Читать книгу Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia - Marek Tomalik - Страница 9

Оглавление

Aborygeńskie mity zaklęte w prastarych skałach. Magia fantasmagorycznej pustyni. Tysiące urokliwych miejsc subtelnie tkanych miliony lat przez Matkę Naturę i niezniszczonych jeszcze przez człowieka. Orgia kolorów rafy koralowej. Nowoczesność miast uważanych za najbardziej przyjazne do życia na świecie. Kobaltowe niebo z Krzyżem Południa. Czy to są wystarczające powody, żeby chcieć zostać na końcu świata?

Za każdym razem, kiedy planowałem wyjazd do Australii, czułem olbrzymią siłę, która mnie tam ciągnęła. Z niej rodziła się determinacja. Nigdy nie miałem pieniędzy na podróż, ale w jakiś magiczny sposób tuż przed każdym wyjazdem zawsze udawało mi się zebrać potrzebną kwotę. A po powrocie spłacałem długi przez kilka lub kilkanaście miesięcy.

W dalekiej Australii zatracałem, i tak się dzieje do dziś, poczucie rzeczywistości. Dałem się jej uwieść na długie lata, może na zawsze.

Dlaczego Australia? Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. Brakuje mi dystansu, precyzji widzenia, możliwości analizy, bo zbyt mocno jestem w Australię uwikłany. Mogę się jedynie zastanawiać, co łączy mnie z tą ziemią.

Głęboko wierzę, że każdy z nas przypisany jest do jakiejś krainy. Ta organiczna esencja tożsamości jest zwykle niewidoczna, przykryta podobieństwem do rodziców i dziadków, do tradycji i miejsca, w którym się rodzimy. Myślę, że istnieje coś takiego jak prastary korzeń. Przekonałem się o tym, gdy spotkałem Aborygenów. Z naszego punktu widzenia to ludzie mało przystępni i bardzo posępni, niełaknący kontaktu z białymi. Ja widzę to inaczej. Pomimo bariery językowej i kulturowej czuję się w ich towarzystwie dobrze. Nie mam przyjaciół Aborygenów, nawet nigdy dłużej z nimi nie rozmawiałem. Wiele za to z nimi milczałem. Odczuwam trudną do wytłumaczenia bliskość, a nawet więź z tymi ludźmi. Stoi za tym bardziej moja intuicja niż rozum. Zachwyca mnie ich szacunek do natury (ożywionej i nieożywionej), niezwykle surowa, grana z trzewi muzyka, malowidła naskalne uznawane dziś za arcydzieła sztuki, inna niż wszystkie, dla nas pogmatwana i trudna do pojęcia mitologia. Imponuje mi ich poczucie godności, dystans do świata i powściągliwość. Nie uważam, że dogorywają na marginesie naszej cywilizacji. Być może jakieś trzysta wcieleń wcześniej, dwadzieścia tysięcy lat temu byłem jednym z nich…


ULURU/AYERS ROCK, TERYTORIUM PÓŁNOCNE 26.10.2019 – OD TEJ DATY WSPINANIE SIĘ NA ŚWIĘTĄ GÓRĘ JEST OFICJALNIE ZABRONIONE, CO POZOSTAJE W ZGODZIE Z SZACUNKIEM DLA LOKALNYCH WIERZEŃ RDZENNYCH AUSTRALIJCZYKÓW. BYŁEM POD GÓRĄ DZIEŃ WCZEŚNIEJ, OBSERWUJĄC TYCH OSTATNICH, KTÓRZY JESZCZE CHCIELI SIĘ WSPIĄĆ. TA FOTOGRAFIA POCHODZI Z 1990 ROKU, KIEDY MOJA ŚWIADOMOŚĆ W TYM TEMACIE BYŁA NA ZDECYDOWANIE NIŻSZYM POZIOMIE...

Potrafię natomiast odpowiedzieć, dlaczego Australia może być intrygująca niekoniecznie tylko jako cel podróży turystycznej. Ten wielki kraj-kontynent dla nas, Europejczyków, może mieć ogromną siłę przyciągania poprzez swoją odmienność. Po to przecież podróżujemy, blisko i daleko, aby nasycić oczy innością, aby poznać ludzi i krajobrazy, które są zupełnie różne od tych z naszej ulicy.

Australia, poprzez długą izolację od innych kontynentów i dzielący ją od nich dystans przez sześćdziesiąt milionów lat stworzyła niepowtarzalną w skali świata faunę i florę. Odmienność Australii poraża od pierwszych chwil obserwacji tamtejszej natury. Dominują endemity, czyli gatunki niespotykane nigdzie indziej. Wśród zwierząt jest ich około 80%, wśród roślin – 75%. To prastare, odrębne państwo roślinne i zwierzęce nazywam „paleo-muzeum”. Z trzech żyjących na Ziemi pierwotnych gatunków ssaków jajorodnych dwa, dziobaka i kolczatkę, można spotkać tylko w Australii. Takie przykłady odmienności można mnożyć. Australia pod względem wielkości jest porównywalna z Europą. Jej obszar stanowi 75% powierzchni Starego Kontynentu. Polska jest od niej 25 razy mniejsza. Ten jeden z najrzadziej zaludnionych krajów świata pobudza wyobraźnię każdego podróżnika, dając mu pretekst do własnych odkryć i nadzieję na nie. I nieważne, czy przyjedzie tu z planami podboju wnętrza Australii lub jej wód oceanicznych, czy z wizytą do zapomnianego wujka, czy zostanie zwabiony na studia. Ten kraj odciska mocne i pozytywne piętno na wszystkich otwartych umysłach. Uwodzi. Nie pozostawia obojętnym. Zaprasza do powrotu.


Australia wkroczyła w moje życie w Łebie, we wrześniu 1987. Dziś myślę, że nie przez przypadek. Było jeszcze dość ciepło, by się wykąpać, a ludzi na plaży dziesięć razy mniej niż w sezonie. Notorycznie brakowało nam, jak to studentom, pieniędzy. Żeby przeżyć kolejny kolorowy dzień, wieczorem zbieraliśmy butelki. Rano je myliśmy, odstawialiśmy do skupu i wystarczało na bułkę z kefirem i dwa piwa. Pewnego dnia usłyszałem obok namiotu cudzoziemców.

– Niezła kolekcja – zagaili po angielsku, zerkając z podziwem na stertę butelek, pewnie w przekonaniu, że noc wcześniej odbyła się impreza.

Nawet nie chciało mi się tłumaczyć, że jest zupełnie inaczej. Obstawiałem, że to Niemcy, może Anglicy. Okazało się, że Australijczycy z Tasmanii, Garry i Kathryn.

– Co was tu przygnało? – zapytałem nieśmiało turystów, którzy przybyli do Polski, kraju za żelazną kurtyną.

– Jesteśmy w podróży po Europie, mamy Gap Year. Zostało nam jeszcze kilka miesięcy. Coś nas tknęło, żeby przyjechać do Polski. To dla nas egzotyczny kraj – wyjaśnił z australijską flegmą Garry.

Rozmawiało nam się bardzo dobrze. Poszliśmy na spacer wydmami Parku Słowińskiego. Być może tam poczułem pierwszy oddech australijskiej pustyni.

Kiedy Garry i Kathryn po dwóch latach wrócili na Tasmanię, przysłali mi w prezencie przewodnik po Australii i – choć nigdy o to nie prosiłem – oficjalne zaproszenie do ich kraju. Byłem totalnie zaskoczony. Zacząłem obsesyjnie myśleć o wyjeździe. Na głowie miałem studia, w kieszeni ani grosza, a bilet do Australii kosztował wówczas, w 1989 roku, czterdzieści miesięcznych pensji mojego ojca. Dla studenta taka kwota była czystą abstrakcją. Cóż to jednak za przeszkoda dla zdeterminowanego szaleńca? Żadna.

Potem przyszły trudne rozmowy z rodzicami, urlop na studiach, pożyczka (takich pieniędzy nigdy wcześniej nie miałem w rękach), wiza, o którą nie było łatwo. I lot w nieznane.

Pobyt w Australii zacząłem od ciężkiej pracy. Sprzątanie ogrodu u cukiernika, przybijanie metek na koszulach przemycanych z Pakistanu, upiorna praca w pralni. Musiałem spłacić długi i zarobić na realizację marzeń.

Dopiero potem poczułem, co to znaczy zdobywać przestrzenie. Szybko przekonałem się, że to uzależnia. Wielkanoc wypadła podczas pobytu na Tasmanii, którą w siedemnaście dni objechałem (i przeszedłem) dookoła. Pieszo pokonałem prawie stukilometrowy The Overland Track, jeden z najpiękniejszych szlaków trekkingowych, przecinający dziewicze, wolne od cywilizacji serce Tasmanii. Potem trzy miesiące wędrowałem dookoła Australii tak zwaną Małą Pętlą, czyli trasą z pominięciem Australii Zachodniej. Tak zostałem podróżnikiem.

Australię kocham już ponad trzy dekady. Od prawie dwóch organizuję kolejne wyprawy, głównie w bezkresny interior zwany tu Outbackiem. Pod tym względem jestem wyjątkowo nienasycony, ale rozmiary Australii pozwalają mi spokojnie patrzeć w przyszłość. Podróżuję starym, znakomicie przygotowanym do trasy sześciocylindrowym nissanem patrolem GR o pojemności 4.2 litra lub Toyotą Landcruiser o jeszcze większej pojemności silnika. To zapewnia zapas mocy, a to ważne przy dodatkowym obciążeniu przyczepą. Mogę jechać wszędzie tam, gdzie mnie oczy poniosą i gdzie istnieje jakakolwiek droga. Śpię w wielogwiazdkowym hotelu na bagażniku dachowym lub w środku samochodu, z nieograniczonymi możliwościami obserwacji nieba. Mam swój zestaw buszowy do gotowania w dzikości natury: czajnik billy do parzenia herbaty, żeliwną płytę i łopatę do smażenia steków, solidny palnik gazowy, ogniskowy toster. W wykopanej jamie upiekę chleb, a w folii aluminiowej kangurze ogony otrzymane od zaprzyjaźnionych Aborygenów.

Penetruję izolowane od cywilizacji szlaki pustynne (desert tracks), najchętniej podróżuję po bezkresnych przestrzeniach wciąż dzikiej Australii Zachodniej i Terytorium Północnego. Bywa, że przez kilka dni nie spotykam nikogo. To najprawdziwszy kontakt z nieskażoną przyrodą. Czuję się tam szczęśliwy i bezpieczny. Wydaje mi się, że niewiele jest miejsc na świecie, gdzie na tak ogromnym obszarze można doświadczyć podobnych przeżyć.

Australia lubi cierpliwych. Moje wyprawy trwają zwykle około miesiąca. Żeby poczuć bicie serca tej ziemi, trzeba wgryzać się w nią kilometr po kilometrze.

„Australia” to ciepłe słowo, wzbudzające trudne do opisania pozytywne skojarzenia. Spotykałem się z tym wielokrotnie. W Polsce, Europie i jeszcze dalej. Australijczycy mówili mi wielokrotnie o tym, jak życzliwie są przyjmowani na całym świecie, że czują się traktowani w wyjątkowy sposób. Właśnie w Australii znalazłem fantastycznych kumpli, towarzyszy wielu moich wypraw, z którymi przyjaźnię się do dzisiaj i z którymi planuję kolejne wyjazdy. To oryginalni ludzie, z ciekawymi życiorysami i o tysiącu niesamowitych historii w zanadrzu. Mają nieposkromione charaktery i wielką potrzebę niezależności. Wykonują niestandardowe zawody, podróżują, poszukują złota i przygód. O kilku z nich z wielką przyjemnością opowiem później.

Dlaczego podróżuję? Mam nadzieję, że odpowiedź znajdziecie na następnych kilkuset stronach. Sam do końca nie wiem, choć pierwszy argument, jaki przychodzi mi do głowy, jest taki, że jak każde stworzenie szukam patentu na przedłużenie życia, na utrzymanie jak najdłużej witalności.

Gdybym chodził do pracy, powiedzmy przez dwadzieścia lat, codziennie tą samą trasą, w tych samych godzinach, to z tego czasu zapamiętałbym może kilka chwil: awans, niespodziewaną premię albo moment porażki. Reszta w mojej głowie pewnie zlałaby się w jeden długi dzień.


WHITEHAVEN BEACH, WHITSUNDAY ISLANDS, QUEENSLAND

W podróży czas naciąga się jak guma. W ciągu kilku tygodni dzieje się bardzo wiele, zmieniają się pejzaże, poznaję nowych ludzi, inne kultury. Zostaje wiele wspomnień. Ładuję akumulatory na następne miesiące.

Z perspektywy trzech dekad wiem jednak, że to niejedyny powód moich podróży. Jest nim także, a może przede wszystkim, poszukiwanie siebie. Będąc hen, daleko w świecie, widzę siebie, moje życie i wybory z dystansu. Mogę zajrzeć do swojego wnętrza i zobaczyć tam coś zupełnie innego, coś, czego wcześniej nie zauważałem.

O tym wszystkim najlepiej myśli się nocą pod Krzyżem Południa, gdzie gwiazdy hemisfery południowej wyglądają zupełnie inaczej niż na drugiej półkuli. Aby jeszcze bardziej pogmatwać sprawę nieba, zdradzę, że inaczej widzą je Aborygeni. Dla nich ważniejsze od geometrycznych układów, jakie tworzą gwiazdy, są czarne pola, smugi i cienie wypełniające przestrzenie pomiędzy. W Kunawarritji, na Pustyni Gibsona, jeden z Aborygenów, wskazując fragment nieba, powiedział krótko:

– Popatrz na niebo inaczej. Tu jest głowa, szyja, wielki tułów i nogi w galopie

Skupiłem wzrok i nagle… zobaczyłem pędzącego strusia! Oniemiałem. Kształty strusia były nieporównywalnie bardziej sugestywne niż Małej czy Wielkiej Niedźwiedzicy, niemających zresztą z miśkami nic wspólnego. A tam na ciemnym niebie był struś, wyraźny, jak malowany.

Patrząc w ten sposób, i nasze polskie niebo jest jeszcze do odkrycia, pomyślałem wówczas.

Gdyby ktoś poprosił mnie o najkrótszą charakterystykę Australii, powiedziałbym: wszechobecne kontrasty, nieprzewidywalność przyrody, która wzbudza jednocześnie podziw i lęk, współistnienie żywiołów i pejzaże, których nie ma nigdzie indziej. Moje słowa są jednak względne, jak wszystko, co nas otacza. Może wy zobaczylibyście moją ukochaną ziemię zupełnie inaczej? Ta książka jest próbą uchwycenia i opisania tego wszystkiego, co kocham w Australii, co mnie w niej zachwyca i nieustannie zadziwia.

Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia

Подняться наверх