Читать книгу Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia - Marek Tomalik - Страница 14
Оглавление– Zgubiłem się około trzystu metrów od swojego auta. To był jeden z tych dni, kiedy powąchałem śmierć… – Rocket snuł przy wieczornym ognisku opowieść o swoich przeżyciach.
Uwielbia mówić, czuje potrzebę dzielenia się ze mną swoimi przeżyciami. A ja chętnie słucham – to lekcje, których nie znajdę ani w książkach, ani w Internecie…
– Pracowałem dla amerykańskiej firmy WesternGeco z Houston poszukującej na australijskiej pustyni złóż ropy, gazu, żelaza i nie wiem czego jeszcze. Miałem akurat dzień wolny, co się w tej robocie praktycznie nie zdarza, bo w buszu pracujemy non stop, z sobotami i niedzielami włącznie. Postanowiłem pojechać przed siebie, gdzie mnie oczy poniosą. Nie mogłem i nie chciałem o tym informować bossa. Regulamin nie zezwalał na opuszczanie obozu. Nie odjechałem daleko, oddaliłem się może o pół godziny drogi wyboistym szlakiem. Zatrzymałem auto w miejscu, gdzie zobaczyłem stado kangurów. Te oczywiście uciekły. Ruszyłem za nimi. Kiedy się opamiętałem, nie potrafiłem zlokalizować ani kangurów, ani swojego auta.
BUSZ W OKOLICACH MEEKATHARRA, AUSTRALIA ZACHODNIA
– Spanikowałeś od razu? – zapytałem.
– Nie, na początku nawet nie zakładałem, że mam problem. W buszu pracowałem już od ponad dwóch lat, nie bałem się.
– Jedyną możliwość na wyznaczenie kierunku w buszu daje określenie położenia słońca – chciałem się wczuć w jego skórę.
– Masz rację, ale kręcąc kółka za tymi pieprzonymi kangurami, straciłem kompletnie orientację. Nie zapamiętałem położenia samochodu w stosunku do słońca.
– Sprawę pogarszał pewnie fakt, że nie zabrałeś wody z samochodu – próbowałem analizować sytuację.
– Właśnie! Wyznaczyłem sobie centrum mojego świata, obrysowałem to kijem i zaplanowałem kilka wycieczek w wybranych według słońca kierunkach.
– Musiałeś jednak wracać po swoich śladach. Przecież w większości miejsc na australijskiej pustyni teren jest zupełnie płaski, brak tam jakichkolwiek punktów orientacyjnych.
– Nie było żadnej innej orientacji, tylko palące bez litości słońce. Po trzech takich rundach byłem już załamany. Za każdym razem wracałem do punktu wyjścia. Mój świat kurczył się z każdą minutą, nadzieja miała tam swój początek i koniec.
– Znam cię. Nie wierzę, że się poddałeś.
– Nawet o tym nie myślałem. Po trzech godzinach wpadłem na pomysł, aby zacząć kręcić spirale wokół „mojego centrum”. Powoli poszerzałem orbitę swojej trajektorii. Intensywnie wypatrywałem auta. Bezskutecznie. Zacząłem opadać z sił, walczyłem jednak sam ze sobą, aby nie spanikować. Mijały kolejne godziny, słońce zaczęło zachodzić. Nagle wydało mi się, że widzę błysk. Pierwsze skojarzenie było wewnętrznym ostrzeżeniem przed fatamorganą, sygnałem, że mam zmęczone oczy i miesza mi się w głowie. Zmrużyłem oczy i kilka razy przeczesałem okolicę w poszukiwaniu domniemanego omamu. Błysk się powtórzył, nie wiedziałem, co to jest.
– Pewnie tafla okresowego jeziora… – próbowałem zgadywać.
– I tu się mylisz, to był refleks z lusterka mojego samochodu!
Australia zna setki podobnych, ale tragicznie zakończonych przygód. Ta opowieść weszła do skarbnicy mojej wiedzy o buszu. Kiedy organizowałem wyprawę Śladami Strzeleckiego, prosiłem kolegów, aby oddalając się od obozu na samotne spacery, zabierali ze sobą walkie-talkie.
Zasypianie w objęciach buszu jest trudne, przynajmniej na początku, w czasie oswajania się z tą krainą. Po pierwsze: cisza. Dobijająca, przerażająca. Przed nadejściem zmroku ustaje wiatr, zwierzęta chowają się przed zimnem w norkach. Wydaje się, że wszystko zamiera. Bicie własnego serca staje się łomotem trudnym do wytrzymania. Wielokrotnie miałem poczucie, że to zdradza, choć nie wiem komu, moją obecność.
Po drugie: temperatura. W ciągu kilkudziesięciu minut spada drastycznie o 30oC. Do zera, a czasami nawet poniżej. Ponieważ wilgotność powietrza jest niewielka, ten gwałtowny chłód nie jest tak dotkliwy, jak byłby w polskich szerokościach geograficznych. Daleko jednak do komfortu ciepłej nocy.
Po trzecie: gwiazdy. To południowa hemisfera, z własnymi konstelacjami, w tym z dwoma Krzyżami Południa – tym prawdziwym wyznaczającym południe i fałszywym, który tam nie wiedzie. Najpierw godzinami obserwuję niebo ze swagu. Rolowany materac z gąbki, śpiwór i poduszka schowane w brezentowym pokrowcu zapinanym kapslami, który zastępuje mi namiot. Głowa może być schowana w brezencie lub odsłonięta. Swag układa się bezpośrednio na ziemi. Najczęściej jednak śpię na bagażniku dachowym, to moje (!) miejsce, od 2004 roku aż do dziś. Brezent kilkakrotnie ochronił mnie przed deszczem, choć parę razy uciekałem przed nawałnicami do auta. Moja teoria głosi, że swag swoją niezwykłą popularność zawdzięcza niebiosom. Namiot czy nocleg pod dachem nie dają pełnego dostępu do kanału TV Niebo. A to ciekawa i bardzo zajmująca „telewizja”. Trzeba tylko cierpliwości i wytrwałości. Im dłużej i intensywniej wpatruję się w kobaltowoniebieski ekran, tym bardziej trójwymiarowy, a nawet ruchomy staje się obraz. To oczywiste, że gwiazdy na nieboskłonie się kręcą, czasami spadają, jedne wydają się bliżej, a inne dalej. Po kwadransie mam wrażenie, że są na wyciągnięcie ręki. Ta iluzja ma źródło w nieprawdopodobnej przejrzystości powietrza. Carlos Castaneda, który posiadł tajemną wiedzę Indian, przestrzega przed spaniem pod chmurką ze względu na szkodliwe promieniowanie kosmiczne. Ja jednak nie zaobserwowałem ubocznych skutków spania w swagu i każdemu polecam taki nocleg, choćby na balkonie własnego domu.
Swag to była miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedy zobaczyłem go na ranczu Rocketa, wiedziałem, że to coś dla mnie. Po pierwszej wyprawie wróciłem z nim do Polski. Teraz to sacrum pozostaje na wyposażeniu mojego auta. W naszych lasach gorzej się sprawdza, bo szybko nasiąka nawet poranną rosą, ale wolę go od namiotu. Niechętnie odstępuję go innym, jeśli już to tylko swoim dzieciom. To moja świątynia.
Poranne spacery, jeszcze przed wschodem słońca, mają metafizyczny charakter. Przedświt nie trwa długo i nie ma ostrych granic. Jest zawieszony między nocą i dniem, irracjonalny, oniryczny. W tym czasie niepewnych kształtów oświetlonych pastelowym światłem szykującego się do wejścia na horyzont słońca zacierają się związki przyczynowo-skutkowe. Skały o wschodzie są rozgrzane jak cegła. Mizdrzą się kolorami, stają się soczyście pomarańczowe, a nawet ceglastoczerwone. Światło jest miękkie, zmysłowe. To wszystko trwa tylko chwilę. Odwrotnie jest z dźwiękami, którymi można sycić się dłużej. Cisza pustynnej nocy znika nagle, kilka minut po piątej. Zastępuje ją gwałtowny świergot ptaków, trele wydawane przez chór tysięcy ukrytych śpiewaków. To niezawodny budzik.
W czasie jednej z wypraw Ptaszek sfilmował wszystkie wschody słońca. Wszystkie! Wyprawa trwała 45 dni, a on codziennie kręcił. Nie zadałem mu pytania o sens tych działań, być może powinienem. On też nie pytał, dlaczego chodzę na samotne spacery z dyktafonem. Może domyślał się, że nagrywam ptaki?
DIG TREE, INNAMINCKA, AUSTRALIA POŁUDNIOWA
Lubię ptasie koncerty. W ogóle muzyka odgrywa w moim życiu ważną rolę. Słucham niemal wszystkiego: od Satiego, Arvo Pärta, przez Davisa, Nigela Kennedy’ego, Beatlesów, New Model Army do norweskiego Ulvera. W czasie każdej podróży odwiedzam sklepy muzyczne i szukam płyt miejscowych artystów. Mam za sobą ponad dwadzieścia lat pracy w radiu i dźwiękowe skrzywienie zawodowe. Nie wyjeżdżam bez dyktafonu. Nagrywam dźwięki ulicy, ptasie trele, śpiewy w świątyniach, rozmowy z ciekawymi ludźmi.
Którejś nocy nie mogłem zasnąć i wsłuchiwałem się w odgłosy przyrody. Spaliśmy na zupełnym odludziu, biwak rozbiliśmy o zmierzchu, wokół nie było nic. Deszcz bębnił o szyby samochodu, a kiedy umilkł, usłyszałem rechot żab. Zastanawiałem się, skąd się tam wzięły. Byliśmy na kompletnym pustkowiu, wokół nie było rzeki ani jeziora.
Żaby skutecznie zagłuszyły niemrawe jeszcze o tej porze ptaki radosnym, coraz głośniejszym rechotem. Sięgnąłem po dyktafon. Trwało to jeszcze ze trzy kwadranse i nagle, jak na komendę, ucichło. Osłupiałem. Co za perfekcyjna organizacja, jaki posłuch u dyrygenta! Po chwili niepewnej ciszy zagłuszane wcześniej, zdezorientowane ptaki nabrały śmiałości.
Kilka minut później pierwsza mucha ściągnęła mnie z posłania. Słońce było już wysoko, zegarek wskazywał siódmą. Usłyszałem tupot. Podniosłem głowę i zobaczyłem kangury. Potem między rozłożystymi eukaliptusami maszerujące w szeregu Santa Gertrudy krowy australijskiej rasy, hodowane na steki. Kiedy odwróciłem wzrok, widok zwalił mnie z nóg. Od drogi oddzielało nas jezioro, które zaczynało się pięć metrów od naszego samochodu. To właśnie tam kumkały żaby!
Skalny monolit Burringurrah (Mount Augustus) to święta góra Aborygenów, dwa razy większa i dwa razy starsza od słynnej i zadeptanej Uluru (Ayers Rock). Zachód słońca jest tu imponujący, z widokowego Wzgórza Emu kontemplowałem go zupełnie sam. Wokół panowały spokój i cisza, nie było ludzi. Dookoła wije się kilka ścieżek wiodących podnóżem, między innymi do naskalnych rytów aborygeńskich, i szlak prowadzący na szczyt. Wzniesienie leży na terenie Parku Narodowego Burringurrah, więc nocowanie na dziko jest tu zabronione.
Kemping Mount Augustus Outback Tourist Resort, gdzie nocowaliśmy, nie mając innego wyboru, z roku na rok coraz bardziej chyli się ku upadkowi. Szczególnie w porze wilgotnej, kiedy upały dochodzą do 40°C w cieniu, nikt się tu nie spodziewa przybyszów. Tuż za bramą przywitał nas nieuprzątnięty martwy kangur. Administrator był po kilku piwach i wydawał się zdziwiony naszym przyjazdem. Zaproponował nam wyjątkowo dobre stawki za nocleg, twierdząc, że jest po sezonie. Swoją uległość w interesach musiał odszczekać następnego dnia, po awanturze z żoną, pół-Aborygenką, która miała diametralnie inne zdanie. W Mount Augustus Outback Tourist Resort śpi się w kabinach przypominających baraki naszych drogowców budujących autostrady. Standard ubikacji mnie nie poraził, ale też nie spodziewałem się luksusów. Nie zauważyłem, że deska klozetowa jest tak nagrzana od słońca, że może oparzyć. Po skropieniu jej wodą i kilku przekleństwach dostrzegłem pod sobą paru tamtejszych mieszkańców – sympatyczne zielone żabki sedesowe. Wyskakiwały radośnie po spuszczeniu wody. W prysznicu była woda gorąca i tylko gorąca. Był taki upał, że nie chciało mi się nawet myśleć. W nocy nie dało się spać, choć wybrałem najlepszą opcję: spanie w swagu pod gwiazdami. Wcześnie rano, jeszcze przed wschodem słońca, wsiadłem do samochodu i pognałem pod górę, do miejsca, skąd prowadzi szlak na szczyt Mount Augustus. Rano jest nawet przyjemnie, ale trzeba się spieszyć, bo powrót może być już koszmarny. Widoki z wierzchołka, które podziwiałem po trzech godzinach drogi, zrekompensowały mi wysiłek. Pustynna kraina wyglądała jak rajski ogród, niemal nietknięty ręką człowieka. Na szczycie góry znajduje się puszka, a w niej księga zdobywców. Ostatni wpis pochodził z końca października. Rzeczywiście, nikt latem do tego piekła nie zagląda.
Dwa lata wcześniej, kiedy spaliśmy w tym samym miejscu, w środku nocy zastukał do drzwi właściciel i powiedział, że idzie gwałtowny, burzowy front atmosferyczny. Poradził, żebyśmy się spakowali i czym prędzej uciekali na wschód. Posłuchaliśmy i udało się nam umknąć przed nawałnicą. Gdybyśmy zignorowali jego ostrzeżenie, nasz samochód zostałby uwięziony w błocie na kilka kolejnych tygodni. I to jest prawdziwa Australia. Wbrew pozorom zasady pustynnego buszu są proste, czytelne i łatwe do zrozumienia. Złowroga dżungla zaczyna się dla mnie w mieście i to jej nie rozumiem.
KARLU KARLU, TERYTORIUM PÓŁNOCNE
Po dwóch tygodniach jazdy po bezkresach pustyń dotarliśmy do cywilizacji. Alice Springs to jedyne miasteczko w centrum kontynentu. Krzyżuje się tu kilka dróg i pustynnych szlaków, coraz liczniej odwiedzają je turyści. Zaparkowaliśmy nasz tabor na polu kempingowym za miastem. Byłem przeciwny zatrzymywaniu się tu dłużej, ale zostałem przegłosowany. Obawiałem się, i słusznie, że nasza „siła uderzenia”, którą nabyliśmy dzięki trudom podróży w buszu, może poprzez kontakt z miastem i jego atrakcjami osłabnąć. W ciągu trzech dni każdy z nas stracił po trzysta dolarów na same bzdety: drogie piwo w najlepszym pubie miasta, jeszcze droższe pamiątki z galerii i niekończące się rozmowy do Polski i Perth. Z jednego tylko byłem zadowolony – trafiliśmy na słynne na całym świecie regaty na Rzece Todda. To heca, która jest efektem wielkiego poczucia humoru Australijczyków. Środek miasta wypełniły wszelkiego rodzaju i wielkości łodzie: od maleńkich jednoosobowych, przez średniej wielkości jednostki wiosłowe, po wielkie galery z załogą liczącą nawet dwadzieścia osób. W środku miasta? Na pustyni? To gdzie ta woda? Korowód jednostek pływających zatrzymał się przy korycie rzeki, w której – jak niemal zawsze we wrześniu – nie było wody. Łodzie, kajaki i większe jednostki poruszały się wzdłuż suchego koryta rzeki dzięki napędowi nożnemu. Biorący udział w wyścigu zakładają łodzie na siebie, jak bohaterowie kreskówki Między nami jaskiniowcami samochody, i pędzą na złamanie karku zgodnie z domniemanym nurtem. Jeśli w Rzece Todda pojawi się woda, zawody są odwoływane.
Prawowitymi właścicielami ziem w Parku Narodowym Karijini są ludy Banjima, Yinhawangka i Kurrama. Mieszkają tu od dwudziestu tysięcy lat. To bardzo rozległy obszar obejmujący terytorium o powierzchni około ośmiu tysięcy kilometrów kwadratowych (nieco mniejszy od województwa opolskiego). Na tym terenie znajdują się kaniony okresowo wypełnione wodą. Przejazdy między kolejnymi kanionami wiodą kilkadziesiąt kilometrów po wyłącznie szutrowych drogach. Najbardziej imponujący jest Hancock Gorge. Najpierw schodzi się czterdzieści metrów po metalowej drabinie. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak sto metrów dalej, kiedy kanion raptownie zwęża się i do wysokości półtora metra jest wypełniony wodą.
– No, co tak patrzycie? Schodzimy na dół. Aparaty lepiej zostawić na brzegu – rzuciłem.
Jedni płynęli, inni ostrożnie brodzili. Woda była ciepła, przyjemna. Widoki przypominały mi najlepsze sceny z wielokrotnie oglądanych w dzieciństwie filmów o przygodach Indiany Jonesa. W środkowej części przejścia musieliśmy skorzystać z lin. Były nawet metalowe oka, do których mogliśmy je wczepić. Opuściliśmy się jeszcze niżej, do najciekawszej, mocno meandrującej komory wąskiego kanionu. Jeden z odcinków przejścia można było pokonać tylko sposobem „na pająka”, zapierając się równocześnie nogami i rękami. Woda chłodziła, adrenalina grzała, a słońce do tej dziury nie zaglądało.
Tamtej nocy spaliśmy na tanim kempingu w miejscu o nazwie Dales Gorge. Skojarzenia z kempingami w Europie są nie na miejscu. To nie było nic więcej niż wydzielony i wyrównany teren buszu zaopatrzony w kilka prymitywnych toalet kompostowych.
– Wody pitnej nie ma. Jeśli nie macie zapasu, to najbliższy zbiornik jest przy głównej kwaterze parku narodowego, pięćdziesiąt kilometrów stąd. I pamiętajcie: nie wolno tu karmić dingo! – ostrzegł nas administrator kempingu, emeryt, wolontariusz.
Fajny patent na kawałek emerytury, pomyślałem.
Tej nocy głodne dingo w poszukiwaniu resztek jedzenia wielokrotnie podchodziły pod nasze auto. Niezadowolone wyły do księżyca. Była pełnia, więc z dachu samochodu mogłem je bezpiecznie obserwować. Ich wycie to złowrogie dźwięki budzące silne przerażenie. I choć wiedziałem, że dingo niezwykle rzadko atakują człowieka, trudno mi było zasnąć.
Pewnego dnia po śniadaniu Ptaszek oświadczył:
– Muszę wracać do żony, Jola nie czuje się dobrze. Źle znosi naszą rozłąkę. Mogę wam zostawić samochód, jeśli chcecie. Zrobiłem już booking na samolot.
Byliśmy kompletnie zaskoczeni. Głosy uczestników wyprawy się podzieliły, doszło do sprzeczek i utarczek.
– Ptaszek pękł… – usłyszałem.
To były gorzkie słowa, także dla mnie. Nie spodziewałem się, że ktoś powie coś takiego o kimkolwiek z naszej załogi. Intuicyjnie czułem, że kolega nie kłamie, wcześniej wspominał o kłopotach zdrowotnych żony. Byliśmy w połowie drogi, posiadanie samochodu bez jego właściciela bardziej komplikowało sprawy niż jego brak.
Pożegnaliśmy Ptaszka bez najmniejszej nadziei na jego powrót, choć sugerował taką możliwość. Pojechał do Perth inną niż nasza, szybszą drogą, bynajmniej nie asfaltem. W półtora dnia pokonał dwa i pół tysiąca kilometrów. Kolejne trzydzieści sześć godzin spędził z żoną i tyle samo zabrał mu powrót do nas. Byłem zupełnie osłupiały, kiedy po prawie pięciu dniach zadzwonił do mnie.
– Gdzie jesteście? – zapytał.
– Jak tam w Perth? Co z Jolą? – pytałem.
– Z Jolą już dobrze. Jestem godzinę jazdy od Uluru – powiedział spokojnym tonem, licząc oczywiście na moje zdumienie.
– You kidding, mate! Nie wierzę ci! – odparłem zaskoczony.
Byłem podwójnie osłupiały, bo trafił akurat na jeden z niewielu momentów w czasie trwania całej wyprawy, kiedy miałem zasięg sieci komórkowej. Oczywiście nie sądziłem, że do nas wróci, i to tak szybko. Nikt z załogi tego nie przewidywał. Znów byliśmy w komplecie. Niektórzy musieli odszczekać wcześniejsze pretensje, pozostali gratulowali. Powrót Ptaszka podziałał na nas oczyszczająco.
Po kilku dniach spędzonych w buszu zawitaliśmy do najbliższego roadhouse’u. Nazwa ta znaczy dosłownie „dom przy drodze”. W australijskim Outbacku to miejsce postoju, oaza. W bezludnych obszarach są ich dziesiątki, głównie przy drogach asfaltowych, czyli krajowych. Oznaczają stację paliw, bar, sklep, hotel i gratisową kawę dla każdego kierowcy. Nie zawsze można się tu spotkać z uprzejmością. Właściciele żyją w izolacji, na pustyni, w trudnych warunkach, samotniach. Uważają się za lepszych i zdarza się, że do przybyszów odnoszą się z wyższością, a nawet pogardliwie. W Australii jest to margines, ponieważ ten kraj, chyba jak żaden inny, słynie z wyjątkowej uprzejmości mieszkańców. Ludzie są tu po prostu open and friendly. Zdarzają się jednak wyjątki… W Pardoo Roadhouse zatankowaliśmy ropę i chcieliśmy coś przekąsić, więc nie zapłaciliśmy za paliwo od razu. Z budynku wyskoczył do nas nieprzyjemny typ i niemal rozkazał natychmiast uregulować rachunek. Byliśmy zdumieni, ale zapłaciliśmy, jak chciał.
– Skąd te nerwy? – zapytaliśmy spokojnie.
HANCOCK GORGE, PARK NARODOWY KARIJINI, AUSTRALIA ZACHODNIA
Był nieco zmieszany i ewidentnie wstydził się swojego zachowania.
– Sorry, ale wziąłem was za myśliwych, a z nimi często są kłopoty.
Nawet nie wiedział, jaki to był dla nas komplement! W toalecie spojrzałem w lustro: ogorzała twarz, kilkunastodniowy zarost, tłuste włosy. Potem przyjrzałem się ciuchom: kurtka poplamiona olejem samochodowym, rozdarte i maksymalnie ubrudzone spodnie, buty, które pod wpływem piachu zmieniły kolor z brązowego na czerwony. Miał rację, wyglądaliśmy bardzo podejrzanie. Pretensje miałem jednak do niego o coś zupełnie innego. Przy wejściu wisiała kartka z napisem: „Topless i boso wstęp wzbroniony”. Bynajmniej nie chodziło o kobiety. To był znak dla Aborygenów, którzy w upałach zrzucają koszulki i buty. Taka niewinna, subtelnie podana dyskryminacja rasowa.
Podobną obserwację poczyniłem kilka lat później w Roper Bar, u wrót tropikalnej Karpentarii, biały turysta jest rzadkim gościem, bo to sklep i bar dla Aborygenów z okolicznych osad. Zdobywałem informacje o stanie dróg i pogodzie na najbliższe dni, i obserwowałem białe ekspedientki. Patrzyły przepraszająco, jakby prosząc o wybaczenie niewygód spowodowanych obecnością Aborygenów. A my właśnie na spotkanie z nimi, by poznać bliżej ich kulturę, wyruszyliśmy do Karpentarii. To właśnie tam nawiązałem bardzo przyjazne kontakty. Korespondencja trwa do dzisiaj.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej