Читать книгу Jabłko Olgi, stopy Dawida - Marek Bieńczyk - Страница 4
ОглавлениеJabłko Olgi
Miała już szesnaście lat i sierpniowe słońce zaczynało coraz śmielej wnikać do przedziału, rysując na suficie i na walizkach najpierw cienką linię, później jasne kwadraty, aż wreszcie rozlewające się pod sufit plamy światła; mocna, złotożółta inwazja. Obok siedział brat, zaplątany wciąż w resztki dzieciństwa komiksami trzymanymi kurczowo przy sobie i sumiennymi podkolanówkami na łydkach; czuła przy boku jego ciepłe ciało, które miała obowiązek jeszcze chronić, zawieźć do celu podróży. Wyglądali zapewne tak młodo, pacholęcia za bramą miast, na bezdrożach w pierwszej samotnej pielgrzymce i starsza, otyła kobieta rozparta naprzeciw w barwnej chustce na głowie o coś Olgę zapytała, uśmiechając się aż za tkliwie, jak do dziecka. Dokąd jadą, chyba nie pierwszy raz w tych okolicach, czy podobnie. Chętnie odpowiadała, mogła wyznać każdy sekret, dać jej wszystkie słowa, wysłać naprzeciw otwarte dłonie: zaczynała już nieśmiało nimi machać, wpuszczać w swe ruchy dorosłość. I wtedy kobieta wyciągnęła z torby parę jabłek. Brat nie chciał, grzecznie odmówił, Olga wzięła jedno z ochotą, tak chętnie, jak brała tego dnia w siebie słowa; jabłko było jak jeszcze jedno zdanie, zdanie było jak jeszcze jeden dotyk ciepła, ciepło było jak cały ten dzień, dzień był jak długie życie przed nią.
Ale zdarzyło się coś więcej. Smak jabłka. Nie przyszedł, a wtargnął w jej usta; nigdy nie jadła tak pysznego jabłka, czegoś tak pysznego nie jadła w ogóle. Smak ją zauroczył, pochłonął, był, mówiła po latach, po tylu latach, cudowny, nie do opisania, nadzwyczajny. Wspaniały, niesamowity, młody, słodycz słodyczy, rześkość rześkości, czystość czystości. Mówiła i uśmiechała się do niego, do tamtego jabłka z tamtego przedziału, od tamtej życzliwej ręki, uśmiechała do tamtego dnia w jej pamięci, wciąż oczarowana, na nowo przejęta, uniesiona, tak jakby wspomnienie smaku było w niej silniejsze niż wiedza, że w tej postaci nie powtórzył się on więcej. Jej wargi niemal drżały, bliskie rozchylenia się, lecz jeszcze zwarte, jak u ryby, która nie śmie w pełni oddychać.
Później stali na peronie niewielkiej stacyjki zagubionej w lesie, pociąg odjeżdżał i Olga długo za nim patrzyła, wypełniona smutkiem rozstania (zawsze to samo: do następnego razu, do zobaczenia, może jeszcze kiedyś się spotkamy); smutek, zachwyt i smak mieszały się ze sobą, brat cierpliwie czekał, aż weźmie go za rękę i przeprowadzi przez tory, gdzie stał stary, mocno zdezelowany samochód kuzyna. Przedłużała chwilę, zwlekała, smak i zachwyt wiązały ją z tym wąskim peronem i czuła cały ich ciężar, gdy wsiadała do pordzewiałej łady. Ruszyli, czas zaczął biec i destylował ten melanż przez całą jej młodość i później, po dziesiątkach lat, gdy wspomniała tamtą chwilę, czuło się, że stężył go i zgęścił tak bardzo, iż cała reszta była przy nim niczym, pustą wodą mijających dni.
Był wczesny ranek, nieco ckliwe milczenie, i ten jej kruchy gest, lekko skulona dłoń, jakby w niej chowała listek czy gniazdeczko.