Читать книгу Nasturcje i ćwoki - Marcin Szczygielski - Страница 4
Rozdział 1
ОглавлениеCoś bym zrobiła. Nosi mnie, jak mawia moja mama. Dochodzi dopiero dwudziesta, w telewizji samo barachło. Nawet na Fashion TV pokazują same odgrzewane kawałki. Wyjść gdzieś? Eee, nie. Nie ma gdzie. Co można robić w czwartkowy wieczór w Warszawie? Co najwyżej jeść w publicznym miejscu, a to odpada, bo i tak się nie mieszczę w żadne inne spodnie poza dresami. Ściszam telewizor i nasłuchuję przy ścianie oddzielającej moje mieszkanie od mieszkania Janka. Janek to mój sąsiad. Na razie, bo w przyszłości, mam nadzieję, będzie kimś więcej. Tymczasem gromadzę dane na temat jego zachowania i obyczajów. Rozpoznaję teren, zanim upoluję zwierzynę jednym czystym strzałem w samo serce lub inny wrażliwy organ. Nie dam się ponieść emocjom – tak sobie obiecałam.
Po drugiej stronie muru panuje cisza. Dlaczego on jeszcze nie wrócił? Zawsze jest w domu na „Wiadomości”. Wyjmuję pamiętnik z szuflady i sprawdzam, jak wygląda jego statystyczny czwartek. Stoi jak byk: J – d=18.40 – TV. To znaczy, że wraca zawsze przed siódmą do domu i włącza telewizor. Dziś mamy wyjątek – niedobrze. Zapisuję sobie odstępstwo od rutyny i chowam zeszyt. Co by tu zrobić? Może Agnieszka coś wymyśli.
– To ja – mówię do Agnieszki, która nieco zdyszana odbiera zaraz po pierwszym dzwonku.
– Cze, Zo – sapie w odpowiedzi. Idiotyczny pomysł z tym skracaniem. Wszystko skraca, przede wszystkim imiona. Ja według niej nie jestem Zofia, tylko Zo. W dodatku wymawia to trochę jak zoo i nie do końca wiem, co o tym myśleć. Ona jest Ag, Zuzanna – Zu i tylko nasza szefowa Kinga nie jest Ki, bo to brzmiałoby zdaniem Ag zbyt sympatycznie jak dla takiego upiora. Na Kingę mówimy zupełnie inaczej, ale o tym później. Wzdycham ciężko, ale nie będę się z nią teraz kłócić – może jak do mnie przyjedzie.
– Możesz wpaść – mówię łaskawie.
– Ojej…
– Wpadnij – powtarzam z większym naciskiem.
– Wiesz, bardzo bym chciała, ale umówiona jestem – odpowiada przepraszającym tonem.
– Z kim? Chcesz powiedzieć, że ten ktoś jest ważniejszy ode mnie – od twojej wieloletniej, najbliższej przyjaciółki? Tej, która, nie bacząc na nic, zawsze jest obok ciebie w trudnych chwilach?
Sięgam po szantaż, bo naprawdę nie chce mi się siedzieć samej w domu, a poza tym, jak mawia moja mama, każdy musi znać swoje miejsce w szeregu i wszelkie przejawy buntu trzeba wypleniać w zarodku. Nie lubię sytuacji, kiedy Agnieszka próbuje mi się sprzeciwiać, bo w końcu chyba ja lepiej wiem, co jest dla niej dobre, nie?
– O Boże – mówi łamiącym się głosem Agnieszka. – Proszę cię. Ja naprawdę nie mogę przełożyć tej wizyty.
– Jakiej wizyty? – warczę do słuchawki. Dlaczego nic o niej nie wiem? I dlaczego do diabła nie jestem zaproszona?!
– Ojej – pojękuje Agnieszka. – Ojej, to naprawdę nic takiego. Jestem umówiona… eee… wiesz, w gabinecie jestem umówiona.
Kręci. Czuję to.
– W jakim gabinecie? U kogo?
– O Boże. Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam, że lepiej nic ci nie mówić…
– CZEGO mi nie mówić?!
– Umówiłam się u wróżki – cicho mówi Agnieszka.
– Zwariowałaś – orzekam po krótkiej chwili. – Odwołaj tę wizytę. To może być jakaś sekciara czy coś. Co ty w ogóle wiesz na temat tej wróżki? To się źle skończy, tak przeczuwam!
– Nie mogę odwołać. Zresztą to podobno świetna wróżka. Zaufana.
– Zaufana? Zaufane są najgorsze. Za grosz takim nie ufam. Raz poszłam do zaufanej fryzjerki i efekt był tragiczny. Kto ci ją nadał?
– Zu.
Ach, Zu! I ja nic o tym nie wiem. Pakt z wrogiem za moimi plecami, konszachty i zdrada!
– Zdradziłaś mnie. Ale trudno… Kim ja w końcu jestem? Nikim. Co ja dla ciebie znaczę? Nic. Ja tylko jestem przy tobie. Byłam przy tobie. Kiedy dzieje się coś złego, jak wtedy, gdy zleciałaś z huśtawki i rozwaliłaś sobie czoło. Kto wtedy był przy tobie? Kto niósł cię na rękach przez dwie ulice do domu? Ja. Ale to nic nie znaczy. Nic… – deklamuję cicho pełnym bólu, zdławionym głosem, który w moich kontaktach z Agnieszką na ogół potrafi zdziałać cuda. Ale nie tym razem.
– O, Bożeńciu… Miałyśmy po siedem lat, a poza tym szłam sama. Zresztą nieważne – nie zdradziłam cię. Po prostu byłam przy rozmowie Zu z jakąś koleżanką, usłyszałam o wróżce i poprosiłam o telefon. To był taki impuls. Zadzwoniłam, a teraz muszę iść.
– Dlaczego musisz? Dlaczego musisz? Ty nic nie musisz! Przełóż tę wizytę. Mogę iść z tobą!
– Nie – mówi poważnym głosem. – Muszę iść sama. I nie mogę przełożyć tej wizyty, bo to byłby zły omen. Jeden facet, jakiś biznesmen (Agnieszka wymawia to jako „bizmes-men”), umówił się u niej na wizytę, nie poszedł i na drugi dzień zginął w wypadku motocyklowym. A w dodatku, wyobraź sobie, nigdy nie jeździł na motorze!
– Bzdura jakaś. Kto ci o tym powiedział?!
– No wróżka oczywiście – mówi zdziwionym głosem Agnieszka. – A któż by?
Cwana ta wróżka, nie ma co. Próbuję jeszcze przez chwilę złamać Agnieszkę, ale przez telefon mam zbyt mało środków nacisku. Obrażam się zatem na pokaz i odkładam słuchawkę.
*
Agnieszkę znam całe życie, to znaczy prawie całe, ale ponieważ nie pamiętam okresu poprzedzającego nasze poznanie, więc właściwie całe. Poznałyśmy się w przedszkolu. Mieszkałyśmy niedaleko siebie, nasze matki się znały, a zresztą w Siedlcach wszyscy się znają. Bo jesteśmy z Siedlec. Do przedszkola chodziłyśmy razem, odprowadzane raz przez jej matkę, a raz przez moją. W dodatku obie miałyśmy w szatni boksy z identycznymi kwiatkami – inne dzieci miały rybki, misie, a jeden chłopiec nawet kapustę i tylko my dwie kwiatki, w dodatku jednakowe. Pani z przedszkola powiedziała, że to nasturcje, ale chyba miała tylko taką fantazję, bo kwiatki były namalowane zupełnie schematycznie. W każdym razie zostałyśmy ochrzczone Nasturcjami, bo woźna, która wołała dzieci do szatni, gdy przychodzili rodzice, posługiwała się symbolami z szafek. Nie chciało jej się zapamiętywać imion, a poza tym mawiała, że „każdy bachor taki sam”. Kiedy przychodziła czyjaś matka i mówiła, że na przykład po Pawełka (to był ten od kapusty), woźna wkraczała do sali i ryczała pełną piersią: „Kapusta do domu!!!”. Matka tego Pawełka mówiła później, że on ma silne problemy emocjonalne przez tę kapustę i ona ma teraz z nim krzyż pański. Słyszałam, że niedawno obrobił sklep żelazny w Siedlcach razem z jakimś kumplem, ale nie wiem, czy też z naszego przedszkola. Na mnie i na Agnieszkę woźna wołała: „E! Nasturcje!” i to nam chyba nie zaszkodziło, bo nie mamy żadnych problemów emocjonalnych – przynajmniej ja.
W szkole podstawowej siedziałyśmy w jednej ławce. Razem chodziłyśmy do liceum, do studium plastycznego. Zaraz po odebraniu dyplomów przeprowadziłyśmy się do Warszawy, żeby wyrwać się z prowincji i wieść życie światowe. Moja ciotka Jadzia z Siedlec, która ma różne kontakty i możliwości, załatwiła nam tu pracę w redakcji magazynu „Wykroje & Szycie”, w skrócie „Wesz”. Zostałyśmy asystentkami stylisty, starego pedała, który całymi dniami nic nie robił, tylko popijał czystą wódkę ze szklanki, dosypując do niej dla niepoznaki nieco herbacianych fusów i podkręcał sobie rzęsy zalotką. On też był z Siedlec, a ciotka miała na niego jakiegoś haka – dlatego nas przyjął. Ciotka Jadźka ma haka na całe mnóstwo osób i to jej ogromnie ułatwia życie, bardziej nawet niż pieniądze, których dorobili się z wujkiem Staszkiem na pięciu szklarniach z sałatą.
Na początku w wydawnictwie płacili nam grosze, ale na nadmiar pracy nie narzekałyśmy, bo „Wesz” była kwartalnikiem, więc naprawdę zajęte bywałyśmy tylko raz na trzy miesiące, tuż przed oddaniem numeru do druku. „Wesz” padła oczywiście po niecałym roku, bo prawie nie przynosiła dochodu, ale przynajmniej miałyśmy już jakieś doświadczenia zawodowe do wpisania w CV. Później radziłyśmy już sobie same, to znaczy ja sobie radziłam i mówiłam Agnieszce, co ma robić.
Gdyby nie ja, Agnieszka zginęłaby marnie. Za grosz nie ma przebojowości, biedaczka. W dodatku jest za chuda i w ogóle myszowata. Moja matka powiedziała kiedyś, że przyjaźnię się z Agnieszką tylko dlatego, że przy niej wyglądam na ładniejszą i ciekawszą, niż jestem w rzeczywistości. Strasznie się wtedy zdenerwowałam, bo jak matka może coś takiego powiedzieć córce? Obowiązkiem matki jest przecież uważać, że jej dziecko jest najciekawsze i najładniejsze samo z siebie. Natychmiast jej to powiedziałam, a ona zapytała, dlaczego w takim razie przyjaźnię się z Agnieszką. Moja matka jak nikt na świecie potrafi zastosować chwyt poniżej pasa. Obraziłam się i poszłam do swojego pokoju, bo nie wiedziałam, co powiedzieć. Teraz bym wiedziała. Powiedziałabym, że przyjaźnię się z Agnieszką ze względu na mój bezinteresowny i bardzo silny instynkt opiekuńczy. Czyli z pobudek szlachetnych, a nie egoistycznych, chociaż rzeczywiście wyglądam obok niej jak słoneczko obok żarówki. Ale to nie ma żadnego znaczenia. Czuwam nad nią i pilnuję, żeby ubierała się jak człowiek – prawie tak dobrze jak ja; żeby umiała sobie zrobić staranny i odpowiedni makijaż – prawie taki jak mój; oraz żeby odnosiła sukcesy zawodowe niemal identyczne jak moje. Jest to zajęcie na pełny etat, bo Agnieszka ma non stop mnóstwo idiotycznych pomysłów. Na przykład uporczywie próbuje nosić zbyt krótkie spódnice, chociaż ma za długie nogi i wygląda w mini co najmniej śmiesznie. Uważam, że najlepiej prezentuje się w rzeczach długich i luźnych, które tuszują niedoskonałości jej figury, takie jak chorobliwie cienka talia oraz nieproporcjonalnie duży biust. Agnieszka nie jest typem intelektualistki niestety, ale przecież nie każdy może być profesorem. Mimo wszystko nie przyjmuje tego do wiadomości i zawsze ma coś do powiedzenia na każdy temat. Kiedyś zabierałam ją na redakcyjne kolegia, żebyśmy mogły potem ponabijać się z szefów, ale już tego nie robię, bo kilka razy nieźle najadłam się przez nią wstydu. We „Wszy” na przykład wdała się raz w publiczną dyskusję o zmianie klimatu na kuli ziemskiej. Gadała z naczelną przez pół kolegium, a ja w ogóle nie mogłam się włączyć. Zresztą co mnie obchodzi efekt cieplarniany? A ta gęś plotła i plotła, nie zdając sobie sprawy, że naczelna wyłącznie dla uciechy wypycha ją na szerokie wody komentarzy. W dodatku potem złośliwie zaproponowała Agnieszce napisanie artykułu o zmianach klimatu i ich wpływie na modę – zapewne tylko po to, żeby się pośmiać z efektu. Szczęśliwie udało mi się Agnieszkę odwieść od idiotycznego pomysłu z pisaniem, ale kosztowało mnie to mnóstwo nerwów.
Jedyna sprawa, z którą całkowicie dałam sobie spokój, jeśli chodzi o Agnieszkę, to faceci. Ona bez przerwy zmienia chłopaków – zanim skończy z jednym, już ma drugiego. Same ćwoki, moim zdaniem. Ja stawiam na jakość, a nie na ilość. Co z tego, że facet jest szefem maklerów na giełdzie, ma skończone wyższe studia, wygląda jak Brad Pitt, jeździ sportowym BMW, pracuje jako wolontariusz w schronisku dla zwierząt i kupuje dziewczynie w prezencie laptopa czy platynowe kolczyki? Dla mnie mężczyzna musi mieć w sobie coś więcej. Agnieszka nie jest niestety wybredna, a w dodatku ma ogromnego farta, jeśli chodzi o poznawanie chłopaków. Trudno, nie wtrącam się – przynajmniej tak długo, dopóki sprawy nie zachodzą zbyt daleko i nie następuje wymiana jakichś kretyńskich deklaracji. Wtedy niestety muszę działać, żeby ta idiotka nie napytała sobie biedy do końca życia.
Teraz pracujemy w miesięczniku „Stylle”. To nasza czwarta praca i jak dotąd trwa najdłużej, bo już prawie trzy lata. Ja jestem stylistką, a Agnieszka moją asystentką.
Ludzie na ogół myślą, że praca stylistki to sama rozkosz, ale szczerze mówiąc, czasami to już chyba wolałabym przerzucać koks albo coś innego. Praca stylistki jest bardzo, bardzo ciężka. Trwa dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Trzeba wiedzieć, co i jak się nosi i w ogóle. Trzeba umieć dobierać dodatki. Trzeba ciągle myśleć. Trzeba być na bieżąco – oglądać Fashion TV i zagraniczne pisma, jeździć na pokazy mody oraz bardzo dużo chodzić po sklepach. Poza tym trzeba organizować sesje modowe, być na planie zdjęciowym, żeby mówić ludziom, co mają robić, i dopilnować, czy modele mają na sobie dokładnie to, co chcę, oraz czy dobrze stoją albo siedzą, to znaczy tak, żeby ubranie wyglądało atrakcyjnie. Kiedy już fotograf (a każdy fotograf to, moim zdaniem, patentowany leń i nierób, więc zawsze trwa to potwornie długo) wywoła zdjęcia i uda mi się go zmusić, aby przywiózł je do redakcji, muszę kazać grafikowi, żeby ułożył cały materiał (a wszyscy graficy to jeszcze gorsze obiboki od fotografów!), a następnie zrobić opisy, ile co kosztuje i gdzie to można kupić. Jako wrażliwa, nieprzeciętna osoba, posiadająca szerokie horyzonty oraz artystyczną duszę, czasami już po prostu nóg nie czuję czy głowy albo innych członków przez tę harówkę.
Jakby tego było mało, nasza szefowa Kinga zrobiła mnie osobą odpowiedzialną za gadżety dołączane do pisma, co jest jawną niesprawiedliwością i wyzyskiem. Odbyło się to na zebraniu redakcyjnym, tak zwanej wyżymaczce. Przychodzimy, siadamy, a Pani nas wyżyma. Kinga w redakcji jest nazywana Panią – nie chodzi o panią w potocznym znaczeniu, czyli o panią Kingę, ale o Panią przez duże P, czyli Panią na włościach.
– Czasy się zmieniają – wystękała tym swoim jęczącym głosem. – W miesięczniku nie liczy się już zawartość, trzeba przywabiać. Nęcić. Czym my nęcimy? Czym zanęcamy?
Pytanie rzuciła w naszym kierunku, nie patrząc na żadną konkretną osobę. Wszyscy się przygarbili.
– Proszę – powtórzyła Kinga tonem zakatarzonej nauczycielki. – Czym? Pani mi powie.
Padło na Romkę, która jest redaktorem działu urody. Wybrała ofiarę, więc reszta zebranych odetchnęła na moment z ulgą.
– Na ten przykład – zaczęła Romka, posłusznie podnosząc się z krzesła. – Dział urody…
– Źle! – przecięła Pani. – Proszę, pani!
Tym razem wskazała swoją zastępczynię Zuzannę. Zuzanna jest teoretycznie jej najbliższym współpracownikiem, a w dodatku pracuje w „Stylle” najdłużej ze wszystkich. Niemniej Kinga nie posługuje się jej nazwiskiem ani imieniem w codziennych kontaktach, bo Pani nie jest z nikim na ty. Ciekawa jestem, czy do swojego męża też mówi: „Proszę, pan teraz zdejmie spodnie, pan wywoła erekcję i odbędzie ze mną stosunek”. Bardzo możliwe, że tak to wygląda, o ile pan oczywiście jest sprawny w tej materii, bo ja na jego miejscu bym nie była. Pomijając przymioty charakteru, Pani ma bary niczym tragarz z Albanii i tak potworną lordozę, że w niektórych ciuchach wygląda jak dwaj klowni w cyrku przebrani za konia. Gdybyśmy żyli w XIX wieku, zaoszczędziłaby majątek na turniurach. Twarz Pani przypomina coś namalowanego przez Stasysa – podłużna, lekko wklęsła patelnia, po bokach oczy jak dwa ziarenka pieprzu i usta niczym kreska. Pani zawsze ma taki wyraz twarzy, jakby coś jej śmierdziało pod nosem, nawet kiedy się uśmiecha. Gdybym ja tak wyglądała, popełniłabym samobójstwo, zadbawszy uprzednio, aby nikt nigdy nie odnalazł mojego ciała.
Zuzanna jako jedyna z redakcji nie przejmuje się Panią albo przynajmniej skutecznie udaje, co wychodzi na jedno. Ogólnie jest dość fajna, ale bywa niebezpieczna – w sytuacjach podbramkowych dba wyłącznie o własny interes za wszelką cenę. Na pytanie Pani unosi nieco ironicznie brew i odpowiada spokojnie:
– Nie mam pojęcia, czym zanęcamy, skoro zawartość pisma nie ma znaczenia. Prawdopodobnie niczym.
– Brawo – jękliwie odparła Pani. – Niczym. Nie zanęcamy, a powinniśmy. A musimy. Rynek coraz trudniejszy, trudniejszy. Konkurencja. Walka. Proszę, czym zanęcają inni? Panna powie!
Panna to ja. Nie jestem najmłodsza w zespole, ale wcale nie chodzi o mój wiek, ale o stan cywilny. Tylko ja i Agnieszka jesteśmy matrymonialnie początkujące, reszta to rozwódki, jedna wdowa oraz mężatki. Gdybym była młodsza, stan cywilny nie miałby znaczenia, mówiłaby do mnie „dziecko powie”, tak jak mówiła do naszej sekretarki, zanim ta wyszła za mąż i następnie po czterech miesiącach się rozwiodła. Teraz mówi do niej „pani”, chociaż Eliza jest młodsza ode mnie.
– Eee, he, he… – odpowiedziałam rezolutnie i postanowiłam zaryzykować: – Okładka?
– Źle! Jeszcze raz.
Zaczęłam się pocić.
– Fo-fo-format?
– ŹLE! Jeszcze raz!
– Kampania marketin…
– Źle, źle, źle! Panna odetchnie głęboko i pomyśli. Co robią inni, a my nie? Jak wyglądają inne magazyny? Panna chodzi do kiosku, do empiku panna chodzi?
– Chodzi.. dzę… Chodzę.
– Panna chodzi. I co panna tam widzi?
Boże, co ja tam widzę? Gazety widzę kolorowe, półki, sprzedawców. Tytuły widzę… chociaż nie, tytuły trudno dostrzec, bo większość magazynów jest zafoliowana i mają powtykane pod folię różne…
– Rzeczy! Różne rzeczy widzę za darmo! To znaczy w tych pismach, na pismach…
– Brawo – z satysfakcją pokiwała głową Pani. – Rzeczy. Prezenty. One nęcą, wabią, skłaniają do…
– Zakupu – posłusznie dokończyłam, ciągle czując na sobie jej pytające spojrzenie.
– Skłaniają do zakupu. A my nie skłaniamy, nie dołączamy. A powinniśmy. Widzę – prezenty. Widzę – gadżety. W „najlepszym Styllu”. Proszę, co zrobimy?
Rany boskie, dlaczego ja? Dlaczego do mnie się przyczepiła?
– Dołączymy?
– Dołączymy. Co dołączymy? Proszę propozycje.
Pytanie było skierowane do ogółu, odetchnęłam więc nieco. Zaczęły padać propozycje, Pani sobie notowała, a ja, skończona idiotka, postanowiłam wykazać się inicjatywą.
– Może krem? Albo zegarek? Torbę, etui, wisiorek. Ach, wiem! – wykrzyknęłam i jednym zgrabnym ruchem wykopałam pod sobą głęboki śmierdzący dołek: – Mogłabym załatwić podpaski Mirabella, bardzo tanio i w dużej ilości! Nowe!
Pani czekała na coś takiego. Oczywiście nie na podpaski, a na słowa „mogłabym załatwić”.
– Brawo – jękliwie rzekła Pani. – Panna może załatwić… Co to było?
– Podpaski Mirabella…
– One są do dupy! Znaczy… he, he, he, oczywiście, że są, ale chodzi mi o to, że to straszne byle gów… – przerwała Zuzanna, ale szybko się poprawiła. Pani nie znosi przekleństw. – Straszne byle co. Jeżeli dołączymy do numeru podpaski Mirabella, to do następnego będziemy musiały dołączyć dla czytelniczek mopa.
– Dlaczego mopa? – zainteresowała się Romka.
– Niesmaczne – skrzywiła się Pani.
– Ale dlaczego mopa?
– To znaczy ja bym nie mogła załatwić, ale ktoś może… – zaczęłam się jąkać, jednak było już za późno.
– Rzeczywiście, to było trochę niesmaczne – zmitygowała się Zuzanna. – Przepraszam za tę uwagę.
– Dlaczego mopa? – dociekała Romka.
– Proszę, panna od dziś jest odpowiedzialna za prezenty dla czytelniczek. Panna organizuje, negocjuje, panna proponuje.
– Ale ja się nie znam…
– Panna się pozna.
Mam więc zajmować się załatwianiem gratisów dla czytelniczek „Stylle”. Rzeczy atrakcyjnych, przyciągających wzrok i nie droższych niż dwadzieścia groszy za sztukę. Dwadzieścia groszy! Co można kupić za dwadzieścia groszy? Zapałki może, gumkę do włosów, ostatecznie kajzerkę. Kajzerka jest największa, siłą rzeczy przyciągnęłaby wzrok, ale nie wydała mi się dobrą propozycją. Milczałam zatem kompletnie załamana. Pani oddaliła nas skinieniem ręki. Żadna nie otworzyła gęby w mojej obronie. Gadała tylko Romka, która nawet na korytarzu ciągle domagała się wyjaśnień, o co chodziło z tym mopem.
Cóż, mam bardzo ciężką pracę, ale jestem z niej dumna i nie skarżę się. Zgodnie z radami „Cosmopolitana” samorealizuję się, a sukces zawodowy daje mi satysfakcję i poczucie spełnienia. Powtarzam to sobie bardzo często.
Zresztą naprawdę lubię pracę w „Styllu”. Pani czasami nie widzimy całymi tygodniami, bo jak nie ma nowych pomysłów, nie wychodzi ze swojego gabinetu i kontaktuje się z nami przez Zuzannę. Dziewczyny są fajne, z Zuzanną nawet się nieco przyjaźniłam, ale teraz jej nienawidzę. Dokładnie od dwóch tygodni. Do zamknięcia numeru zostało wtedy kilka dni i nie oddałam jeszcze tekstu, ale nie ja jedna. Całe mnóstwo osób ich nie oddało. Pech chciał, że Pani się ożywiła i zainteresowała postępem pracy. Wezwała Zuzannę na dywanik, a po pięciu sekundach Eliza przyszła do mojego biurka i powiedziała, że Pani mnie prosi natychmiast. Prosi! Czysty eufeminizm, czy jakoś tak. Poszłam oczywiście, bo co innego mogłam zrobić. Zuzanna stała obok biurka Pani, a na mnie czekało krzesło ustawione w pewnym oddaleniu. Widziałam coś takiego w telewizji w dokumentalnym programie o ubeckich technikach śledczych.
– Proszę – wysyczała w moim kierunku Kinga. – Proszę. Panna podobno jeszcze nie oddała materiału o kratkach.
– Jak to, nie oddałam? Ależ, oddałam. Czy ja nie oddałam, Zu? – z niewinną miną zapytałam Zuzanny. A ta krowa, patrząc na mnie zimnym wzrokiem, wycedziła:
– Nie oddałaś, kochanie. Prosiłam cię już trzy razy, a termin minął w zeszłym tygodniu.
Zamurowało mnie, bo sama nie zrobiłabym podobnego świństwa, no, przynajmniej nie bez powodu.
– No i co, panna? – Kinga uśmiechnęła się kwaśno. – Panna chce zrezygnować z wierszówki? A może kratka trudna? Kratka za trudna dla panny? Może kratka pannę przerasta?
– Eeee, he, he, he… – zaczęłam bełkotać. – Kratka łatwa, ja tego, czekam, ja czekam… eee – mamroliłam. Och, błysnęłam, nie ma co. Że też nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Już wtedy wiedziałam, że pół nocy będę się przewracała na łóżku, rozpamiętując każdą sekundę tej rozmowy.
– A na co panna czeka, hm? – zapytała zbyt grzecznym tonem Kinga. – Czy ma panna nadzieję, że się panna stanie celem kosmicznego promienia, który znacząco pannie podniesie IQ? A może panna czeka na wenę twórczą, która pannie umożliwi stworzenie wiekopomnego dzieła na całe ćwierć kolumny pod tytułem „Spódnice w kratkę a sens istnienia rodzaju ludzkiego”?
– Ehe, ehe, ehe… Niee, he, he… – tak to brzmiało, niestety.
– Ach, panna, widzę, wspina się na wyżyny krasomówstwa. Zupełnie niepotrzebnie – cedzi z uśmiechem Kinia. – A wystarczyłoby po prostu: oddam materiał jeszcze dziś, czyż nie?
– O, kur… – zaczęłam, bo flaki już mi się zaczęły wywracać od tej gadki, ale opamiętałam się w połowie słowa. Uśmiech na twarzy Kingi stężał.
– Czy panna chciałaby coś powiedzieć na temat którejś z tu obecnych osób?
– Nie, ja tego, nie chciałam… – poczułam, że krew mi zaraz tryśnie z twarzy. – Wkur… wkurzyłam się po prostu, to znaczy przepraszam, poirytowana jestem…
– Panna, widzę, postanowiła za wszelką cenę roztoczyć przed nami perły swego intelektu. Pytanie, czy jesteśmy gotowi na taki szok kulturowy, bo coś mi mówi, że nie bardzo. Myślę więc, że będzie najlepiej, jeśli panna teraz opuści mój gabinet, oszczędzając nam dalszych niecodziennych wrażeń obcowania z tak wysoką erudycją, i uda się do swojego kącika, gdzie poświęci czas – powiedzmy trzydzieści minut – na dokończenie materiału o kratkach. Chcę go zobaczyć na moim biurku o… – Kinga demonstracyjnie spojrzała na swój zegarek od Gucciego, który jej osobiście załatwiłam w zeszłym miesiącu za psi pieniądz. – Powiedzmy o piętnastej. Ma panna całe dwadzieścia osiem minut.
– Ale ja ten tego… – chciałam wytłumaczyć, że to po prostu niemożliwe, bo nie ściągnęłam jeszcze zdjęć od fotografa. – Mi… nie ma… Jak?
Kinga patrzyła na mnie przez chwilę, przeniosła wzrok na tarczę zegarka i wycedziła:
– Dwadzieścia siedem minut.
Uznałam, że dalsze tłumaczenia byłyby poniżej mojej godności. Nawet kiedy człowiek staje się ofiarą tak rażącej niesprawiedliwości, powinien umieć zachować godność oraz klasę. Wstałam zatem i znacząco milcząc, niespiesznie opuściłam gabinet. Tuż za drzwiami rzuciłam się sprintem w stronę mojego biurka, bo godność godnością, ale nie miałam ochoty stracić w tym miesiącu połowy pensji. Ostatecznie jakoś skleciłam ten artykuł o kratkach. Oddałam go Zuzannie bez słowa i obiecałam sobie, że nie odezwę się do tej krowy już nigdy w życiu.
A teraz Agnieszka ma z tą zdrajczynią, wrogiem moim największym, konszachty. Wróżka! Co za kretyński pomysł! I dlaczego ja pierwsza na to nie wpadłam, żeby iść do wróżki?