Читать книгу Melancholia - Marek Bieńczyk - Страница 6

III
Czarna żółć, czyli nic, które boli

Оглавление

„Kto urodził się melancholikiem, sączy smutek z każdego wydarzenia”, powiada Freud. Jeszcze celniej ujmuje to portugalski pisarz Fernando Pessoa: „Nic, które boli”. Owo „nic” jest w bezpośrednim doznaniu tak suwerenne, że zdaje się trwać poza wszelką przyczyną jako czysta nieokreśloność: nie wiadomo skąd daje nie wiadomo co. „Nie wiadomo co”, które nie wynika bezpośrednio z jakiegoś nieszczęścia, lecz jest nieszczęścia wszechstronnym poczuciem, doświadczeniem smutku tak uogólnionym, że zasklepiającym swe źródła, nigdy niezawartym w liczniku istnienia jako okazjonalna żałoba, zawsze w mianowniku niezmiennego trwania. Niczym biblijny wąż, strata mówi nam: et in Arcadia ego, rozsiadłam się także w Raju, jestem chlebem wszelkiej nicości, ale i w sercu szczęścia będę pleśnią na każdej radości.

W odpowiedzi na pytanie o przyczyny trwałości melancholijnego smutku Freud, stawiając pierwszą hipotezę swej teorii melancholii (w żadnym bodaj artykule Freud nie wypowiada się tak oględnie i z tylu zastrzeżeniami, jak w tym właśnie: słynnym Trauer und Melancholie, „Żałoba i melancholia”), odwoła się oczywiście do nieświadomości: melancholia przeprowadza pracę żałoby po obiekcie nieuświadomionym. Nie znaczy to, że dotknięty melancholią nie wie, jakiej doznał straty; często potrafi ją ukonkretnić: czyjeś odejście, czyjaś śmierć, upadek ideału. Nie wie natomiast, nawet gdy zna obiekt straty, co w nim utracił i jego praca żałoby nie może się dokonać. Albowiem żadnej próbie rzeczywistości nie uda się sprostać tej niewiedzy. Melancholik, mówi Freud, zamyka się w świadomym doświadczeniu straty, której prawdziwego motywu nie zna i z tego względu nigdy się z tego doświadczenia nie wyzwala. „ W melancholii tkwi coś niewytłumaczalnego – pisze w tym samym tonie Kierkegaard – (...) Jeśli się melancholika zapyta, co leży u podstaw jego melancholii, co go gnębi, to odpowie, że nie wie, że nie potrafi tego wyjaśnić. Odpowiedź ta jest ze wszech miar prawdziwa, albowiem z chwilą rozpoznania przyczyny melancholia mija”.

Refleksja nad genezą melancholii zrodziła jeden z najbardziej trwałych i odpornych na przewartościowania mitów w kulturze europejskiej. Aż do XVIII wieku obowiązywała starożytna, wykreowana przez greckich i rzymskich lekarzy, zwłaszcza Hipokratesa i Galena, teoria „humorów” (usposobień), wyróżniająca wśród czterech podstawowych temperamentów ludzkich temperament melancholijny. Jak powtarzają do znudzenia wszelkie studia o melancholii (lecz przecież rzeczą melancholii jest powtórzenie), wynika on z nadmiaru w organizmie czarnej żółci, jej niewłaściwej, przesadnej ilości wobec mieszającej się z nią krwi (a powinno być dwa do ośmiu, oblicza renesansowy filozof Ficino), przeto złego, nieregularnego jej spalania i odkładania się w narządach wewnętrznych, przede wszystkim w mózgu. Na frontyspisie książki w dziejach melancholii najsłynniejszej, siedemnastowiecznej The Anatomy of Melancholy autorstwa Richarda Burtona, uczonego mnicha, widnieje Democritus Abderitus siedzący pod drzewem. W prawej ręce ma gęsie pióro, lewą podpiera oczywiście głowę na wysokości uszu. Wokół leżą i wiszą ciała zwierząt, których he makes anatomy, aby zobaczyć i zbadać siedlisko czarnej żółci. Pióro i skalpel: obraz ten dobrze oddaje prawdę mówiącą, że melancholia jest terenem pogranicznym między refleksją filozoficzną i mitologią z jednej strony a rozległą dziedziną medycyny z drugiej.

Medycyna późnooświeceniowa, wprowadzając pojęcie temperamentu nerwowego (spazmatycznego), porzuca stopniowo teorię „humorów” i tradycję dociekań nad zespołem objawów fizjologicznych (wśród najczęściej wymienianych przez starożytnych lekarzy i ich kontynuatorów: ciemnienie skóry, ciemny mocz, uczucie palenia w żołądku, szybkie tętno, wzdęcia, kwaśne czkawki, zatwardzenia). Usiłuje ona stworzyć w ten sposób teorię melancholii wolną od obowiązku wskazywania materii sprawczej czy pośredniczącej i poszukiwać psychologicznych („moralnych”, jak wówczas mawiano) przyczyn stanów depresyjnych i melancholijnych. Zbanalizowane pojęcie „melancholii” zastępowane jest zresztą nowymi, bardziej „medycznymi” nazwami. Esquirol, słynny lekarz francuski, lansował na początku XIX wieku „lypemanię” i „monomanię smutną”. Musiał czytać jego prace Zygmunt Krasiński, skoro pisał o sobie: „Monomania – dziwny stan, pełen życia, ogrodzony zgonu bliską możnością, słońce wśród czarnego nieba! Lwie oko w jaskini!”. Jednak terapia, zalecana przez tę nową medycynę, nie wymyka się bynajmniej tradycyjnym wyobrażeniom. Obok leczenia „moralnego”, przepisuje się zgodne ze starożytną teorią zabiegi i lekarstwa usuwające z organizmu czarną truciznę: puszczanie krwi, aby zjaśniał jej kolor, środki wymiotne, oczyszczające (wśród nich słynny w terapii melancholii, począwszy od Greków, ciemiernik, Helleborus niger: nieprzyjemna roślina, jaskrowata, wywołująca czarne, krwawe biegunki i wymioty, kojarzone chromatycznie z czarną żółcią), tak jakby należało otworzyć w ciele drogę na zewnątrz, którą uchodziłoby precz to, co w nim złe. Drogę analogiczną do tej, jaką opisywał w swych rozważaniach nad melancholią Arystoteles, gdy wśród cielesnych objawów melancholii wyróżniał wrzody i wypryski na skórze, utworzone przez dążącą do stwardnienia czarną żółć, usuwaną, gdy trzeba, wraz z krwią rozcięciem skóry... Ile to ciemnej krwi oddał melancholik Krasiński cynowej misie, ile środków womitywnych połknął monomaniak Krasiński, leczony z melancholii w Polsce i we Włoszech, w Niemczech, Szwajcarii i Francji, prześladowany obrazem swej „gęstej”, „oleistej”, „ciężkiej”, „czarnej” krwi. 28 kwietnia 1854 roku jego zdrowie poprawiło się, choć tylko na chwilę: „Wreszcie olej ten na wierzch wyszedł” – opowiada tego dnia o ostatnich przypadkach swego ciała. Natomiast w oczach jego lekarza, Cheliusa, wszystko się ostatecznie wyjaśniło: „Teraz powiada – pisze Krasiński – że rozumie wreszcie stan mój cały i wszystkie jego niepojęte anomalie zwane niegdyś brakiem woli we mnie”. Dalsza terapia nie przyniosła jednak żadnych rezultatów; o czuwającym nad Krasińskim doktorze Cheliusie można powiedzieć to, co o nieszczęsnym „znawcy nauk”, leczącym bezskutecznie melancholię króla, mówi Baudelaire w Spleenie III: że w żaden sposób nie umiał „wydobyć z niego skażonego pierwiastka”.

Cała historia leczenia melancholii ilustruje, jak bardzo potrzebowała medycyna mitu czarnej żółci dla wymyślania swych terapii, jak bardzo chciała mówić o jednej, określonej materii, determinującej przypadłość, nawet jeśli przyczyny nagromadzenia się tej substancji były rozmaicie przedstawiane (choćby złe odżywianie). Trwałość słowa „melancholia” (czyli w grece melaine koina – „czarna żółć”), począwszy od V wieku przed naszą erą, świadczy przede wszystkim o upodobaniu do ciągłości pojęcia, twierdzi Jean Starobinski, lekarz i historyk idei. Nawet jeśli objawy były wielorakie i odmienne do tego stopnia, że aplikowane lekarstwa nie mogły się odnosić do tej samej choroby i do tych samych objawów, przez wieki przyczyna wydawała się medycynie prosta: głównym winowajcą był skażony „humor”, czarna żółć – i to wobec tego rozpoznania ustalano główne, bardzo zresztą zróżnicowane metody terapii. Psychiatria dziewiętnastowieczna, a następnie współczesna wyszczególniły „jednostki chorobowe”, objawowe lub fenomenologiczne (określając sposób „widzenia” świata przez chorego, na przykład jego sposób odczuwania czasu) i wprowadziły pojęcie depresji, które, jakkolwiek rozumiane, obejmuje węższe terytorium niż melancholia starożytnych i Europy renesansowej. Niemniej jednak współcześnie proponowane i stosowane terapie są niemal wyłącznie objawowe, gdyż mimo prób rozpoznań psychogenetycznych etiologia depresyjna pozostaje właściwie nieopisana. Więc mówmy nadal: nic, które boli.

Ale nie należy lekceważyć ani mitu czarnej żółci, ani innego mitu trwale związanego z melancholią: złowieszczego wpływu planety Saturn na osoby urodzone w jej cieniu; w ten drugi mit wierzymy zresztą jeszcze chętniej, jak w każde astrologiczne stwierdzenie, które unika skalpela. Mity tłumaczą najwięcej w tym rebusie języków: duchowym, psychologicznym, fizjologicznym, psychiatrycznym, estetycznym, jakim jest melancholia. Mityczna teoria czarnej żółci jest niewątpliwie skondensowanym obrazem naszego bezpośredniego doświadczenia melancholii. Nawet dzisiaj, jak zauważa Starobinski w swej Historii leczenia melancholii, nie możemy jej odmówić symbolicznej i ekspresywnej trafności; czarna żółć pozostawała przez wieki, a może i pozostaje nadal, najpełniejszym i najbardziej uogólnionym, syntetycznym przedstawieniem istnienia pogrążonego w smutku; najdoskonalszą intuicją pierwotną. I trudno jest nam znaleźć pojęcia opisowe niebędące analogią wobec pojęć, których teoria „humorów” używała w sensie dosłownym dla oznaczenia właściwości czarnej żółci. Czarna żółć „jest metaforą, która o tym nie wie” (Starobinski) i która narzuca siebie jako fakt doświadczalny: albowiem wyobraźnia chce wierzyć, że istnieje jakaś materia melancholii. I kiedy dzisiaj używamy tego określenia w sensie przenośnym, przecie kołacze się jeszcze w naszej metaforze sens substancjalny. Zresztą licho wie, co w nas tak naprawdę krąży, co się z nas pluje. Nad nami planeta Saturn, a w nas przecież coś pili i kłuje, przecież coś się ciemno przelewa, coś tam jest w tej mazi... Nawet Freud, choć kontynuuje nową, psychogenetyczną tradycję myślenia o melancholii, pozostaje pośrednio dłużnikiem wyobrażeń czarnej żółci w swojej analizie narcystycznych zachowań melancholii. O tym jednak szczegółowo za chwil parę, gdyż chyba nigdzie, przechodniu, Ci się nie śpieszy, gdyż tego jednego – czasu – nigdy w Twej smutnej włóczędze nie brakuje.

Melancholia

Подняться наверх