Читать книгу Przezroczystość - Marek Bieńczyk - Страница 3
ОглавлениеWrzesień–marzec
Od paru miesięcy, gdy włączałem do porannej kawy radio, słyszałem poważne, najczęściej niskie głosy mówiące o pełnej przejrzystości jako warunku sprawnego funkcjonowania gospodarki i wymiaru sprawiedliwości. Albo o pełnej przezroczystości działań rządu. Albo o wymogu przejrzystości w podejmowaniu wszelkich decyzji administracyjnych. I w finansowaniu partii politycznych. Albo o akcji zwanej „Przejrzysta Polska”. I o nieskalanych, przezroczystych biografiach. Słowa te rozbrzmiewały niczym echo głosu, który słyszę od bardzo dawna. Dzień wstawał z trudem, jedna kawa nie wystarczała, była znowu jesień, mokry wrzesień, mokry listopad, w pobliskim parku liście konały płowo. Dwadzieścia pięć lat wcześniej szedłem przez ten sam park, obok tych samych drzew, wówczas wyzwalających się dopiero z zimy, na drugą stronę miasta. W zbyt dużym plecaku niosłem dwie bułki, pewnie z serem topionym, chińską herbatę ekspresową, niebieski kubek i grzałkę, drugą koszulę, może jakąś książkę – podręczny zestaw strajkowy. Był marzec 1981 roku, nazajutrz miał rozpocząć się w całej Polsce bezterminowy strajk w proteście przeciw tak zwanej prowokacji bydgoskiej: pobiciu lokalnych przywódców Solidarności przez milicję. Dookoła wszyscy mówili: tym razem Sowieci chyba nie przepuszczą, interwencja wisi na włosku, trzeba się spodziewać najgorszego. Wyszedłem z domu dużo za wcześnie; mogłem na uniwersytet przyjechać nocą czy po prostu przyjść nazajutrz, z samego rana, lecz niecierpliwość wygnała mnie w miasto, chciałem już tam być. Usiadłem na ławce przy kortach tenisowych; nie zdążyły jeszcze odzyskać koloru po zimie, bez białych linii przypominały nieobsiany ugór. Patrzyłem pod nogi, przyglądałem się kształtom kamieni, ich barkom, głowom, plecom wyrastającym z gliny, z piasku, ze żwiru. Były jak wypchnięte na wierzch resztki ciał, zachowane szczątki zdarzeń. Wyciągałem je, brałem do ręki, otrzepywałem z grudek i chichotałem bezgłośnie: ty jesteś wojna stuletnia, ty jesteś rewolucja francuska, a ty jesteś powstanie warszawskie. Byłem nieco patetyczny, dla siebie, bez świadków. Szedłem przez most, rzeka już jakiś czas temu zrzuciła kneble kry i z nowym wigorem parła do przodu. Po raz pierwszy w życiu nie czułem strachu i było to szczęściem. Nigdy wcześniej, ale też nigdy później, nie doznałem takiej wolności od lęku – ani podczas solidarnościowych manifestacji, gdy na widok zomowców dosyć szybko, szybciej niż wielu, uciekałem w bramy, ani w trakcie zwykłego, z dnia na dzień, z roku na rok, życia, w którym strach jak cień, raz bliższy, raz ledwie widzialny, zawsze nam towarzyszy. Byłem gotów na wszystko, wreszcie, ten jeden jedyny raz, gotów na wszystko, wolny jak nigdy wcześniej i później. Szedłem przez miasto i widziałem nad sobą lazur nieba, po mojej, praskiej stronie gasnący w jeszcze zimowych, idyllicznych kolorach zmierzchu. Wzrok niósł daleko, nie znajdował przeszkody i wszystko stawało się przejrzyste, przezroczyste. Ja sam, mój kraj, jego los zebrany w jedną czystą błękitną poświatę nad Wisłą. Przejrzysty, przezroczysty; zdawało mi się, że wszyscy byliśmy przezroczyści, że przezroczystość wypełniała innych i mnie po brzegi, łączyła nas bez słów. Niektórzy zginęli później, pobici czy zastrzeleni. Ich twarze, przypominane w rocznice, są wielkimi niemymi książkami; mnie został luksus rozważania i błędnego dobierania słów, więc tak, to wrażenie z tamtego dnia (strajk w nocy odwołano) najmocniej zapamiętałem.