Читать книгу Nasturcje i ćwoki - Marcin Szczygielski - Страница 6
Rozdział 3
ОглавлениеW redakcji mój dobry humor pryska jak bańka mydlana, bo pierwsze, co widzę na moim biurku, to ogromna żółta kartka przylepiona do komputera: „Proszę o informacje na temat pierwszego prezentu dla czytelniczek do wtorku. Pozdrawiam serdecznie. Nacz. Red. Kinga”. Jeszcze nie spotkałam nikogo, kto na samoprzylepnej notatce pisałby „pozdrawiam serdecznie”, że o podawaniu stanowiska nie wspomnę. Nie mam bladego pojęcia, co można by zaproponować i jak to zdobyć. Agnieszka radzi, żeby poszukać w internecie albo ostatecznie w książce telefonicznej wszelkich producentów taniego badziewia. W sumie to jakiś pomysł, więc sama przynoszę jej do przejrzenia „Panoramę Firm” od Elizy. Robię sobie kawę i postanawiam odpocząć przy „Cosmo”. Zanim jednak udaje mi się wciągnąć w pierwszy artykuł, przysiada się Zuzanna. Jakby nigdy nic – ta to ma tupet. Rzucam jej mordercze spojrzenie.
– Hej – mówi Zuzanna. – Masz coś z oczami?
– Z oczami? – pytam lodowato.
– Tak mrużysz.
– Wcale nie mrużę. I w ogóle… – przerywam, bo przecież obiecałam sobie, że się do niej więcej nie odezwę.
Zuzanna rozsiada się wygodniej.
– I co? Masz już dla nas gadżet?
– Mam – kłamię bez zmrużenia oka. – Znakomity.
– Tak? Jaki?
– Niespodzianka – odpowiadam zgryźliwie.
– Niespodzianka… – uśmiecha się Zuzanna lekko. – Słuchaj, jaką ja niespodziankę miałam wczoraj!
Milczę wymownie, ale jej to zupełnie nie zraża i zaczyna opowiadać. Kiedy Zuzanna zacznie kłapać dziobem, nic i nikt jej nie powstrzyma.
– Wyobraź sobie, stoję sobie na rogu Wilczej i Emilii Plater, godzina wczesna, bo dopiero po ósmej wieczorem. Czekam na tego mojego bałwana już prawie dziesięć minut przy krawężniku, aż tu nagle podchodzi jakiś gnojek. Całkiem sympatyczny, więc zachowuję się neutralnie. A on pyta: „Czy można?”. Nie wiem, o co chodzi, ale ponieważ mam postawę otwartą – sama powiedz, czy ja nie mam otwartej postawy? – i generalnie jestem za wolnością w każdym sensie rozumienia tego słowa, więc mówię, że można. On mnie pyta: „To gdzie?”. Skojarzyłam sobie te dwa pytania i pojęłam, że pyta, gdzie można. Ponieważ, tak jak powiedziałam, prezentuję postawę tolerancyjną i otwartą, odparłam, że wszędzie. A wtedy on mnie pyta, ile to ma kosztować. I wtedy mnie oświeciło. Zadziwiłam się, ponieważ ja zupełnie nie wyglądam na kurwę – sama powiedz, czy ja wyglądam na kurwę? – no, ale widać czasy się zmieniają i dziś nawet kurwa może wyglądać jak człowiek. Poniekąd nawet się ucieszyłam, że taka jestem jeszcze atrakcyjna, że mnie na ulicy zaczepiają młodzi całkiem sympatyczni faceci, nawet jeśli mnie biorą za kurwę, bo przecież do szpetnej by nie podeszli, nie? No więc zrobiło mi się miło, ale i zaintrygowało mnie, na ile taki facet może mnie wycenić, mówię ci, miał może ze dwadzieścia lat, nie więcej. Powiedziałam mu zatem, że dokładnie tyle, na ile wyglądam, ani grosza mniej, ani więcej i jak on myśli, ile to jest. A on, wyobraź sobie, patrzy na mnie i patrzy, ja się uśmiecham miło, a ten baran, ćwok ostatni mówi mi: „mam sto złotych” i czy to wystarczy. Wiesz, no powiem ci, że jakby mnie w twarz zdzielił. Oczywiście ja nie wiem, jakie są stawki i nie sądziłam, że mi powie: co najmniej tysiąc. Ale sto złotych? Po prostu poczułam się upokorzona. Pytam go więc, jak on sądzi, co ja mam sobie za te sto złotych kupić – patyczki do uszu czy co? I czy normalna kobieta może się zgodzić na harowanie za taką kasę? Jakkolwiek by było, to jest ciężka praca, szczególnie jeśli się trafi taki nieopierzony, niewydarzony gówniarz. I zapytałam go także, jak on by się poczuł, gdyby jakaś baba chciała, żeby ją przeleciał za sto złotych? Choć pewnie żadna by nie chciała, bo gdyby chciała, to on by nie musiał chodzić na dziwki. Ale – dodałam– jak ktoś ma małego, to mu nic innego nie pozostaje i żeby sobie raczej wziął do serca, że jeśli już ma takiego małego, nie powinien tego rozmiaru przekładać na inne sfery życia, w tym na honorarium dla damy, bo to się nie da przełożyć i dla damy rozmiar nie ma znaczenia, bo obojętne, czy klient ma dużego, czy małego, dama tak samo się nagimnastykuje, szczególnie przy takiej pogodzie, a wiesz, ciepło nie było. I powiedziałam mu jeszcze, żeby lepiej sobie to sto złotych głęboko schował, bo biorąc pod uwagę jego poziom intelektualny, zapewne nie było mu łatwo takie pieniądze zarobić. Jeśli mu się to udało, niech lepiej je przeznaczy na czarną godzinę, bo kiedy tak na niego patrzę, jestem pewna, że taka czarna godzina – jedna z wielu w jego życiu – jest tuż za progiem. A jeśli nie ma instynktu samozachowawczego i nie myśli o przyszłości, to żeby lepiej za te sto złotych sobie zrobił operację plastyczną, przynajmniej jedną, bo przydałoby mu się kilkanaście. I najlepiej, żeby zaczął od uszu, bo równie odstających, jak żyję nie widziałam i szczęście, że nie ma dziś wiatru, bo zapewne odfrunąłby na tych małżowinach niczym słoń Dumbo. Tu mi się koncept skończył, a ten baran, słuchaj, stał jak przymurowany z otwartą gębą przez chwilę, po czym się rozryczał. Nigdy jeszcze nie udało mi się wywołać łez u mężczyzny, a wierz mi, próbowałam na wszelkie sposoby milion razy. Znowu zatem zrobiło mi się miło, bo mnie ten niespodziewany sukces wzruszył, poklepałam go po ramieniu i powiedziałam, żeby się tak nie przejmował, bo właściwie tych uszu takich znowu bardzo urbanoidalnych nie posiada. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy by go nie zaprosić na piwo albo na lody, ale wtedy podjechał ten mój kretyn, spóźniony prawie piętnaście minut, wyskoczył z samochodu i wrzasnął: „Kto to jest?!”. To było a` propos tego chłopaka. Jest potwornie zazdrosny i potem mi powiedział, że jak nas zobaczył – ja, wiesz, z ręką na ramieniu tego gościa, facet we łzach, to był pewien, że to mój kochanek, którego właśnie odstawiłam od piersi. Ja mu mówię, że to nikt nie jest i żebyśmy jechali, a on na to: „Już ja widzę, co się tutaj dzieje. Zatłukę cię, gnoju jeden!”. I bach, trzasnął tego chłopaczynę. Ja mu mówię, żeby dał spokój, a on na to: „Spałaś z nim! Przyznaj się!”. Więc odparłam, żeby nie był idiotą, że z nikim nie spałam i w ogóle nie znam tego pana, który po prostu wziął mnie za kurwę, jak tak stałam na ulicy, kiedy on się spóźniał. Wiesz, teraz sobie myślę, że nie powinnam była tego mówić, ale wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem. Szczerość i te sprawy – zresztą znasz mnie – szczerość to moje drugie imię. A to był błąd, bo on się rzucił na tego chłopaka i sprał go na kwaśne jabłko. Nagle – łups – wyskoczyło dwóch gliniarzy, złapali jednego i drugiego, wsadzili do samochodu i zabrali na posterunek, a ja zostałam sama na środku Wilczej obok zamkniętego samochodu tego mojego idioty. Musiałam wracać metrem do domu i mało mnie szlag nie trafił, bo sama wiesz, jak tam wieje, a ja miałam na sobie pończochy ze względu na planowany miły wieczór z tym durniem. Szalenie fikuśne pończochy, takie przezroczyste w paseczki, no ale ciepłe to one nie są. Zresztą jakaś tłusta baba podarła mi jedną w tym metrze. Nieważne. Wypuścili ich po godzinie. Ten mój baran jakoś się pozbierał, ale wiesz tak sobie myślę, że tamten chłopak to już nigdy nie pójdzie na dziwki. Teraz mi go trochę żal.
Zuzanna nabiera powietrza, bo prawie całą opowieść wysnuła na jednym oddechu. Wciągnęłam się wbrew mojej woli i nawet nieco mnie rozbawiła.
– Słuchaj – mówi Zuzanna – może pójdziemy na lunch?
W głowie zapala mi się czerwone światełko. Dlaczego ona jest dla mnie taka miła? O co chodzi? Nigdy jeszcze razem nie wychodziłyśmy.
– A dokąd? – pytam ostrożnie.
– A gdzie bądź. Do KFC na przykład.
– Nie, wiesz, umówiona jestem – wykręcam się po krótkim namyśle. – Poza tym ja nie lubię KFC.
– He, he – śmieje się Zuzanna, mrugając do mnie porozumiewawczo. – Nikt nie powie głośno, że lubi KFC. To tak jak z podpalaniem własnych bąków – każdy kiedyś to robił, ale nikt się do tego nie przyzna.
– No wiesz! – odpowiadam głęboko zszokowana. – Ja nigdy tego nie robiłam… A ty robiłaś?
Zuzanna patrzy na mnie przez chwilę z kamienną twarzą, po czym mówi:
– Nie, no co ty? Zwariowałaś? Oczywiście, że nie!
Po czym wstaje z godnością i wraca do swojego biurka.
*
Agnieszce udaje się znaleźć kilka fabryczek produkujących tanią biżuterię i różne duperele reklamowe: długopisy, notesy, zapalniczki. Zabieram tę listę i idę do działu reklamy i marketingu, żeby coś oni załatwili, ale błyskawicznie mnie spławiają. Cholerne lenie – nic nie robią po całych dniach, a zarabiają najlepiej ze wszystkich. Z zemsty zabieram jedną z naszych firmowych zapalniczek z półki, na której stoją prezenty dla najważniejszych reklamodawców „Stylle” i wracam do pokoju redakcyjnego. Postanawiam, że Agnieszka obdzwoni tych producentów w poniedziałek, bo już minęła piętnasta i trzeba się pomału zbierać do domu.
*
Postanawiam spędzić wieczór w domu – taki oryginalny mam pomysł. Wieczór dla urody i zdrowia. Zrobię sobie jakąś maseczkę, zjem coś zdrowego, obejrzę jakiś film i zrelaksuję się. Przyjeżdżam koło osiemnastej, a już przed dwudziestą czuję się doskonale zrelaksowana. Coś bym zrobiła. Przypomina mi się, że mam na pawlaczu belę takiego znakomitego materiału w gotyckie nadruki. Kupiłam go jako dekorację do sesji zdjęciowej. Pani wpuściła wydatek w koszty i zwróciła mi pieniądze, chociaż ostatecznie nie użyliśmy tej tkaniny do zdjęć. Mam tego z pięćdziesiąt metrów. Mogłabym uszyć jakąś kreację czy zasłony do dużego pokoju. Włażę po drabinie pod sufit – mieszkanie jest cholernie wysokie, prawie cztery metry – z olbrzymim trudem wyciągam belę i rzucam na podłogę. Cały dom się zatrząsł, bo waży to chyba z tonę. Rozwijam kawałek. Śliczny – burgundowe tło w bladozłote inicjały gotyckie i fragmenty starodruków. Odcinam ze cztery metry i obwijam się na próbę. Porażający efekt – coś jakby słup ogłoszeń w starym stylu. Trzeba by to z czymś gładkim połączyć, za dużo wzorów. Może… Jak na złość akurat w tym momencie dzwoni telefon. Z trudem uwalniam się spod zwojów tkaniny i doczołguję do aparatu.
– Halo! – warczę. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywa, chociaż słyszę czyjeś westchnienie. Warczę jeszcze raz: – Halo!
– Ech – ze słuchawki wydobywa się bolesny jęk, a po chwili ponury kobiecy głos oznajmia: – Człowiek jak ten śmieć…
Rany, to mama. Błyskawicznie przebiegam myślą ostatnie dni. Co mogłam zmalować tym razem? Kiedy rozmawiałyśmy? Boże, z tydzień temu! Chociaż nie, zaraz, zaraz… tak, rozmawiałyśmy dwa dni temu. To chyba nie jest powodem tej boleści. Co zrobiłam?
– Mama? – pytam ostrożnie.
– Mama! – odpowiada drwiącym tonem moja matka. – Mama! No, skoro życzysz sobie tak mnie nazywać, to tak. To mama.
– Mamusiu, coś się stało?
– No tak! No tak! Człowiek jak ten pies. Przejadą go, nie zauważą. Najwyżej zapyta jeden drugiego: coś się stało?
– Mamusiu, czy ktoś cię potrącił? Wypadek był?
– Wypadek, ha! Tak, powiedzmy, że wypadek. No, ale czy to ważne? Nie zawracaj sobie głowy starą, zdziwaczałą kobietą.
– Mamo, nie jesteś wcale zdziwaczałą, starą kobietą. Nie masz jeszcze sześćdziesiątki. Proszę cię, uspokój się i powiedz, co się dzieje. Jaki wypadek?
– Ech, córciu, co ja ci będę głowę zawracała takimi głupotami? Ja wiem, że ty zajęta jesteś, ty nie masz czasu. Ty się wyspać musisz, bawić…
– Mamo, ja się ani nie wysypiam, ani nie bawię. Ja po prostu pracu… – przerywam, liczę wolno do pięciu i zaczynam od nowa: – To nie są głupoty, mamusiu. Proszę, powiedz, bo wydaje mi się, że to coś ważnego.
– Tobie się wydaje! Jej się wydaje. No tak. Zmieniłaś się. Kiedyś byłaś inna…
Czuję, że zaraz dostanę szału. Nikt na świecie nie jest w stanie doprowadzić mnie do obłędu w tak błyskawicznym tempie jak moja matka.
– Mamo, nie zmieniłam się. Jestem dokładnie taka sama, jak byłam. No, może lepiej wyglądam… Nieważne. Powiedz, co się stało.
W słuchawce cisza. Prawdopodobnie mama zastanawia się, czy warto jeszcze pobawić się w tortury, czy może mam już dość. Wreszcie mówi:
– Nie masz już ojca, córeczko.
Rany boskie! Zamieram przy słuchawce i czuję, jak żołądek zwija mi się w kulkę wielkości orzecha.
– Halo? – woła po chwili matka. – Halo? Zosieńko, kochanie, jesteś tam? Nic nie słyszę…
– Jestem – szepczę przez zdrętwiałe wargi. – Co się stało? Kiedy…
– A która jest? – pyta mama. W tej sytuacji pytanie wydaje mi się nieco dziwaczne, ale posłusznie rzucam okiem na zegarek i mówię:
– Dwudziesta trzydzieści sześć.
– Aha. No to o siedemnastej.
– Co o siedemnastej?
– To się stało o siedemnastej.
– Ale co się stało?
– No jak to? Straciłaś ojca!
– Boże! – wykrzykuję, niemal płacząc. – Ale co się stało? Jak?
Matka znowu wzdycha ciężko, słychać jakieś szmery, a po chwili dobiega mnie jej całkiem wyraźny, choć nieco przyduszony głos. Chyba zasłoniła słuchawkę. Mówi do kogoś: „Przełącz na »Wiadomości«”. Nie mogę uwierzyć. W takiej chwili! Zaraz, ale kto mógłby przełączyć telewizor, skoro ojca nie ma?
– Mamo!
– Tak, córciu?
– Kto tam jest z tobą?
– Nikogo nie ma.
– Przecież słyszałam, jak do kogoś mówisz! Kto tam jest? Tata?
– Aaa to! – śmieje się mama. – To Jadzia przyszła.
Jadzia? A na cholerę jej ta stara plotkarka?
– A po co Jadzia przyszła? Nie, nieważne. Powiedz mi, co z ojcem.
– Ojciec odszedł.
– Tak, mówiłaś, ale co się stało? Zawał czy wy… – urywam, tknięta przeczuciem i po krótkim namyśle pytam: – Chcesz powiedzieć, że odszedł z domu?
– No tak – odpowiada zdziwiona matka – a co? Przecież cały czas o tym mówię.
Ona mnie kiedyś wykończy, jak amen w pacierzu. Jeszcze dwa takie telefony i wyląduję w zakładzie zamkniętym. Albo wyskoczę przez okno. Ojciec, odkąd pamiętam, odchodził przeciętnie raz na trzy miesiące. Gdzie tam odchodził! Był regularnie wyrzucany. Aby znał swoje miejsce w szyku, jak mawiała mama. Żadna rewelacja. Z reguły wracał do domu po kilku godzinach. Ale z drugiej strony matka nigdy nie robiła z tego sprawy, czyli chyba…
– Sam odszedł? – pytam zaniepokojona.
– Tak, córeczko. Tatuś nas zostawił. Tatuś zostawił mamusię – zdławionym głosem mówi mama.
– A coś ty mu zrobiła? – pytam odruchowo i jeszcze zanim udaje mi się skończyć, wiem, że popełniłam błąd. Będzie kara. W słuchawce zapada bardzo znacząca cisza, a po chwili matka mówi wolno:
– Zmieniłaś się…
– Mamo, przepraszam, ale…
– Taaaaak, zmieniłaś… Kiedyś byłaś inna. Kiedyś nie powiedziałabyś czegoś podobnego starej, zmęczonej życiem matce. No, ale kim ja w końcu jestem? Nikim. Zerem. Co ja znaczę? Nic. Ja cię tylko urodziłam. Dbałam o to, by zmieniać ci pieluchy…
– Mamusiu, ja błagam…
– Żebyś nie chodziła głodna i obsmarkana. Ja tylko wstawałam o świcie, żeby zrobić ci śniadanie, wyprasować ubrania. Cierpiałam z pogodną twarzą, abyś ty mogła być szczęśliwa. Ja…
– Odkładam słuchawkę – mówię, bo przeciągnęła strunę. Balon mojego poczucia winy zamienił się w kamień i opadł na dno morza wściekłości.
– Nie, nie, nie! – wykrzykuje pospiesznie moja matka, która błyskawicznie orientuje się, że przeholowała. – Już nie będę!
– Dlaczego ojciec się wyprowadził? – pytam zimno.
– Nie wiem.
– Jak to – nie wiesz? Pokłóciliście się?
– Wiesz, że nawet nie. To znaczy niespecjalnie. Coś tam może powiedziałam, ale nic nadzwyczajnego.
– Co powiedziałaś?
– No co ja powiedziałam? Co też ja tam powiedziałam? – zastanawia się na głos moja matka, a ja już się orientuję, że było to jakieś grubsze świństwo.
– No! – ponaglam twardo.
– E, wiesz takie tam. Że z niego mąż jak z koziej dupy trąba…
To rzeczywiście nic takiego. Mówi to, odkąd pamiętam, przynajmniej raz dziennie.
– I że poza produkcją nawozu nie ma z niego żadnego pożytku…
Na razie bez rewelacji – wszystko w normie.
– Że jakbym wiedziała, że mężczyzna może wyprodukować tyle smrodu, tobym wolała od tatusia na prezent ślubny maskę gazową zamiast młynka do kawy. Że gdyby nie ja, to by był gorzej niż ostatnim pomiotłem. Że wielka szkoda, że nie odziedziczył po swoim ojcu czegoś więcej poza debilizmem, a po matce czegoś więcej poza wzrostem. I że – oj, czekaj, to było dobre – gdyby w zamian za każdy idiotyzm, który zrobił, wyrósł mu jeden włos na ciele, wyglądałby jak owczarek. Takie tam.
– I co jeszcze?
– Nic więcej. Że jest tak beznadziejny, że gdyby beznadziejność mierzyło się w stopniach Celsjusza, to jego przekroczyłaby próg wrzenia stali – ciągnie beztrosko matka. – I że nigdy go nie było w domu, gdy był potrzebny, i nawet jak się trzeba było starać o dziecko, to człowiek musiał sobie sam radzić.
No i tu ją mam.
– A w tym ostatnim co powiedziałaś…
– Tak? – pyta mama niewinnym głosem.
– Ten człowiek, który sam sobie musiał radzić… To niby masz być ty, tak?
– He, he, ja tak tylko…
– A to dziecko… To niby ja, co?
– Przecież ja tak tylko dla śmiechu powiedziałam!
– Dla śmiechu? Takich rzeczy nie mówi się dla śmiechu! I co ojciec na to?
– Ale ty przecież wiesz, że to nieprawda…
– A co ojciec?
– Powiedział: no to się doigrałaś.
– I słusznie – mówię twardo.
– I jeszcze powiedział: rozwód. Rozwód! W naszej rodzinie nigdy tego nie było! Co ja teraz zrobię? Zabiję łachmytę!
– Gdzie on jest?
– I może jeszcze podział majątku, co? Już ja mu dam majątek! Gdyby nie ja, nic by nie było.
– Gdzie jest ojciec, mamo?
– Jak chce, niech bierze ten kawałek działki za garażem, proszę bardzo. Dwa na trzy metry. I niech się tam buduje, niech sobie zaczyna od nowa, bo ja mojego nie oddam! Nie oddam! Niech sobie tam postawi jaki kurnik i w nim mieszka.
– Gdybym nim była, tobym postawiła na tym kawałku trawnika wieżyczkę strzelniczą – mówię bezlitośnie. – Gdzie on jest?
– No wiesz! – wykrzykuje matka. – Ty serca nie masz! Wieżyczkę strzelniczą! A na co on by miał tam polować? Przecież w tym lasku obok to nawet zająca nie uświadczysz. I co on by tam sobie ustrzelił? Wiewiórkę?
– Wiesz, myślę, że by sobie poradził z namierzeniem grubszego celu – mówię. – Ostatni raz pytam, mamo. Gdzie jest ojciec?
– Jak to gdzie? U Staszka. A gdzież by?
– U wuja Staszka? Męża Jadźki?
– No jasne. A kto by go przygarnął? Każdy wie, że miałby zaraz ze mną do czynienia. Zresztą ja już z Jadzią wszystko obgadałam. Ona zaraz wraca do siebie i raz dwa go wykurzy.
– Mamo, dzwonisz do mnie po radę?
– Po radę? A co mi taka smarkula doradzi? Ja do ciebie po pociechę dzwonię! Żebyś ty wzięła stronę starej, znękanej matki, jakby co.
– Jakby co? To ja ci dam radę, jakby co. Ubierz się ładnie, najlepiej w tę bordową sukienkę, którą ojciec lubi, i biegnij do Staszka w try miga. A jak ojca tam zobaczysz, to przeproś go i ubłagaj, żeby wrócił z tobą do domu.
W słuchawce na moment zapada cisza, po czym matka zaczyna lamentować, ale jakoś bez przekonania:
– Dożyłam tej chwili, że własna córka jest przeciwko mnie. Ooooo, zmieniłaś się, zmieniłaś…
– Mamo, zaraz się tak zmienię, że mnie nie poznasz. Idź przeprosić ojca!
– Myślisz?
– Myślę.
– Chyba się przejął, nie? Wiesz, że może masz rację. W końcu mądrzejszy musi ustąpić, nie?
– Tak, mamo.
– No, dobra. W tę bordową?
– W bordową.
– Dobrze. Pójdę. Och, los żony nie jest lekki, nie jest. Pamiętaj o tym, gdybyś kiedyś chciała wyjść za mąż.
– Będę pamiętała.
– Ale na razie nie chcesz?
– Czego nie chcę?
– No za mąż wyjść. Nie planujesz?
– Na razie nie planuję.
– Bo wiesz, czas biegnie.
– Wiem, mamo.
– Lat ci nie ubywa.
– Raczej nie.
– Ludzie gadają…
– Mamo! Kończmy tę rozmowę. Idź po ojca.
– Idę, idę. No, to pa. Ach, słuchaj. W piątek na Zachodnim o dziewiętnastej będzie torba dla ciebie u Zdzisia w PKS-ie.
– Dobrze, mamo.
– Tylko odbierz zaraz, bo on wraca do Siedlec przed ósmą.
– Odbiorę.
– Będziesz tam miała coś specjalnego.
– Dobrze, mamo, dziękuję. Tylko kapusty nie dawaj!
– Nie będzie kapusty. Będzie pasztecik dla mojej córeczki. I kotlety mielone z indyka.
– Super, dziękuję.
– Tylko słoiki oddaj, bo już mi się kończą. Trzy tygodnie nie oddajesz. Zapakuj dobrze, żeby się nie stłukły – najlepiej w jakie gazety – i daj Zdzichowi.
– Dobrze, mamo.
– I dzwoń do starej matki!
– Będę dzwoniła.
– I przyjechałabyś na przyszłą niedzielę…
– MAMO!!!
– Dobrze, dobrze. To pa.
– Pa.
– Pa, pa.
Czekam przez chwilę i słucham jej oddechu.
– Mamo, odłóż słuchawkę.
– Ty pierwsza odłóż.
Cholery dostanę jak nic. Walę słuchawką w widełki i patrzę na zegarek. Ponad czterdzieści minut! W sumie nie tak długo, a mam wrażenie, jakby mnie ktoś przeciągnął przez maglownicę. Chyba nawet na siłowni nie straciłabym tylu kalorii w tak krótkim czasie. Jestem przekonana, że nie skończy się na tym jednym telefonie, bo teraz będzie musiała zdać mi relację z przebiegu wypadków. Przygotowuję się psychicznie do kolejnego telefonu, aż w końcu wpadam na znakomity pomysł, że przecież mogę odłączyć aparat. Niech dzwoni jutro – ja na dziś mam dosyć.
Walczę jeszcze jakiś czas z gotycką tkaniną i ostatecznie dochodzę do wniosku, że zrobię z niej zasłony, lambrekin i poduszki na kanapę. Kiedyś zrobię, bo dziś mi się już nie chce – matka tak mnie wykończyła nerwowo, że na nic nie mam siły. Wpycham materiał do szafy w sypialni, robię sobie kąpiel. Potem zamawiam przez telefon małą pizzę, wypijam dwa piwa i sprawdzam, co robi Janek. Telewizor słychać – sprawdzam szybko u siebie, który kanał. Discovery. Dają film o przedawnionych morderstwach, które zostały po latach wyjaśnione dzięki nowoczesnym metodom badania DNA. Oglądam, chociaż trochę obrzydliwe, ale to w razie czego może być temat do rozmowy – tyle nas łączy, oglądamy te same programy itp. Ogromnie przydatne.
Światło gaszę przed drugą, ale nie mogę zasnąć, bo zaczynają mi się przypominać jakieś pierdoły, a konkretnie Michał. Że też takie idiotyzmy zostają w głowie! Wszystko przez ten film dokumentalny. Kiedyś coś podobnego oglądaliśmy razem. Pokazywali trepanację czaszki na męskich zwłokach wyłowionych z jakiejś rzeki w południowych Stanach. To był taki miły wieczór. Siedzieliśmy razem na kanapie, deszcz padał za oknem i w pewnym momencie Michał objął mnie miękko i pocałował w ucho. W telewizorze żona ofiary, szlochając, pokazywała zdjęcia ślubne. Wzruszyłam się i Michałem, i tą kobietą, chociaż miała sporą nadwagę i była ubrana w przerażający różowy dres.
– Też bym tak płakała, gdybyś umarł – powiedziałam. – A ty byś płakał?
– Jasne – odpowiedział Michał. Rozkleiłam się jeszcze bardziej.
– Zawsze będę przy tobie. Zawsze! – wyznałam i spytałam: – A ty będziesz przy mnie zawsze?
A ten dupek skończony odpowiedział:
– Bardzo chciałbym ci to obiecać, ale nie chciałbym się okazać niesłowny.
Co to jest za odpowiedź, ja się pytam? W pierwszej chwili nawet nie zrozumiałam dokładnie i nie zareagowałam. Już on to potrafił coś takiego powiedzieć w tak pokrętny sposób, że mózg się lasował. Po głębszym zastanowieniu zrobiłam mu piekielną awanturę, ale minęło już trochę czasu i on bardzo sprytnie udawał, że nie wie, o co mi chodzi.
Po jaką cholerę teraz o tym myślę? O, proszę, zdenerwowałam się tak, że już nie zasnę. A serce jak mi bije. Żeby tego gnojka szlag trafił. Wstaję, łykam tabletkę na sen, ale i tak przez następne dwadzieścia minut obracam się w łóżku z boku na bok. Wreszcie biorę stacjonarny telefon i wybieram numer Michała. Nie mogę zadzwonić z komórki, boby mnie zidentyfikował. Odbiera chyba po dziesiątym sygnale, czyli już spał. Doskonale. Specjalnie chrapliwie oddycham i słucham, jak Michał najpierw woła: „Halo, halo”, a potem zaczyna się wściekać. „Słyszę cię! Słyszę! Odezwij się!” – krzyczy. Odkładam słuchawkę w dużo lepszym nastroju i wracam do łóżka. Zasypiam błyskawicznie.