Читать книгу Jabłko Olgi, stopy Dawida - Marek Bieńczyk - Страница 5

Оглавление

Stopy Dawida

Widziałem go już wcześniej, długie lata temu, lecz dopiero teraz, gdy stanął w moim mieszkaniu, zauważyłem, jak bardzo jest niski; przerastałem go o dobre dwie głowy. Wtedy, na jego terenie, w jego mieście, nie zdążyłem mu się przyjrzeć, było mało czasu, przybiegł późnym wieczorem do hotelu, tak na chwilę, poruszał się mimo wieku jak fryga, szybki, kłusujący kuc, nie wiedziałem, czy mam mówić do niego wprost po imieniu, czy dodawać „pan”; później siedzieliśmy pochyleni przy stole w jego mieszkaniu, było ciemno, niewielkie żarówki ledwo oświetlały talerze, a same twarze mało różnią się wzrostem.

Zapukał do drzwi nieśmiało, nic nie słyszałem, dopiero po dłuższej chwili, gdy szmer wreszcie doszedł uszu, otworzyłem. Uparł się, że zdejmie buty, chyba rzadko jeździł w gości, myślał, że ważne są jeszcze rytuały, trzeba być skromnym, nieco zakłopotanym i przede wszystkim stanąć w skarpetkach. Więc je zobaczyłem, zobaczyłem te drobne stopy, o których przyszło – przyszło! – mi tyle razy myśleć. Wyobrażać sobie, jak drobią kroki, idą bez przerwy, przez dzień cały, przez dni czterysta czy pięćset, w świątek i piątek, jak skręcają raz w lewo, raz w prawo, zawracają i prowadzą znów prosto.

Setki kilometrów w niewielkiej przestrzeni, w której ulice powtarzały się jak godziny. Cóż znaczą przy nich pasja chodzenia, umiłowanie pieszych wędrówek, słodkie włóczykijstwo; czym było przy nich moje uparte łazikowanie po miedzach i bulwarach, jeżdżenie szosami na oślep. Znowu siedzieliśmy przy stole, raz jeszcze mi o tym opowiadał, może nawet bardziej szczegółowo, nie wiedziałem, co z tym zrobić, nagrać, zapamiętać każde słowo? Otwierałem magnetofony, komputery, dyktafony; gasły puste. Skoro jego kroki dryfowały, parły do przodu, biegły na bok, chwilami się cofały, niech i we mnie słowa kroczą bez ładu, zacierają się, znikają, by nastąpiły kolejne; niech będą nieuchwytnym pasmem, brudną wstęgą ulic, a nie spisanym zbiorem, dokumentem z sygnaturą.

Jadł ze smakiem, choć niewiele, patrzył na sery jak na egzotyczne ptaki pod szklaną wolierą, francuskie sery, mówił z powagą, ze swoją, jak zawsze, nieprzekupną powagą okraszoną niepełnym, trochę doklejonym uśmiechem, tam, we Francji, tak dobrze mają, do każdego dania podają inny ser, i czułem zakłopotanie, nie umiałem zmierzyć odległości między jego stopami a jego istnieniem codziennym, jego myślami naprzeciw, jego ustami, które żywiły to skromne ciało.

Żył długo, do setki zabrakło niezbyt wiele, parę lat ledwie, tak jakby zostało mu dane w czasie to, co zostało zabrane innym, tym, którzy przy nim, obok niego, wraz z nim nie przeżyli. Tak jakby nagrodzono go za to, że chciał żyć, że jemu się udało, tak jakby jego życiem, które nie chciało się skończyć, los odbijał krzywdę zabitych, odrabiał swą ludzką wredność, wykazywał skruchę. Albo może tak, jakby chciał go ukarać za złamanie pieczęci; przez ostatnich dziesięć lat Dawid cierpiał okrutnie, samotnie, jeśli udało mu się stanąć i zrobić parę kroków, to tylko o kulach i z najwyższym trudem; jego stopy nie mogły już go nieść.

Więc wtedy, gdy miał lat dwadzieścia jeden, uciekł. Przygotowywał ucieczkę dokładnie, z namysłem, udało się. Pierwszy wieczór, jakże straszliwie niepewny – tamtej łapie z bagnetem zabrakło pół metra do jego ciała skrytego w słomie – dobiegł końca, drugi wieczór, trzeci, wciąż żył. Więc może? Lecz aby przeżyć, trzeba było po mieście chodzić od rana do wieczora. Bo tylko w ruchu twarz człowieka zaciera swe rysy. Tylko w przelocie jest mniej poznawalna, nie tak charakterystyczna, bardziej podobna do wszystkich. Nocami włamywał się do piwnic, w dzień chodził, nieustannie, bez przystawania. Przystanek znaczył śmierć, krok przedłużał życie. Przechodził cztery pory roku, miał pod stopami śnieg i liście, wodę i lód, piasek i gorący bruk; jakoś dotrwał. Później zrozumiałem, że odkąd o nim usłyszałem, dołączyłem do niego, skrobię mu marchewki, chodzę za nim krok w krok, jestem jego cieniem, zrywam na noc kłódki w piwnicach, mrużę oczy, wychodząc na poranne światło.

Leżał teraz w drugim pokoju i słyszałem jego senny oddech. Przeszedłem na palcach do kuchni i zobaczyłem drobną sylwetkę wybrzuszającą kołdrę. Czułem, że jest mu ciepło, bezpiecznie i swojsko, trochę u siebie, i że dobrze śpi. Byłem poruszony czy trochę zdziwiony, stopy trzymał lekko rozstawione, pomyślałem, że gotowe do marszu.

Jabłko Olgi, stopy Dawida

Подняться наверх