Читать книгу Przezroczystość - Marek Bieńczyk - Страница 4

Оглавление

Gabriel i śnieg

Przyszedł już grudzień, świąteczny wieczór, trochę śnieży, ale jeszcze daleko, nie tutaj, bo w domu u ciotek jest ciepło i kolorowo, trwają już tańce, słychać śpiewy, kominek rozgrzewa licznych gości, talerze są pełne gęsi w sosie jabłecznym, dla panny Furlong tylko mały kawałek piersi, to Gabriel Croney kroi pieczyste, później przemawia, uroczyście, ze swadą, ułożył wcześniej przemowę w głowie, łącznie z cytatami, jest wino i piwo ustawione w trzech rzędach, więc i śmiechy, żarty, rozmowy, płoche, rodzinne albo o ostatnim spektaklu w Royal Theatre, o tenorze Caruso i o cudownym powietrzu w Mount Melleray i pensjonacie prowadzonym tam przez zakonników, także swary, tłumione, Freddy Malins jak zawsze pijany, lecz ostatecznie miły, przyjazny, Gabriel zbyt mało narodowy, nie dość irlandzki w oczach panny Ivors, pisuje drań do angielskich gazet, coś mu tam panna syknie w ucho, lecz oto ciotka Julia znowu śpiewa arię, trzeba ją pochwalić, pudding też jest wyśmienity, choć może nie tak brązowy jak trzeba, wreszcie wieczór wygasa, pożegnania, jeszcze jakieś żarty w sieni, na odchodnym, wspomnienie o dziadku Patricku Morkanie i jego ukochanym koniu imieniem Johnny, z którym lubił gawędzić, dorożki zaraz nadjadą, na piętrze Bartell d’Arcy śpiewa cicho jakąś pieśń, Gretta, zasłuchana, spyta o tytuł.

To pierwszy znak – Gretta oparta o poręcz, zastygła z twarzą w cieniu – z drugiej strony, jak inna barwa w cieple wieczora, jak nuta nie z tej partytury, lecz zaraz o tym zapominamy, niczego się nie spodziewamy. Wsiadają, ona i Gabriel, do powozu i jadą do hotelu ośnieżonymi już mocno ulicami; Gabriel coś jednak dojrzał, dosłyszał tę nagłą i piękną zadumę żony; odtwarza ją w sobie na własną melodię, na swą męską modłę, na rosnące pożądanie jej ciała, jej smutku.

Wchodzą do pokoju, Gabriel jeszcze poinformuje, że Freddy Malins wreszcie zwrócił funta, i wszystko nagle, po kilku godzinach świątecznego przyjęcia, po czterdziestu stronach opowieści o nim, przyśpiesza. Gretta oszczędnie, w kilku słowach i wśród łez, powie o bardzo dawnej miłości, której wspomnienie ożywiła pieśń; to nawet nie miłość, to dotknięcie się dwóch młodziutkich istnień. Ona i Michel Furey, chłopiec wystający pod jej oknem, słaby na zdrowiu, chodzili na długie spacery i tamtego zimowego wieczora przed jej odjazdem zaziębił się pod tym oknem na śmierć; owszem, pięknie śpiewał. Jeszcze zazdrość Gabriela, taka realna, byle jaka, samolubna i próżna, i próżne poczucie własnej małości („ujrzał siebie nagle w innym świetle: śmieszna figura (...) sentymentalny poczciwina, orator dla pospólstwa”), jeszcze myśli o jego z Grettą małżeństwie, tylu wspólnych latach, i wtedy, tak właśnie – nagle – coś puszcza, coś pęka i wszystko rozwiera się na drugą stronę, na śnieg za oknem. Cały wieczór – sceny, ludzie, uczucia – wysypuje się na zewnątrz, zrywa z uwięzi dnia, ucieka z własnych ram, wybiela się bezgłośnie za oknem, zastyga w bieli, która pokrywa cały kraj, a może i całe trwanie, dawne i obecne, jedną bezkształtną plamą.

„Usnęła głęboko. Gabriel wsparty na łokciu patrzył bez urazy w sercu na jej potargane włosy i półotwarte usta, wsłuchując się w jej głęboki oddech. (...) Wzrok jego padł na krzesło, na którym leżało jej ubranie. Tasiemka od halki zwisała na podłogę. Jeden z bucików stał prosto, z cholewką przekrzywioną w dół, drugi leżał na boku. Gabriel zastanawiał się nad podnieceniem, jakie czuł przed godziną. Co się na to złożyło? Kolacja u ciotek, jego własne, głupie przemówienie, wesoła rozmowa w hallu przed wyjściem, urok spaceru po śniegu. Biedna ciotka Julia! Wkrótce i ona stanie się cieniem, tak jak Patrick Morkan i jego koń. Pochwycił błędny wyraz, jaki przez chwilę pojawił się na jej twarzy, kiedy śpiewała: «W stroju weselnym». Może wkrótce będzie siedział w tym samym salonie, w czarnym ubraniu, z cylindrem na kolanach. Żaluzje będą spuszczone i ciotka Kate usiądzie przy nim, zapłakana, i wycierając co chwila nos, będzie opowiadać mu o tym, jak odeszła Julia. On będzie szukał słów pociechy, ale znajdzie tylko frazesy, nieudolne i puste. Tak, to nastąpi już wkrótce.

W pokoju było chłodno i dreszcz przebiegł mu po plecach. Ostrożnie wsunął się pod kołdrę, obok żony. Wszyscy, jeden za drugim staną się cieniami. (...) W półmroku wydało mu się, że widzi postać młodego człowieka stojącego pod drzewem w strugach deszczu. Obok stali inni. Dusza jego zbliżała się do granicy tego miejsca, gdzie mieszkali zmarli. Wyczuwał ich drżący, złudny byt, nie mogąc go zrozumieć. Jego własna osobowość pogrążała się w szarym, nieuchwytnym świecie; świat dotykalny, w którym zmarli niegdyś wzrastali i żyli, rozpływał się i ginął. Usłyszał leciutkie uderzenia w szybę i zwrócił głowę do okna. Znów zaczął padać śnieg. Sennym wzrokiem przyglądał się srebrnym i ciemnym gwiazdeczkom, które padały z góry, ukośnie przecinając smugę światła latarni. Tak, nadeszła już pora podróży na zachód. Tak, gazety miały rację: śnieg pada w całej Irlandii. Okrywa każdą piędź równiny centralnej, nagie pagórki, miękko spływa na bagniska Allen, a dalej, na zachodzie, w ciemne i groźne fale Shannonu. Obsypał także samotny cmentarz na wzgórzu, gdzie leży Michel Furey, sutą okiścią srebrzy pochylone krzyże i nagrobki, pręty niskiego ogrodzenia, nagie, bezlistne krzaki. Słyszał śnieg cicho spływający na wszechświat i dusza jego zamierała z wolna, jakby nadeszła ostatnia godzina dla wszystkich żyjących i zmarłych”.

Za każdym razem, gdy czytam dwie ostatnie strony opowiadania, a nie da się ich czytać inaczej jak jednym tchem, czuję po szybkości lektury, po połykaniu słów, przyśpieszenie, jakie się na nich dokonuje, i zostaję porwany wraz z wszystkimi słowami, wraz z duszą Gabriela, ku śnieżnej bieli. Tak jak powolny, leniwy nurt opowiadania zamienia się niepostrzeżenie na ostatnich kartach w niepowstrzymany prąd, tak czas lektury staje się lawiną, która wyrywa nas z bezpiecznej, cichej chwili. Jeszcze raz więc: od przyjęcia minęła godzina, już tylko ten hotelowy pokój, tasiemka halki zwisająca z krzesła, nierówno postawione buty (puste buty są zawsze niewinne i niezdarne jak nieutulone kocięta), równy oddech Gretty i samotna, coraz bardziej samotna i teraz już coraz bardziej przenikliwa myśl Gabriela. Zrazu wciąż po tej stronie, błądząca wśród zdarzeń ostatnich godzin, wśród twarzy przed chwilą widzianych, lecz po chwili już przenosząca je wszystkie w biel i zataczająca coraz szersze kręgi, widząca z lotu ptaka coraz więcej w przestrzeni i czasie: nie tylko ulice Dublina, lecz i cmentarz na wzgórzu, i równiny Irlandii, i całą Ziemię; nie tylko chwilę, lecz wieczność; i nie tylko losy żywych, lecz i dzieje zmarłych, którzy połączeni z żywymi, trwają w jednej wspólnocie, nie wiadomo czy nicości, bieli czy snu.

Ta dziwna bożonarodzeniowa noc prowadzi Gabriela ku doświadczeniu przezroczystości, innemu, ale nie całkiem innemu niż wcześniej wspomniane. Jego całe istnienie tak szybko, w ciągu parunastu minut, traci zwartość, rozrzedza się; zza zasłon doraźności zaczyna prześwitywać to, czego Gabriel wcześniej nie dostrzegał, niedotykalne wieczne tło, które, białe i nieokreślone, narasta tak, że zaczyna wszystko wchłaniać, zacierać konkret zdarzeń, wyciszać głosy, łączyć żywych i martwych w jednej nieuchwytnej i teraz widocznej poświacie, w której wydźwięczał już lament. Przed Gabrielem zapatrzonym w okno świat dociera do kresu czasu i traci swe formy i barwy w śniegu, który pada nie tylko na miejsca, lecz i na wszystkie chwile, te dawne i te obecne, innych już nie będzie. Byt jest biały i przezroczysty (tak powiedział filozof Michel Serres, gdzie, dlaczego, nie wiem) i cokolwiek by to miało znaczyć, tak właśnie nazwać można, czuję, odkrycie Gabriela; jego ostatnie widzenie stawia nas na granicy, gdzie niknie cała dotychczasowość, ciągnąca za sobą pełno wielobarwnych przesłon, i ujawnia się czysta, niezmącona postać istnienia, która narzuca takie właśnie określenia: białe i przezroczyste.

Nie ma opowiadania, nie ma tekstu, do którego wracałbym częściej niż do Zmarłych Jamesa Joyce’a; dwie ostatnie strony przynoszą mi zimę w każdej porze roku i wciąż wydaje mi się, że Irlandia leży na Dalekiej Północy i wszyscy tam jeżdżą na nartach. Widzę Gabriela wpatrzonego w śnieg; cały obraz jest mimo nocy jasny, przepastny. Przypomina mi się Kunderowski Tomasz z Nieznośnej lekkości bytu, bohater zrodzony z podobnego gestu, z patrzenia przez okno. Gabriel nie jest jednak bohaterem, który ma dopiero powstać; jego biografia („śmieszna figura, orator dla pospólstwa”) już jest znana, to życie już się w dużej mierze przetoczyło. Wracam więc do niego wciąż jako do znajomego, jako brata w spojrzeniu, bliskiego świadka przezroczystości, w dublińskim pokoju hotelowym, na nieznanej ulicy, gdzieś nieopodal O’Connel Bridge, mostu między tym i tamtym światem.

Przezroczystość

Подняться наверх