Читать книгу Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia - Marek Tomalik - Страница 12
ОглавлениеZiemia ledwie dotknięta. To miejsce oczyszczające, gdzie wszystko można zacząć od nowa, przeżyć katharsis, uwolnić skrępowane emocje, pozbyć się cierpienia i napięcia. Jak okiem sięgnąć, nie ma tu nic, a jednocześnie jest wszystko: samotność, przeklęta i błogosławiona. To dlatego wyjazd na pustynię może pełnić funkcje terapeutyczne. Żaden psycholog ani leki nie są w stanie dostarczyć tak dużej dawki pozytywnych wibracji co dwutygodniowy pobyt w miejscu zupełnego wyciszenia.
– Za każdym razem, kiedy tu wracam, mam wrażenie, że muszę. Nie mogę i nie umiem spędzić miesiąca w Perth bez choćby jednego wyjazdu do buszu… – ile razy słyszałem te słowa od Rocketa, Valdiego czy Ptaszka?
Aż trudno uwierzyć, że jeszcze 150 lat temu większość tych ziem pozostawała nieznana białemu człowiekowi. Choć Melbourne i Sydney były już sporymi miastami, biali ludzie nie wiedzieli, co jest wewnątrz ogromnego kraju. Pierwsi podróżnicy trawersujący środek Australii: Charles Sturt, Robert O’Hara Burke czy William John Wills, spodziewali się znaleźć tropikalne lasy, wewnętrzne morze, ogrody wypełnione tropikalnymi owocami znanymi między innymi w sąsiedniej Indonezji.
Rzeczywistość okazała się jednak dla nich znacznie bardziej brutalna. Burke i Wills przeszli trasę z Melbourne do zatoki Karpentaria na północy. W drodze powrotnej, z wyczerpania i na skutek niezwykłego pecha, zginęli. Ich wyprawa otworzyła dla Anglosasów pustynne serce Australii, a jednocześnie jej tragiczne zakończenie pozostawiło w białych Australijczykach niezatarty ślad. Aż po dzisiejszy dzień środkowa część kraju jawi im się jako obszar niedostępny i niebezpieczny, kraina śmierci.
Australijska pustynia, w przeciwieństwie do innych, bywa bajkowo kolorowa, szczególnie wiosną. Jej piaski są czerwone, zmieniające się światło tworzy na nich barwny spektakl. Tak jak rafy koralowej, tak tego, co jest na powierzchni tych tysięcy pustynnych kilometrów kwadratowych, nie potrafię opisać. Słowa są niewystarczające, by w pełni oddać to, co widzą oczy.
Aby zobaczyć więcej, trzeba zmniejszyć prędkość. Kiedy w 2002 roku sunąłem szosą Great Northern Highway, jedną z dwóch głównych dróg stanowych w Australii Zachodniej, wszystko wydawało mi się takie samo. Widziałem setki kilometrów podobnych krajobrazów. Fragmenty drogi przypominały obraz po bitwie… kangurów z autami. Co kilkadziesiąt metrów na poboczu leżały martwe zwierzęta, różniły się tylko stopniem rozkładu. Wokół nich kłębiły się skrzydlate drapieżniki żywiące się padliną. Czasami na posiłek załapywały się także lisy i kojoty. Jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie robił widok potrąconych przez samochody krów, niekiedy kilku naraz. Pęczniały od zbierających się wewnątrz gazów, jakby je ktoś nadmuchał. Odór ciągnął się kilometrami.
– Skąd jedziesz, stary? – pytali mnie miejscowi, kiedy tankowałem ropę. – Tablice masz z Queenslandu, to drugi koniec Australii.
Dla mieszkańców Australii Zachodniej byłem z innego stanu, czyli zza granicy. Dziwili się, że przebyłem taki szmat drogi. Nikt nie zakładał, że mogę być na przykład z Europy. A ja jechałem z dziećmi. Kuba miał sześć lat, Mikołaj – zaledwie trzy. Odkrywali Australię ze mną, ale i po swojemu.
Tę samą pustynię pokonywałem kilka tygodni później już nie asfaltem, ale off-roadowym szlakiem Canning Stock Route, ze znacznie mniejszą prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę. Wydawało mi się, że jadę przez zupełnie inny kraj. Bez osad, farm, stacji benzynowych. Zamiast ludzi spotykaliśmy kangury, strusie emu, dingo, kojoty, nad nami unosiły się orły. Wielkie pustkowia niemal nietknięte ręką ludzką, tysiące kilometrów prastarej, dziewiczej Australii. Kolejne wydmy odsłaniały nowe światy, z wyspami roślin za każdym razem ułożonych inaczej. Z karłowatymi drzewami, gęstymi, ciernistymi krzakami i fantasmagorycznymi kwiatami. Światy Pustyni Gibsona i Wielkiej Pustyni Piaszczystej pozamykane są naturalnymi granicami rozciągniętych równoleżnikowo i nadzwyczaj regularnych wydm, które ciągną się setkami kilometrów z zachodu na wschód. Ich wierzchołki mają do 25 metrów wysokości, ale ze szczytów widać tylko najbliższą okolicę. Za każdą wydmą czeka niespodzianka, wyłania się „kolejny świat”.
– To są nasze małe ojczyzny. Choć nie ma tu zasieków i słupków granicznych, każdy z nas wie, gdzie się kończy jego kraina – przekonywał mnie Wajpuldania z plemienia Aranda, Aborygen spotkany przy szlaku Oodnadatta.
GUNBARREL HIGHWAY, AUSTRALIA ZACHODNIA
Pustynny szlak niedaleko od Tom Price w Australii Zachodniej prowadzi wzdłuż torów kolejowych. Jadąc, mijałem pociąg. Trąbiłem radośnie, a maszynista odpowiadał potężnym gwizdem lokomotywy. On też pewnie czuł się samotny i zagubiony w oceanie buszu pozbawionym jakichkolwiek skupisk ludzkich. Liczyłem wagony. Niemożliwe, ponad dwieście i po dwie lokomotywy na przedzie i końcu składu. Rekord wszech czasów zanotowano 21 czerwca 2001: 682 wagony o łącznej długości ponad siedmiu kilometrów. Znikający na horyzoncie na moich oczach pociąg miał jakieś dwa i pół kilometra. Jeżdżą tędy najdłuższe pociągi świata. Transportują rudę żelaza z ulokowanych na pustkowiu kopalni do portu Karratha, skąd przewożona jest dalej, za morze.
Dzięki australijskiej rudzie rośnie potęga Chin i innych państw regionu. Potężne kompanie górnicze rozkopują święte miejsca Aborygenów, prują ich Matkę Ziemię bez litości. Część rdzennych mieszkańców nieźle na tym zarabia, jako tradycyjni właściciele tych ziem dostają odszkodowania. Reszta topi smutki w piwie i mocniejszych trunkach. Owszem, ten kraj jak żaden inny potrafi zabliźniać rany natury. Niemała część pieniędzy wydobytych spod ziemi wraca w postaci projektów rekultywacyjnych i po kilkunastu latach po zakończeniu eksploatacji praktycznie nie ma śladu po kopalniach. Niestety nie da się tak sprawnie rekultywować wierzeń i mitów związanych ze świętymi miejscami Aborygenów. Zwykły pagórek czy nieciekawa z naszego punktu widzenia dolina może mieć, i najczęściej ma, dla nich takie znaczenie jak dla polskich pielgrzymów Jasna Góra. Wyobraźmy sobie buldożery równające klasztor z ziemią.
THE MOUNT NEWMAN RAILWAY, ZARZĄDZANA PRZEZ KONCERN WYDOBYWCZY BHP BILLITON, PILBARA, AUSTRALIA ZACHODNIA
Kiedy w 1990 roku ze zdumieniem patrzyłem na ogromne ciężarówki sunące po Parku Narodowym Kakadu, chyba najcenniejszym skarbie Australii, jeden z białych tubylców tłumaczył mi:
– To polityka i związane z nią pieniądze. Ruda uranu na jednej ciężarówce ma wartość około dwóch milionów dolarów. W takim biznesie nie ma miejsca na sentymenty.
Kopalnia uranu znajduje się w sercu parku narodowego umieszczonego na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Zainteresowałem się tym tematem po powrocie do Polski, jeszcze jako student geologii. Otrzymałem pakiet materiałów wyjaśniających, jak doskonale przebiega na terenie Kakadu rekultywacja, że jest to precedens w skali świata. Interes rozwinął się jeszcze lepiej i w 1999 roku otwarto tu kolejną kopalnię uranu.
Ciągłe sycenie się innością dostarcza niezwykłej siły. Po latach mogę stwierdzić, że jest to dobra energia w najczystszej postaci, pustynna glukoza. Najlepiej gromadzić ją o wschodzie i zachodzie słońca. Pustynne zachody nie mają sobie równych. Paleta podzwrotnikowych barw jest oszałamiająca i cały czas się zmienia, przeistacza. Zjawisko to przypomina obserwowaną w okolicach biegunów zorzę polarną, tyle że nie monochromatyczną, lecz przesyconą wyjątkowymi kolorami.
Apetyt na fotograficzną rejestrację tych cudów mam zawsze ogromny. Muszę jednak szybko podejmować decyzje, bo wbrew pozorom moje zadanie nie jest łatwe. Mam niewiele czasu na eksperymentowanie z różnymi wartościami przysłon i czasów. Kolory zmieniają się błyskawicznie, w tempie zachodzącego słońca. Od widoku pełnej, rozświetlonej kuli do całkowitej ciemności mijają zaledwie trzy kwadranse. Niewiele trzeba, aby się zgubić. Niejeden raz zachód poniósł mnie na grzbiet góry, z której po ciemku nie mogłem trafić do obozowiska.
Jeszcze więcej emocji dostarczają mi wypady tuż przed zmierzchem. Urywam się wtedy od obowiązków i znikam. Słońce jest „miękkie”, najlepsze do robienia zdjęć. Idealnie, jeśli teren jest skalisty lub sporadycznie pokryty drzewami. Ciepłe, nasycone kolory łagodzą wszelkie stresy.
Jako miejsce niespotykanej harmonii, spokoju, wręcz niebiańskiego ukojenia, zapamiętam skaliste ściany potoku Durba w pobliżu studni numer 17. To bardzo dziwne, ale chodziliśmy po tym niewielkim kanionie w całkowitym skupieniu, niczym z zawiązanymi ustami, jakbyśmy bali się spłoszyć mieszkające tam duchy. My, rozgadani na co dzień faceci, zamilkliśmy na niewypowiedzianą komendę. Zamiast duchów znaleźliśmy aborygeńskie malunki naskalne. Zachwyciły nas. Nie potrafiliśmy jednak rozszyfrować zaklętych w nich znaczeń. Z całą pewnością była to świątynia równa rangą naszym katedrom.
Słońce reguluje rytm dnia. Około szóstej wieczorem pod zwrotnikiem Koziorożca jest już zupełnie ciemno. Kolejne trzy godziny spędzamy zazwyczaj przy ognisku. Sycąc się strawą ugotowaną na ogniu, wspominamy, co się wydarzyło, i planujemy kolejny dzień. Świadomość, że w promieniu kilkudziesięciu, a nawet kilkuset kilometrów nie ma ludzi, na początku przeraża, ale w miarę upływu czasu paradoksalnie coraz bardziej koi. Pamiętam pierwszy nocleg w buszu, zaledwie kilometr od asfaltu, w drodze do Wiluny. Bałem się, nawet nie wiem czego. Teraz wiem, że to był lęk przed nieznanym. Być może obawiałem się, że znienacka wyskoczą duchy, wściekłe psy dingo, a może kangury olbrzymy pożerające ludzi. Po trzecim noclegu lęk ustąpił miejsca fascynacji: najpierw naturą, gwiazdami, a później spokojem, jaki przynosi ten nieskażony człowiekiem świat.