Читать книгу Serce umiera ostatnie - Маргарет Этвуд - Страница 6

Оглавление

CZĘŚĆ DRUGA


SIŁA PERSWAZJI

BROWAR

To nie była dobra noc. Charmaine starała się powiedzieć coś pocieszającego. „Myślmy o tym, co mamy – rzuciła w zawilgłą, śmierdzącą ciemność wozu. – Mamy siebie”. Sięgnęła z tylnego siedzenia na przednie, żeby dotknąć Stana, dodać mu otuchy, ale zastanowiła się. Stan mógłby to źle odebrać, jeszcze zechce przejść do tyłu, żeby się z nią kochać, będzie tak niewygodnie, kiedy zaczną się obściskiwać, głową utknie przy drzwiczkach, ześlizgnie się z siedzenia, a Stan będzie ją obrabiał, jakby to było zadanie, z którym musi się jak najszybciej uporać, i to bum, bum, bum głową... To nie wyglądało zachęcająco.

No i nigdy nie mogła się skupić, bo co, jak ktoś się podkradnie? Przyłapie Stana z gołym tyłkiem, Stan zacznie się przeciskać na przednie siedzenie i uruchamiać silnik, a banda oprychów będzie walić w szyby, starając się ją dorwać. Chociaż może nie ją, nie najpierw i nie najbardziej. Naprawdę będą chcieli tego, co wartościowe: samochodu. Ona pójdzie na dokładkę, jak już załatwią Stana.

Wielu właścicieli aut wywleczono z samochodów na żwir, właśnie w tej okolicy; zadźgani, rozwalone czaszki, wykrwawili się na śmierć. Nikt już nie zawraca sobie głowy tymi wypadkami, szukaniem sprawców, bo to wymagałoby czasu, tylko bogacze mogą sobie pozwolić na wzywanie policji. Tylu rzeczy nie doceniamy, dopóki nam ich nie zabraknie, jak mawiała babcia Win, pomyślała Charmaine z żalem.

Babcia Win nie zgodziła się iść do szpitala, kiedy naprawdę się rozchorowała. Powiedziała, że to będzie za dużo kosztowało, i tak by było. Więc po prostu zmarła w domu, a Charmaine zajmowała się nią do samego końca. „Sprzedaj dom, cukiereczku – powiedziała babcia Win, kiedy jeszcze kojarzyła. – Idź do college’u, dokonaj tego wszystkiego, na co cię stać. Potrafisz to zrobić”.

I Charmaine dokonała tego wszystkiego, na co było ją stać. Zrobiła dyplom z gerontologii i terapii zabawowej, dlatego że babcia Win powiedziała, iż dzięki temu będzie zabezpieczona z każdej strony, bo ma empatię i dar pomagania ludziom. Uzyskała tytuł.

Tylko że teraz to bez różnicy.

Jeśli cokolwiek się wydarzy, jesteśmy zdani na siebie, Stan powtarza jej to zbyt często. To nie jest pocieszające. Nic dziwnego, że tak mu się śpieszy, kiedy już uda mu się na nią wejść. Cały czas musi być czujny.

Więc zamiast dotknąć Stana wczoraj w nocy, wyszeptała: „Śpij dobrze. Kocham cię”.

Stan coś wymamrotał, może: „Też cię kocham”, choć przypominało to raczej pomruk przerwany chrapnięciem. Prawdopodobnie biedaczek już zasypiał. Naprawdę ją kocha, powiedział, że zawsze będzie ją kochał. Czuła taką wdzięczność, kiedy go znalazła, a raczej kiedy to on znalazł ją. Kiedy się odnaleźli. Był taki solidny i godny zaufania. Też chciałaby być taka, solidna i godna zaufania, ale wątpiła, czy kiedykolwiek jej się to uda, bo tak łatwo ją przestraszyć. Ale musi być twardsza. Musi pokazać charakter. Nie chce być obciążeniem.

Oboje budzą się wcześnie – lato, światło wpada przez szyby samochodu, jest zbyt jasno. Charmaine myśli, że może powinna zrobić jakieś zasłonki. Mogliby wtedy dłużej pospać i nie byliby tacy naburmuszeni.

Jadą po wczorajsze pączki do najbliższego centrum handlowego, z podwójną polewą czekoladową, i w aucie robią kawę rozpuszczalną, używając samochodowego podgrzewacza, co wychodzi dużo taniej niż kupowanie kawy tam, gdzie są pączki.

– To jak piknik – mówi pogodnie Charmaine, chociaż to nie bardzo jak piknik: jeść nieświeże pączki w samochodzie, kiedy lekko mży.

W telefonie na kartę Stan przegląda strony z ofertami pracy, ale to go przygnębia, powtarza: „Nic, kurwa, nic, kurwa, nic”, więc Charmaine proponuje, żeby poszli pobiegać. Uprawiali jogging, kiedy mieli dom: wstać wcześnie, pobiegać przed śniadaniem, potem prysznic. To pozwalało czuć się przepełnionym taką energią, tak czystym. Ale Stan patrzy na nią, jakby zwariowała, i sama widzi, że to byłoby głupie, tak zostawić samochód bez opieki, ze wszystkim, z ubraniami, w dodatku narażać się na ryzyko, bo kto wie, co może kryć się w krzakach. Poza tym, dokąd by pobiegli? Wzdłuż zabitych deskami domów? Parki są zbyt niebezpieczne, pełno tam ćpunów, wszyscy wiedzą.

– Jogging, kurwa. – Stan mówi tylko tyle.

Jest nieogolony i opryskliwy, przydałby mu się fryzjer. Może uda się jej przemycić go do baru, w którym pracuje, jakoś później, wzięłaby ręcznik i maszynkę do golenia, umyłby się i ogolił w łazience dla mężczyzn. Niezbyt luksusowe warunki, ale przynajmniej z kranu wciąż leci woda. Rdzawa, ale leci.

Bar nazywa się Pikselowy Pył. Otworzyli go, kiedy w okolicy nastąpił miniboom informatyczny, pojawiły się interaktywne start-upy i zjechali twórcy aplikacji, miał przyciągać dzieciaki-maniaki, lubiące zabawki i gry, takie jak piłkarzyki, bilard i komputerowe wyścigi samochodowe. Wiszą tam wielkie płaskie ekrany, na których lecą filmy bez dźwięku, wygląda to jak niezła tapeta, choć jeden jest zepsuty, a pozostałe pokazują zwykłe programy telewizyjne, na każdym ekranie inny. Są zakamarki i zaciszne kąciki, pomyślane jako miejsca do mądrych rozmów, jedną część nazwano „Miejsce do Myślenia”. Wywieszki wciąż tam są, choć ktoś przekreślił i napisał: „Miejsce do Pierdolenia”, bo prawie stale urzędują tam dwie tutejsze kurewki. Kiedy miniboom się skończył, jakieś cwaniaczki zniszczyły część ledowego neonu ze słowem „Pikselowy” i teraz pozostał tylko „Pył”.

Z nazwy i natury rzeczy, myśli Charmaine, bo wszystko stale pokrywa warstewka brudu. Powietrze cuchnie zjełczałym tłuszczem z mieszczącej się obok smażalni skrzydełek kurczaka. Klienci przynoszą je w papierowych torbach, częstują. Te skrzydełka są dość odrażające, ale Charmaine nigdy nie odmawia, kiedy proponują.

Lokal już dawno by zamknięto, gdyby nie to, że jest – jak przypuszcza, a właściwie wie – punktem kontaktowym lokalnych handlarzy narkotyków. Tu spotykają się z dostawcami i z klientami. Nie muszą się bać, że zostaną przyłapani: nie tutaj, już nie. Mają kilku stałych klientów plus dwie kurewki, pogodne dziewczyny, mniej więcej dziewiętnastoletnie. Obie są bardzo ładne: jedna jest blondynką, druga ma długie ciemne włosy. Sandi i Veronica, wystrojone w koszulki z cekinami i naprawdę bardzo króciutkie krótkie spodenki. Chodziły do college’u, zanim wszyscy dookoła stracili pieniądze, tak same mówią.

Według Charmaine – nie przetrwają. Albo ktoś je pobije i odejdą. Albo poddadzą się i zaczną zażywać narkotyki, co jest innym sposobem odejścia. Albo zacznie je skubać alfons. Albo pewnego dnia po prostu wypadną przez dziurę w kosmosie i nikt nie będzie chciał ich wspominać, bo będą martwe. To cud, że jeszcze nic podobnego nie nastąpiło. Charmaine chce im poradzić, żeby się stąd wynosiły, ale dokąd by miały się wynieść, a poza tym to nie jej sprawa.

Kiedy nie są zajęte w Miejscu do Pierdolenia, siedzą przy ladzie, sączą dietetyczne napoje i gawędzą z Charmaine. Sandi powiedziała jej, że puszczają się tylko tymczasowo, zanim znajdą prawdziwą pracę, a Veronica dodała: „Urabiam sobie tyłek”, i obie wybuchnęły śmiechem. Sandi chciałaby zostać trenerem osobistym, Veronica wybrałaby pielęgniarstwo. Mówią tak, jakby to rzeczywiście mogło się kiedyś wydarzyć. Charmaine nie zaprzecza, bo babcia Win powtarzała, że cuda się zdarzają, przecież Charmaine z nią zamieszkała, to dopiero cud!

Więc, kto wie? Sandi i Veronica kilkakrotnie były akurat w barze, kiedy Stan odbierał ją po pracy, i nie miała wyjścia, musiała ich sobie przedstawić. Kiedy siedzieli w samochodzie, Stan powiedział: „Nie powinnaś tak się spoufalać z tymi kurewkami”, a Charmaine odparła, że wcale się z nimi tak nie spoufala, ale że naprawdę są bardzo miłe, a on dodał: „Akurat, miłe jak cholera!”, co jej zdaniem nie było uprzejme. Ale nie powiedziała tego głośno.

Co jakiś czas wpadają przyjezdni, młodzi faceci, przeważnie turyści z bogatszych krajów czy miast, szukający spelunek i tanich rozrywek – wtedy musi być czujna. Stałych klientów zna, zostawiają ją w spokoju – wiedzą, że nie jest taka jak Sandi czy Veronica, że ma męża – i tylko ktoś nowy może pomyśleć, że dałaby się poderwać.

Ma popołudniową zmianę, kiedy jest raczej spokojnie. Wieczory są lepsze, jeśli chodzi o napiwki, ale Stan mówi, że nie chce, żeby wtedy pracowała, bo kręci się zbyt wielu pijanych zbereźników, choć może będzie musiał się ugiąć, jeśli zaproponują jej taką zmianę, bo pieniądze szybko topnieją. Popołudniami pracuje tylko ona i Deirdre, która została po lepszych czasach Pikselowego Pyłu; kiedyś była programistką, ma na ręku wytatuowaną wstęgę Möbiusa i ciągle wiąże ciemne włosy w kucyki, niczym mała dziewczynka, i wygląda jak dziwaczna filmowa Harriet szpieg. Jest jeszcze Brad, który kiedy trzeba, przywołuje do porządku rozochoconych klientów.

Charmaine ogląda telewizję na płaskich ekranach, stare, podnoszące na duchu filmy z Elvisem Presleyem z lat sześćdziesiątych albo serial komediowy, chociaż wcale nie jest taki śmieszny, a w ogóle komedie są tak zimne i bezlitosne, wykpiwają ludzkie zmartwienia. Woli pełne dramatyzmu programy, gdzie wszyscy są porywani, gwałceni, zamykani w ciemnościach i nikt nie oczekuje, że widz będzie się z tego śmiał. Wszyscy oczekują, że widz będzie tak zdenerwowany, jak by był, gdyby to zdarzyło się właśnie jemu. Zdenerwowanie to cieplejsze, bliższe jej uczucie, nie takie przejmująco dalekie jak wyśmiewanie ludzi.

Zwykle oglądała program, który nie był serialem komediowym. To był reality show W obronie własnej z Lucindą Quant. Lucinda była kiedyś słynną dziennikarką, ale się zestarzała, więc W obronie pokazywano tylko w lokalnych kablówkach. Lucinda chodziła po okolicy i robiła wywiady z ludźmi, których usuwano z domów; trzeba było widzieć te stosy rzeczy zgromadzonych na trawnikach, ich sofy, łóżka i telewizory, co było naprawdę smutne, ale i interesujące, czego to nakupowali, a Lucinda wypytywała, co się wydarzyło w ich życiu, a oni mówili, jak ciężko pracowali, ale fabrykę zamknięto albo przeniesiono, albo jeszcze coś innego. Widzowie mieli przysyłać pieniądze, żeby im pomóc, i czasem przysyłali, co pokazywało, że w ludziach tkwi dobro.

Charmaine uznała, że W obronie dodaje jej otuchy, bo to, co stało się z nią i ze Stanem, może przydarzyć się każdemu. Ale potem Lucinda Quant dostała raka, wyłysiała i zaczęła wrzucać do sieci filmy o tym, jak choruje, kręcone w szpitalnym pokoju, a to z kolei Charmaine uznała za przygnębiające, więc przestała oglądać Lucindę. Jednak życzyła jej dobrze i miała nadzieję, że dziennikarce się poprawi.

Czasem rozmawia z Deirdre. Opowiadają sobie o życiu, Deirdre miała gorzej niż Charmaine, spotkała mniej miłych dorosłych, takich jak babcia Win, za to przeżyła więcej zmartwień, co obejmowało też aborcję, a Charmaine nigdy nie posunęłaby się do tego. Teraz bierze pigułki, dostaje je tanio od Deirdre, ale zawsze chciała mieć dziecko, choć nie wie, jak sobie poradzi, jeśli przypadkiem zajdzie w ciążę teraz, kiedy mieszkają ze Stanem w samochodzie, no nie ma pojęcia. Inne kobiety – kobiety z dawnych czasów, twardsze kobiety – radziły sobie w ograniczonej przestrzeni, na statku płynącym przez ocean czy w wozie osadników. Ale chyba nie w samochodzie. Ciężko pozbyć się zapachów z tapicerki, więc trzeba by bardziej uważać, jakby dziecku się ulewało i tak dalej.

Około jedenastej ona i Stan zjadają kolejnego pączka. Potem robią pełen nadziei przystanek przy śmietniku za jadłodajnią, ale nie mają szczęścia, wszystko już zabrane. Przed południem Stan zawozi ją do pralkomatu w jednym z centrów handlowych – korzystali z niego już wcześniej, dwa z automatów nadal są sprawne – i pilnuje samochodu, kiedy ona ładuje pralkę i płaci telefonem. Jakiś czas temu pozbyła się białych rzeczy – nawet bawełnianych koszul nocnych – i zamieniła je na ciemniejsze. Zbyt trudno utrzymać białe w czystości, a ona nienawidzi niechlujnego wyglądu. Potem zjadają na lunch kilka plasterków sera i resztki bajgla i wypijają jeszcze trochę kawy rozpuszczalnej. Wieczorem zjedzą coś lepszego, bo Charmaine dostaje wypłatę.

Potem Stan podrzuca ją do Pyłu i mówi, że podjedzie o siódmej, żeby ją odebrać.

Brad oznajmia, że Deirdre nie przyjdzie, zadzwoniła, że jest chora, ale to nie szkodzi, bo nic się nie dzieje. Tylko kilku facetów siedzi przy barze, biorą browar czy dwa. Na tablicy wypisanych jest kredą kilka fikuśnych drinków, ale nikt ich nigdy nie zamawia.

Pogrąża się w znajomej popołudniowej nudzie. Pracuje tu zaledwie kilka tygodni, ale czuje, jakby to było dłużej. Czekanie, czekanie, czekanie, aż inni się zdecydują, aż coś się wydarzy. Bardzo jej to przypomina sieć klinik i domów opieki Rubinowe Trzewiki, ich motto brzmiało: „Nie ma jak w domu”, co było trochę chore, jak się dobrze zastanowić, bo ci wszyscy ludzie znaleźli się tam właśnie dlatego, że nie mogli sobie poradzić we własnych domach. Głównie podawała starszym ludziom jedzenie i picie, z przerwami, zupełnie jak w Pyle, trzeba było być miłym, zupełnie jak w Pyle, i dużo się uśmiechać, zupełnie jak w Pyle. Co jakiś czas organizowała rozrywki, sprowadzała klaunów albo psy w ramach terapii, albo magika, albo zespół muzyczny, który dawał charytatywny koncert. Ale przeważnie nic się nie działo, jak na tych filmach z kamer zainstalowanych w ptasich gniazdach, gdzie widać młode orlęta, a potem nagle ożywienie, zamieszanie, kryzys i gwałtowna, rozskrzeczana śmierć. Zupełnie jak w Pyle. Chociaż starają się nie bić nikogo w środku, jeśli można.

– Browarek – rzuca facet przy barze. – Jeszcze raz to samo.

Charmaine uśmiecha się bezosobowo i pochyla się, by wyjąć piwo z lodówki. Kiedy się prostuje, dostrzega w lustrze własne odbicie – nadal ma dobrą figurę, nie wygląda na zbyt zmęczoną mimo ciężkich nocy – i chwyta spojrzenie mężczyzny. Odwraca wzrok. Kusiła go, prowokowała, tak się pochylając? Nie, tylko wykonywała swoją pracę. Niech się gapi.

W ubiegłym tygodniu Sandi i Veronica spytały, czy ma ochotę na parę numerków. Mogłaby zarobić w ten sposób więcej, niż stojąc za barem – o wiele więcej, jakby gdzieś poszła z klientem. W okolicy mają kilka pokojów, z których można korzystać, lepszych niż Miejsce do Pierdolenia, z łóżkami. Charmaine wygląda świeżo, klienci lubią takie słodkie blondynki z dużymi oczami i dziecinną buzią.

Och, nie, odpowiedziała Charmaine, och, nie, nie mogłabym, choć przeszył ją dreszcz podniecenia, jakby podglądała przez okno i zobaczyła w środku inną wersję samej siebie, prowadzącą drugie życie, nieokiełznane, dające większą satysfakcję. Przynajmniej dające większą satysfakcję finansową, a przecież robiłaby to dla Stana, nieprawdaż? I to usprawiedliwiałoby wszystko, cokolwiek by nastąpiło. Te rzeczy, z obcymi mężczyznami, różne rzeczy. Jak by to było?

Jednak nie, nie mogłaby, to zbyt niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo, co tacy mężczyźni zrobią, jeśli ich poniesie. Mogą zacząć wyrażać siebie. A jak Stan się dowie? Nigdy by nie zaakceptował, niezależnie od tego, jak bardzo potrzebują forsy. Byłby zdruzgotany. Poza tym, to niewłaściwe.

SKOŁOWANY

Stan szuka Conora pod ostatnim znanym mu adresem, w zabitym deskami domu przy tylko częściowo zamieszkanej ulicy. Zza szyb obserwują go jakieś twarze, albo i nie. Prawdopodobnie to tylko refleksy światła. Kiedyś mógł tu być wspólny ogród, widać parę uschniętych krzaków pnącego groszku. Kilka patyków wystaje z kłującego, wysokiego do kolan zielska. Na popękanym chodniku prowadzącym w stronę ganku ktoś czerwoną farbą wymalował czaszkę, podobną do tej, którą przyozdobili składzik na narzędzia, gdzie zrobili sobie klub, jak Stan miał dziesięć lat. O co im chodziło? O piratów, bez wątpienia. Zadziwiające, jak symbole potrafią przetrwać.

Conor pomieszkiwał w tym domu na dziko, kiedy Stan widział się z nim po raz ostatni – dwa, a może już trzy lata temu. Dostał od Cona wiadomość, wyglądało na coś pilnego, ale kiedy tu przyjechał, było jak zwykle: Con potrzebował pożyczki.

Zastał go w podkoszulku i szortach, na ramieniu Con miał wytatuowany rządek pająków. Rzucał nożem w ścianę – a ściśle rzecz ujmując, rzucał w zarys kobiecej sylwetki, nakreślony fioletowym markerem – a grupka jego bezmózgich kolesiów popalała skręty i mu kibicowała. Stan wtedy jeszcze miał pracę, był przekonany o swej nieomylności, więc zachował się jak starszy brat i opieprzył Cona za gnuśność, a Con kazał mu pierdolić się w dupę. Jeden z kolesiów zaproponował, że zdejmie Stanowi głowę, ale Con tylko się roześmiał i powiedział, że gdy będą jakieś głowy do zdjęcia, sam da sobie radę, po czym dodał: „To mój brachu, zawsze wali tym sztywniackim gównem, zanim sypnie kasą”. Zmierzyli Stana spojrzeniami, poklepali po plecach, a on pożyczył Conowi kilka setek, których później nie zobaczył na oczy, ale które chętnie by ujrzał teraz. Potem Stan popełnił błąd i spytał o ten szwajcarski scyzoryk sprzed lat, a Con go wyśmiał, że przez głupi nóż wypada z roli, i skończyło się na tym, że zaczęli obrzucać się wyzwiskami, jak wtedy, kiedy byli dziećmi.

Stan puka do drzwi, z których obłazi zielona farba. Nikt nie odpowiada, więc popycha drzwi, są otwarte. Jakiś podpalacz musiał podłożyć w środku ogień, bo wnętrze jest na wpół zwęglone; gorące promienie słońca odbijają się w odłamkach szkła rozrzuconych po podłodze. Nachodzi go głupia myśl, że Conor może nadal znajdować się gdzieś w tym domu, pod postacią czarnego szkieletu, ale w wypalonych, pozbawionych dachu pomieszczeniach nikogo nie ma. Swąd spalenizny dobywa się z osmolonych, pogryzionych przez myszy mebli.

Kiedy wychodzi na zewnątrz, jakiś facet krąży wokół samochodu, zagląda do środka, bez wątpienia chodzi mu po głowie kradzież. Gość wygląda mizernie i wydaje się nie mieć broni, więc Stan sobie poradzi, jeśli zajdzie potrzeba. Mimo to lepiej zachować dystans.

– Hej – rzuca w stronę niechlujnej zielonej koszuli i łysiejącej czaszki.

Facet się odwraca.

– Tylko oglądam – mówi. – Fajny wóz. – Przymilny uśmiech, ale Stan nie daje się nabrać: w zapadniętych oczkach błyska coś chytrego.

Może ma nóż?

– Jestem bratem Conora – odzywa się. – Kiedyś tu mieszkał.

Coś się zmienia: cokolwiek facet zamierzał, teraz tego nie zrobi. To znaczy, że Con nadal żyje i zyskał reputację jeszcze gorszą, niż miał dwa lata temu.

– Tu go nie ma – odpowiada typek.

– Taaa... widzę – rzuca Stan.

Zapada cisza. Albo facet wie, gdzie jest Conor, albo nie. Stara się ocenić, ile to warte dla Stana. Potem albo skłamie i spróbuje wyprowadzić go w pole, albo nie. Kilka lat temu Stan uznałby tę sytuację za groźniejszą niż teraz.

W końcu mężczyzna mówi:

– Ale wiem, gdzie jest.

– Więc możesz mnie tam zaprowadzić – mówi Stan.

– Trzy dolce. – Facet wyciąga dłoń.

– Dwa. I dopiero, jak go zobaczę – odpowiada Stan, trzymając lewą rękę w kieszeni.

Nie zamierza płacić za wizytę w jakimś pustym miejscu bez Conora. W ogóle nie zamierza płacić, bo nie ma przy sobie dwóch dolców. Ale Con będzie miał dwa dolce. Con zapłaci. Albo wbije facetowi do gardła zęby, a raczej to, co z nich zostało.

– Skąd mam wiedzieć, że on chce cię widzieć? – pyta facet. – Może nie jesteś jego bratem.

– Twoje ryzyko – mówi Stan z uśmiechem. – Jedziemy?

To może okazać się niebezpieczne: będzie musiał wpuścić typa na przednie siedzenie, obok siebie, a ten może jednak mieć broń. Ale musi zaryzykować.

Wsiadają, obaj czujni. W dół ulicą, skręcić. Wzdłuż innej ulicy, na której obdarte dzieciaki kopią sflaczałą piłkę. W końcu parking dla przyczep, a raczej kilka zaparkowanych przyczep. Przed nimi dwóch facetów z oczami jak szparki, jeden ciemny, drugi nie, obaj tarasują przejście. Więc to jakaś twierdza.

Stan zatrzymuje wóz, opuszcza szybę.

– Przyjechałem zobaczyć się z Conorem – oświadcza. – Jestem Stan, jego brat.

– Tak mi powiedział – odzywa się typek siedzący obok, kryjąc sobie dupę.

Jeden ze strażników kopie w lewą przednią oponę, bez specjalnego zapału. Drugi krótko rozmawia przez komórkę. Zagląda przez okno, potem jeszcze coś mówi. Bez wątpienia opisuje Stana. Wreszcie ruchem ręki każe mu wysiąść z auta.

– Nie martw się, popilnujemy – mówi ten od telefonu, czytając w myślach Stana, który już widzi samochód pozbawiony kół i wszystkiego, co da się wyjąć. – Ruszaj. Herb cię zaprowadzi.

– Módl się o to, żeby okazał się tym bratem – mówi facet do Herba. – Albo będziesz kopał dwa groby.

Conor jest za najdalszą przyczepą, na zarośniętym zielskiem obszarze, gdzie kiedyś mógł stać dom. Wygląda na wyższego. Schudł; kiedyś trochę się zapuścił, ale teraz wrócił do formy. Celuje do puszki po piwie ustawionej na pieńku, nie, na stosie cegieł. Strzela ze starej wiatrówki, którą Stan pamięta jeszcze z czasów, gdy byli chłopakami. Wiatrówka należała do niego, ale Conor wygrał ją w zawodach na rękę. Con miał jasne wyobrażenie zasad: siłują się, dopóki on nie wygra, potem koniec. Wcale nie był większy od Stana, ale był za to bardziej przebiegły. I o wiele bardziej porywczy. Kiedy Con był dzieckiem, przycisk z napisem „wyłączony” nigdy dobrze nie działał.

Ping! – dzwoni śrut o puszkę. Przewodnik Stana się nie odzywa, ale przechodzi trochę w bok, tak żeby Conor musiał go zauważyć.

Kilka kolejnych śrutów: Conor każe na siebie czekać. Wreszcie kończy, opiera broń o betonowy blok i się odwraca. Kurwa, jest nawet ogolony! Co się z nim stało?

– Stan, mój pan! – mówi z uśmiechem. – Jak leci? – Robi krok do przodu, szeroko otwiera ramiona i odstawiają dziwaczną wersję powitania z obejmowaniem się i poklepywaniem po plecach.

– To ja go przywiozłem – oznajmia wątły. – Kazałeś mi obserwować dom.

– Dobra robota, Herb – odpowiada Conor. – Pogadaj z Rikkim, coś ci odpali. – Facet znika. – Pierdolony bezmózg. Napijmy się piwa – rzuca Conor i wchodzą do jednej z przyczep.

To Airstream, wyższa półka.

W głównym pomieszczeniu jest zadziwiająco chłodno i czysto. Connor go nie zagracił: nie ma tu ani godnych pogardy śmieci, ani walących między oczy plakatów z gwiazdorami rocka drapiącymi się po przyrodzeniu – jest zupełnie inaczej niż w jego nastoletniej sypialni. Stan zwykle go bronił, wstawiał się u rodziców, tłumaczył, że Con się poprawi. Choć może to nie tak źle, że się nie poprawił. Przynajmniej wydaje się mieć źródło dochodu, i to niezłe, sądząc po wynikach.

Jasnoszary wystrój, niewielkie aluminiowe sześciany ze sprzętem, dyskretnie rozmieszczone tu i tam, firanki w oknach, dobry gust; mieszka z jakąś kobietą, o to chodzi? Jakaś porządna, żadna zdzira. A może po prostu zarabia kupę forsy?

– Miło tu – mówi smutno Stan, myśląc o swoim ciasnym, śmierdzącym samochodzie.

Con podchodzi do lodówki, wyjmuje kilka piw.

– Jakoś daję radę – odpowiada. – A ty?

– Nie za dobrze – mówi Stan.

Siadają przy wbudowanym stole, otwierają piwo.

– Straciłeś robotę – mówi Con po stosownej chwili milczenia.

To nie jest pytanie.

– Skąd wiesz? – pyta Stan.

– A po co byś do mnie przychodził, gdyby było inaczej? – rzuca Con obojętnie. Nie ma co zaprzeczać, więc Stan nie zaprzecza.

– Zastanawiałem się, czy może... – zaczyna.

– Taaa... Mam u ciebie dług. – Con wstaje, odwraca się, szpera w kurtce wiszącej na drzwiach. – Kilka setek teraz ci starczy? – pyta. Stan wydusza z siebie szorstkie „dziękuję” i chowa banknoty do kieszeni. – Potrzebujesz pracy?

– A co miałbym robić?

– No, wiesz – mówi Con. – To i owo. Pilnowałbyś spraw. Na przykład pieniędzy. Odbierałbyś dla nas forsę. Lokował tu i tam. Dbał, byśmy budzili szacunek.

– A w czym ty siedzisz? – pyta Stan.

– Spoko – odpowiada Con. – Nic groźnego. Przerzut przez granicę. Na zlecenie.

Stan zastanawia się, czy Con kradnie dzieła sztuki. Ale skąd miałby je brać?

– Dzięki – mówi. – Może później.

Tak naprawdę nie ma ochoty pracować dla młodszego brata, nawet jeśli to bezpieczne. To by było jak na rodzinnej jałmużnie. Teraz, jak ma trochę forsy i może odetchnąć, rozejrzy się. Znajdzie coś uczciwego.

– Kiedy tylko zechcesz – mówi Con. – Potrzebny ci telefon albo coś? Naładowany. Starczy nawet na miesiąc, jak będziesz uważał.

Czemu nie mieć dwóch telefonów? Wtedy będą mogli z Charmaine do siebie dzwonić. Dopóki starczy doładowania.

– Skąd go masz?

– Nie martw się, wyczyszczony – mówi Con. – Nie do wyśledzenia.

Stan wsuwa aparat do kieszeni.

– Jak tam żona? – pyta Con. – Charmaine?

– W porządku – odpowiada Stan.

– Założę się, że jest w porządku – mówi Con. – Wierzę w twój gust. Ale co u niej?

– Wszystko dobrze – odpowiada Stan.

Zawsze go denerwowało, kiedy Con zaczynał się interesować którąś z jego dziewczyn. Con uważał, że Stan powinien się nimi dzielić, po dobroci albo nie. Kilka dziewczyn Stana było takiego samego zdania. To nadal bolało.

Chce poprosić Cona o jakąś broń, żeby odstraszać nocnych włóczęgów, ale jest na słabszej pozycji i już słyszy, jak Con mówi: „Nawet z wiatrówką sobie nie radziłeś. Nogę byś sobie odstrzelił”. Albo gorzej: „A co dasz mi w zamian? Chwilę w łóżku z żoneczką? Spodoba się jej. Hej! Żartowałem!”. Albo: „Jasne, jeśli zgodzisz się dla mnie pracować”. Więc nawet nie próbuje.

Dwaj ochroniarze odprowadzają Stana do samochodu. Zachowują się znacznie bardziej przyjaźnie, nawet wyciągają łapy na pożegnanie.

– Rikki.

– Jerold.

– Stan – mówi Stan.

Jakby nie wiedzieli.

Kiedy wsiada do wozu, inne auto wjeżdża na parking dla przyczep: dziwna hybryda, czarna, opływowa, z przyciemnionymi szybami. Wygląda na to, że Con ma wysoko postawionych kolegów.

– Przyjechały interesy – oznajmia Jerold.

Stan jest ciekaw, kto wysiądzie, ale nikt nie wysiada. Czekają, aż on odjedzie.

SIŁA PERSWAZJI

Charmaine lubi być zajęta, ale zdarzają się popołudnia, kiedy w Pyle nie bardzo jest się czym zająć. Już dwa razy przetarła kontuar przy barze, poprzestawiała kieliszki. Mogłaby pooglądać program na najbliższym płaskim ekranie, gdzie powtarzają mecz bejsbolowy, ale sport nie bardzo ją interesuje, nie rozumie, czemu zgraja facetów ganiających się po boisku, starających się trafić w piłkę, a potem padających sobie w objęcia i klepiących się po tyłkach i skaczących, i wrzeszczących, tak porywa ludzi.

Dźwięk jest prawie całkiem wyciszony, ale kiedy lecą reklamy, sam się pogłaśnia, a w dodatku na dole ekranu puszczają napisy, dla pewności, żeby wiadomość dotarła do widza. Reklamy w czasie transmisji sportowych przeważnie dotyczą samochodów i piwa, ale niespodziewanie pojawia się coś innego.

Mężczyzna w garniturze, widać tylko głowę i ramiona, patrzy jej prosto w oczy. Jest w nim coś przekonującego, jeszcze zanim się odezwie – jest taki skupiony, jakby to, co ma powiedzieć, było bardzo ważne. A kiedy zaczyna mówić, Charmaine może przysiąc, że on czyta w jej myślach.

„Jesteście zmęczeni mieszkaniem w samochodzie? – zwraca się do niej. Naprawdę, wprost do niej! Niemożliwe, skąd by w ogóle wiedział o jej istnieniu, ale ona ma takie wrażenie. On się uśmiecha, co za uśmiech pełen zrozumienia. – Oczywiście, że jesteście zmęczeni! Nie umawialiście się na to. Marzyliście o czymś innym. Zasługujecie na coś lepszego”. O tak, wzdycha Charmaine. Coś lepszego! Nie czuje nic więcej.

Następnie pokazują się drzwi w czymś, co wygląda jak połyskująca ściana z czarnego szkła, ludzie wchodzą do środka – młode pary, trzymają się za ręce, wszyscy są pełni energii, uśmiechnięci. Pastelowe ubrania, wiosennie. Potem dom, czysty, świeżo wymalowany dom, z żywopłotem i trawnikiem, na nim żadnych porzuconych gruchotów ani starych mebli, a kamera najeżdża na okno na pierwszym piętrze, zagląda za firanki – firanki! – i przesuwa się po pokoju. Przestronny! Śliczny! Słowa, których używają w ogłoszeniach o nieruchomościach na wsi i przy plażach, gdzieś daleko albo w innych krajach. Przez otwarte drzwi do łazienki widać cudowną głęboką wannę, obok której wiszą ogromne, puszyste białe ręczniki. Łóżko podwójne, ładna, czysta pościel w radosny kwiatowy wzór, błękitno-różowy, cztery poduszki. Każdy mięsień w ciele Charmaine pragnie tego łóżka, tych poduszek. Wyciągnąć się tam! Zapaść w kojący sen, w poczuciu bezpieczeństwa, ciepła, jak u babci Win.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Serce umiera ostatnie

Подняться наверх