niepodległościowym. – Oni nie mają ojczyzny, nie jest im potrzebna. Ale my nie dajmy sobie odebrać honoru i dumy, nie ustępujmy pod naporem lewackich bojówek, działających pod bardzo różnymi hasłami. W istocie jest to cały czas ta sama siła – destrukcyjna, antycywilizacyjna, nawiązująca do najgorszych wzorów znanych z przeszłości.
Według Żebrowskiego, którego słowa dobrze reprezentują wizję świata coraz wyraźniej dominującą w polskim patriotyzmie, jesteśmy częścią odwiecznej i wiecznej walki kosmosu z chaosem. Niezmienne są też metody wrogów, zmieniają się tylko ich imiona – dawniej byli to komuniści i niemieccy faszyści, dziś – Unia Europejska, neomarksiści, poprawność polityczna, islamizacja, feminizm…6 Używając metaforyki popularnego na prawicy filozofa Jordana Petersona, można więc powiedzieć, że maszerujący 11 listopada patriota widzi samego siebie jako kulturowego herosa pokonującego pierwotnego smoka chaosu i ustanawiającego ład w świecie. Sprzeciw dodaje mu sił, usztywnia pancerz tożsamości. Dlatego pochód z 2011 roku stał się tak potężny. Oto bowiem po raz pierwszy od dłuższego czasu na drodze nowych patriotów stanęła przeszkoda, z którą mogli się z impetem zderzyć.
Blokada Marszu Niepodległości przyczyniła się do jego nagłośnienia i wzmocnienia. Nagle okazało się, że na pozór radykalny obraz tożsamości proponowany przez narodowców w rzeczywistości oddaje – z różnych powodów – nastroje znacznej części Polaków lepiej niż propaganda uśmiechu i szczęśliwości.
W latach 2011 i 2013 spór toczył się w istocie o definicję normalności. O to, kto ma do patriotyzmu prawo, jaki patriotyzm jest „normalny” i „właściwy”, a jaki można napiętnować jako aberrację. Był to także spór o to, skąd w ogóle mogą przychodzić do nas kryteria normalności. Kto ma prawo wyrokować o tym, co jest etyczne, estetyczne, nowoczesne, mądre czy dobre. Zachód? Elity? Intelektualiści? Lud?
Święto czekoladowego orła można więc rozpatrywać jako rozpaczliwą i nieudaną próbę kontry, tym bardziej chybioną, że nieświadomą rzeczywistego układu sił. Polska Uśmiechnięta przemawiała z pozycji wyższości czy wręcz „normalności” w momencie, gdy była już zaledwie ciekawostką. Ostatnim podrygiem mody, która za chwilę miała przejść do historii i stać się obiektem kpin.
Czekoladowy orzeł nie tylko nie pokonał Marszu Niepodległości. On dodał mu impetu, wzmacniając w przeciwnikach politycznych poczucie zakorzenienia w tradycji i związanej z tym wyższości. Narodowcom obraz różowego, tęczowego, czekoladowego wroga daje chłodną siłę szyderstwa i przewagę, jaką oryginał zachowuje wobec nędznej podróbki. Posileni czekoladowym orłem patrioci rozpoczęli triumfalny pochód, który obserwujemy do dziś. Pożarli ptaka, by wkrótce schrupać także jego nieszczęsnego patrona. A wówczas rozpoczął się efekt domina. Niemożliwe stało się możliwe, niewybieralni zostali wybrani, skazani na przegraną nieoczekiwanie okazali się zwycięzcami, i to nie tylko moralnymi. To, co uznawano za staroświeckie i nierokujące, stało się nagle naszą przyszłością. Role się odwróciły. Tak narodził się potężny kapitał symboliczny, z którego, co ciekawe, Ruch Narodowy nie skorzystał, gdyż patriotyczną energię niemal natychmiast zagospodarował PiS.
Choć Ruch Narodowy okazał się zaskakująco niesprawną maszyną polityczną, to w sferze symbolicznej odniósł imponujący sukces. Skutecznie uprowadzony przez PiS patriotyzm rodem z Marszu Niepodległości stanowi dziś główny nurt w polskiej przestrzeni publicznej. Powielony na tysiącach patriotycznych koszulek, odtwarzany w kolejnych muzeach, nauczany w szkole i wychwalany z mównicy sejmowej; wykuty w kamieniu i ulepiony z szalonych pomysłów, obalający pomniki i wznoszący je na nowo, tropiący spiski i prowadzący badania historyczne. W jego sercu wciąż znajdują się synchroniczne defilowanie, jednoczenie sił w obliczu odwiecznego wroga i dbałość o czystość kategorii, tak by biel i czerwień nigdy nie zlały się w róż ani nie rozproszyły w tęczy. To właśnie o tym potężnym nurcie współczesnej polskiej kultury opowiada ta książka. Na jej potrzeby proponuję nazwać go turbopatriotyzmem.
Kilka lat temu opublikowałem krótki artykuł o spiskowych teoriach pewnej popularnej wówczas na skrajnej prawicy aktywistki. Tekst ukazał się w medium uznawanym powszechnie za liberalne. Niemal w niczym się z opisywaną działaczką nie zgadzałem, ale starałem się polemizować z jej rzeczywistymi wypowiedziami, a nie ze słomianą kukłą uplecioną z własnych uprzedzeń. Moje starania zostały docenione, bo choć bohaterka tekstu nie zgadzała się z kolei z moimi rozpoznaniami, doceniła artykuł jako rzetelny (oczywiście, jak pisała, „jak na standardy tego medium”). Często stawiam sobie tę recenzję za punkt odniesienia. Pisząc o ludziach, którzy widzą świat inaczej ode mnie, staram się formułować zdania tak, żeby po ich przeczytaniu mogli powiedzieć: „Dalej się z tym gościem nie zgadzam, ale widzę, że przynajmniej próbował coś zrozumieć – opisuje mnie, a nie jakąś karykaturę”.
W sporze softpatriotyzmu i turbopatriotyzmu zawsze stałem po stronie tego pierwszego. Nie jest to zatem książka pisana z pozycji neutralnej. Marzyła mi się, i wciąż marzy, Polska otwarta, europejska, niepodległa, ale nie opętana obsesją niepodległości. Czasem nawet fantazjuję o Polsce Uśmiechniętej. Zdarzyło mi się też popełnić mały softpatriotyczny manifest, z którego muszę się co jakiś czas tłumaczyć.
Skoro nie jestem w tym sporze neutralny, tym bardziej zależało mi, żeby nie opisywać własnych fantazji na temat turbopatriotyzmu, lecz jego rzeczywiste mechanizmy. Stąd właśnie znaczenie, jakie w tej książce pełni zaczerpnięta z antropologii technika gęstego opisu. Punktem wyjścia są tu zawsze konkretne wypowiedzi – polityków, działaczy, publicystów czy nawet anonimowych autorów z forów internetowych. Staram się za każdym razem pokazać, dlaczego dana wypowiedź może zostać uznana za reprezentatywną dla całego nurtu. Nawet jeżeli dla jasności wywodu w danym fragmencie skupiam się na konkretnym przemówieniu, spocie czy nawet tweecie, analizę opieram zawsze na dużych zbiorach tekstów, zwracając szczególną uwagę na powtarzające się elementy. Dbam też, by przywoływane wypowiedzi nie były wyrwane z kontekstu, co – trzeba przyznać – stanowi prawdziwą plagę wśród polskich komentatorów politycznych. W ten sposób powstają – po obu stronach barykady – polityczne przekazy dnia i memy internetowe, tak funkcjonuje większość najpopularniejszych wśród opozycji cytatów z Jarosława Kaczyńskiego. Skutkiem ubocznym przyjętej przeze mnie metody była konieczność ciągłego rewidowania własnych opinii. W toku prac nad tą książką nabrałem sporo dystansu do swoich poglądów. Dostrzegam teraz mnóstwo błędów, śmieszności i sprzeczności tkwiących u źródeł softpatriotycznej mitologii postępu, której bywam gorliwym głosicielem. Jest wiele punktów, w których to „druga strona” ma rację i dla własnego dobra powinniśmy wziąć sobie krytykę do serca.
Choć o turbopatriotyzmie piszę często z dystansem czy nawet ironią, to jest to też książka pełna szacunku dla „przeciwnika”. I to nie fałszywego, jaśniepańskiego uszanowania wynikającego z jakiejś empatycznej wspaniałomyślności. To nie szacunek antropologa, który z wysokości okien biblioteki spoziera na nieprawdopodobne praktyki tubylców na egzotycznej wyspie, tylko atawistyczny, zwierzęcy niemal respekt, jaki pokonany odczuwa przed zwycięzcą. Bo bliski mi softpatriotyzm przegrał, został znokautowany. O nowym patriotyzmie piszę więc z perspektywy człowieka, który podnosząc się z chodnika, zastanawia się, co go właściwie trafiło.
Bo turbopatriotyzm jest przede wszystkim skuteczny. To on stanowi sekret imponujących zwycięstw, jakie kulturowa prawica odnosi w ostatnich latach w Polsce i na świecie. Magiczny napój dający jej siłę i czyniący ją – jak na razie – niepokonaną. Zdradzę tu szczegóły trzymanego w tajemnicy przepisu, ale napiszę też wyraźnie o skutkach ubocznych. Do czytelników – także tych utożsamiających się raczej z prawicą niż z centrum czy lewicą – należy decyzja, co z tą wiedzą zrobić.
1
Cytaty ze źródeł pozostawiono w oryginalnym brzmieniu.
2
Czekoladowy orzeł i różowe flagi czyli tak „fajni Polacy” świętowali Dzień Flagi z Bronisławem Komorowskim, 2.05.2018, wpolityce.pl, bit.ly/2PBVEP4, dostęp: 30.04.2019.
3
Ożeł morze w rurzowym koloże Jan Pietrzak felieton, egida1, 7.05.2013, youtube.com, bit.ly/2GRJTkN, dostęp: 30.04.2019.
4
W podobnym tonie omawia to wydarzenie Adam Leszczyński: „Oglądanie telewizyjnych relacji z kulminacyjnego momentu całej akcji – odsłonięcia przed Pałacem Prezydenckim wielkiego orła z czekolady – może nawet dziś przyprawić o mdłości. Nie dlatego, że organizatorzy akcji nie mieli dobrych intencji. Ewidentnie jednak czuli się nie na miejscu, ich radość z daleka wyglądała na udawaną i zachowywali się tak, jak gdyby nie bardzo wiedzieli, co właściwie mają ze sobą zrobić. Wyglądali tak, jak gdyby właśnie sobie powiedzieli: »W porządku, czyli ustaliliśmy, że od dzisiaj jesteśmy dla siebie mili. Od czego zaczynamy?«”. (A. Leszczyński, No dno po prostu jest Polska, EPUB, Warszawa 2017, rozdz. 8).
5
Tymi słowami, wprost zaczerpniętymi ze złowróżbnej sceny z Kabaretu, kończy się artykuł wstępny w broszurze dystrybuowanej wśród uczestników marszu. ([Artykuł wstępny], „Polityka Narodowa”, wyd. specjalne, 11.11.2011, s. 1).
6
„Nie możemy się ugiąć pod naciskami środowisk skrajnych, lewackich – przekonuje dalej Żebrowski – które pod płaszczykiem »tolerancji«, »europejskości« i »praw mniejszości« propagują w istocie to, co było istotą okupacji nazistowskiej i komunistycznej w Polsce. W latach 1939–1945, pod okupacją niemiecką, polskość była zakazana. Przywileje uzyskali natomiast Volksdeutsche za marki. Wyznaczono nam rolę niewolników, których liczba miała być (i była) znacznie ograniczona” (zob. L. Żebrowski, Przyjdź, nie bój się, jesteś u siebie!, 11.11.2011, dakowski.pl, bit.ly/2wD4Jyh, dostęp: 30.04.2019. Tekst pierwotnie ukazał się na stronie marszniepodleglosci.org, bit.ly/2QJd6BV).