Читать книгу Pani Wyrocznia - Маргарет Этвуд - Страница 4

Оглавление

1

Śmierć zaplanowałam sobie starannie, w przeciwieństwie do życia, które meandrowało od przypadku do przypadku mimo słabych wysiłków z mojej strony, żeby nad nim zapanować. Moje życie jak gdyby się rozmazywało, pełne zawijasów i festonów niczym rama barokowego lustra, co wynikało z tego, że szłam po linii najmniejszego oporu. Chciałam więc, żeby dla kontrastu moja śmierć była schludna i skromna, powściągliwa, może nawet trochę surowa – jak kościół kwakrów czy prosta czarna suknia z pojedynczym sznurem pereł, tak lansowana przez żurnale, kiedy miałam piętnaście lat. Żadnych fanfar, żadnych głośników, ozdóbek, tym razem żadnego niechlujstwa. Dowcip polegał na tym, żeby zniknąć bez śladu, pozostawiając za sobą jedynie cień trupa – cień, który każdy wziąłby za rzeczywistość. Początkowo myślałam, że mi się to udało.


Nazajutrz po przyjeździe do Terremoto siedziałam na balkonie. Zamierzałam się opalać; oczyma duszy widziałam, jak na podobieństwo śródziemnomorskiego złocistobrązowego bóstwa wchodzę roześmiana do morza, wreszcie beztroska, wolna od przeszłości. Nagle przypomniałam sobie, że nie mam olejku do opalania („chroni skórę i zabezpiecza”; bez tego spiekę się na raka i wyskoczą mi piegi), przykryłam więc ramiona i uda kilkoma skąpymi ręcznikami gospodarza. Nie wzięłam ze sobą kostiumu kąpielowego; stanik i majtki wystarczą, pomyślałam, skoro balkon jest niewidoczny od ulicy.

Zawsze lubiłam balkony. Czułam, że gdybym tylko postała na jakimś dostatecznie długo, na tym właściwym oczywiście, w powłóczystej białej szacie z trenem, najlepiej podczas pierwszej kwadry Księżyca, to coś musiałoby się zdarzyć: odezwałaby się muzyka, w dole pojawiłaby się jakaś postać, gibka i ciemna, która zaczęłaby się ku mnie piąć, podczas gdy ja, przytulona płochliwie, z nadzieją i wdziękiem, do kutej poręczy, czekałabym z drżeniem. Ale ten balkon nie był szczególnie romantyczny. Miał poręcz o geometrycznych kształtach, jak w budynkach średnio zamożnych ludzi z lat pięćdziesiątych, i betonową podłogę, już tu i ówdzie wyszczerbioną. Nie był to balkon, pod którym mógłby stać mężczyzna i tęsknie grać na lutni czy wspinać się po nim z różą w zębach albo sztyletem w rękawie. Poza tym znajdował się na wysokości zaledwie półtora metra nad ziemią. Tajemniczy gość, jakiego ewentualnie mogłabym się spodziewać, zbliżałby się raczej prymitywną ścieżką od strony ulicy – żwir chrzęściłby mu pod butami, a różę czy nóż skrywałby jedynie w wyobraźni.

To by było przynajmniej w stylu Artura, pomyślałam, on by już prędzej chrzęścił, niż się wspinał. Gdybyśmy tylko mogli wrócić do tego, co było dawniej, zanim tak się zmienił... Wyobrażałam sobie, jak próbuje mnie odzyskać, jak wjeżdża krętą drogą na wzgórze wynajętym fiatem, który miałby jakiś defekt; powiedziałby mi o tym defekcie później, kiedy już padlibyśmy sobie w ramiona. Zaparkowałby jak najbliżej muru. Zanim by wysiadł, przejrzałby się jeszcze w lusterku wstecznym, dostosowując do sytuacji wyraz twarzy: nie lubił robić z siebie idioty, a nie byłby pewien, czy nie zrobi. Wygramoliłby się z wozu, zamknął go tak, żeby nikt nie ukradł jego skąpego bagażu, schował kluczyki do wewnętrznej kieszeni marynarki, spojrzał w lewo i w prawo i z tym charakterystycznym pochyleniem głowy, jakby chciał uniknąć rzuconego kamienia czy zmieścić się w niskich drzwiach, prześliznąłby się przez zardzewiałą furtkę i ruszył ostrożnie ścieżką. Artura zwykle zatrzymują na granicy. To pewnie dlatego, że porusza się ukradkiem, ale w sposób, do którego nie można się przyczepić – jak szpieg.

Na wyobrażenie wysokiego, chudego Artura, idącego ku mnie niepewnie, z kamienną twarzą, by mnie wybawić, w niewygodnych butach i sfatygowanej bawełnianej bieliźnie, na widok Artura, który nie wiedział, czy mnie tu znajdzie, czy nie, zaczęłam płakać.

Zamknęłam oczy – przede mną, za bezmiarem błękitu, w którym rozpoznałam Ocean Atlantycki, zebrali się wszyscy, których zostawiłam po tamtej stronie. Stali na plaży (widziałam wiele filmów Felliniego). Wiatr burzył im włosy, a oni uśmiechali się i machali do mnie, chociaż oczywiście nie słyszałam ich słów. Najbliżej stał Artur, za nim Jeżozwierz Królewski, znany też jako Chuck Brewer, w swojej długiej, pretensjonalnej pelerynie, potem Sam i Marlena i inni. Leda Sprott, trzepocząca na wietrze jak prześcieradło, widoczna była z boku, mignęła mi też skórzana łata na łokciu Frasera Buchanana, który krył się za nadbrzeżnymi krzakami. W głębi, moja matka w granatowym kostiumie i białym kapeluszu, przy niej ojciec, ledwie widoczny, i ciotka Lou. Ciotka Lou była jedyną osobą, która na mnie nie patrzyła. Szła plażą, oddychając głęboko, podziwiając fale i od czasu do czasu zatrzymując się, żeby wysypać piasek z butów. Wreszcie zdjęła je i szła dalej – w futrze z lisów, w kapeluszu z piórami, w samych pończochach, w kierunku odległego kiosku z hot dogami i oranżadą, który ją kusił z daleka jak kiczowaty miraż.

Ale myliłam się co do reszty. Uśmiechali się i machali do siebie nawzajem, nie do mnie. Czy to możliwe, żeby spirytyści byli w błędzie i żeby zmarli mimo wszystko nie interesowali się żywymi? Chociaż niektórzy z nich żyli, a to właśnie ja miałam nie żyć. Do tego jeszcze zamiast mnie opłakiwać, nieźle się bawili. To nie było w porządku. Usiłowałam myślami ściągnąć na tę ich plażę coś złowieszczego – jakąś ogromną skałę, upadającego konia – ale bez skutku. W gruncie rzeczy niezbyt to wszystko przypominało dzieło Felliniego, już raczej film Disneya, który oglądałam, mając osiem lat, o wielorybie, który chciał wystąpić w Metropolitan Opera. Podpłynął do statku i zaczął wyśpiewywać arie, ale marynarze rzucili w niego harpunem i wszystkie te dźwięki uleciały w postaci kolorowej duszy, która żeglując ku słońcu, śpiewała w dalszym ciągu. O wielorybie, który chciał śpiewać w Metropolitan; tak to się chyba nazywało. Okropnie wtedy płakałam.

To właśnie wspomnienie tego wieloryba tak na mnie podziałało. Nigdy nie umiałam płakać elegancko, po cichu, tak żeby perliste łzy z błyszczących oczu ściekały mi po policzkach, jak na okładkach komiksów Prawdziwa miłość, nie pozostawiając smug ani śladów. Szkoda, mogłabym wtedy płakać przy ludziach zamiast po łazienkach, ciemnych salach kinowych, krzakach, pustych sypialniach czy na łóżku, ukryta wśród palt gości. Jeśli ktoś potrafi płakać po cichu, ludzie mu współczują. A ja smarkałam, moje oczy kolorem i kształtem przypominały gotowane pomidory, z nosa mi leciało, zaciskałam pięści, jęczałam, stawałam się dla innych krępująca, a wreszcie śmieszna: postać humorystyczna co się zowie. Mój żal był za każdym razem autentyczny, ale objawiał się jako parodia żalu, przerysowana imitacja, jak neon w kształcie róży na stacjach benzynowych White Rose Gasoline, teraz już straconych na zawsze... Płacz estetyczny należał do sztuk, których nigdy nie udało mi się opanować, podobnie jak przyklejania sztucznych rzęs. Powinnam mieć guwernantkę, uczęszczać do szkoły dla dziewcząt z dobrych domów, chodzić z deską przywiązaną do pleców, uczyć się malowania akwarelami i panowania nad sobą.

Przeszłości nie zmienisz, jak mawiała ciotka Lou. Lecz ja bardzo chciałam; było to właściwie jedyne, czego pragnęłam. Tęsknota doprowadzała mnie do szału. Niebo było błękitne, świeciło słońce, na lewo kupka tłuczonego szkła lśniła jak kałuża, mała zielona jaszczurka z opalizującymi niebieskimi oczyma podgrzewała swoją zimną krew na poręczy, z doliny dochodziło podzwanianie, kojące muczenie, usypiający dźwięk obcych głosów. Byłam bezpieczna, mogłam zaczynać od nowa; zamiast tego siedziałam na balkonie, obok szczątków kuchennego okna, wybitego nie za moich czasów, na krześle z rurek aluminiowych i żółtych plastikowych pasków, i wydawałam chlipiące odgłosy.

Krzesło należało do gospodarza, pana Vitroniego, który lubował się w pisakach nasyconych różnokolorowymi tuszami: czerwonym, różowym, fioletowym, pomarańczowym – było to upodobanie, które podzielałam. On za pomocą swoich flamastrów dawał innym ludziom w mieście do zrozumienia, że umie pisać, ja używałam swoich do pisania różnych kartek i listów miłosnych, a czasami jednego i drugiego naraz. „Poszłam kupić trochę kawy”. Myśl o tych zaniechanych wyprawach po zakupy spotęgowała jeszcze mój żal. Koniec z grejpfrutami przekrojonymi na pół dla dwojga, z wisienką z likieru maraskino sterczącą pośrodku jak pępek, którą Artur zawsze odsuwał na bok talerzyka, koniec z owsianką, tak znienawidzoną przeze mnie, a wynoszoną pod niebiosa przez Artura, wiecznie pełną kluch i przypaloną, ponieważ nie stosowałam się do jego rad i nie używałam garnka z podwójnym dnem. Lata śniadań chybionych, zapomnianych, które już nigdy nie miały wrócić... Lata śniadań straconych – dlaczego ja to zrobiłam?

Doszłam do wniosku, że wylądowałam w miejscu najgorszym na świecie. Powinnam była pojechać gdzieś, gdzie jest świeżo i czysto, gdzie jeszcze dotychczas nie byłam. Tymczasem wróciłam do miasta, a nawet do domu, w którym spędziliśmy lato ubiegłego roku. I nic się nie zmieniło: musiałam gotować na tej samej dwupalnikowej kuchence z butlą gazową – bombola – która mi się zawsze kończyła w połowie przygotowywania posiłku, jeść przy tym samym stole, którego politurowany blat zachował białe kółka – skutek mojego beztroskiego stawiania gorących filiżanek, spać w tym samym łóżku, na materacu wygniecionym starością i ciężarem obaw wielu lokatorów. Duch Artura będzie mnie prześladował; już słyszę dochodzące z łazienki ciche gulgotanie, chrzęst szkła, kiedy odsuwał na balkonie krzesło, czekając, aż mu podam przez kuchenne okno filiżankę kawy. Gdybym otworzyła oczy i obróciła głowę, z pewnością bym go zobaczyła, jak siedzi z gazetą w odległości kilku centymetrów od twarzy, ze słownikiem kieszonkowym na kolanie, z palcem wskazującym lewej ręki (być może) w uchu – był to nieświadomy gest, do którego się nie przyznawał.

To moja głupota, moja wina. Powinnam była pojechać do Tunezji, na Wyspy Kanaryjskie czy nawet do Miami Beach, autokarem Greyhounda, z hotelem w cenie biletu, ale zabrakło mi silnej woli; potrzebowałam czegoś bardziej swojskiego. Miejsce bez żadnej podpory, żadnych drogowskazów, absolutnie żadnej przeszłości za bardzo jednak przypominałoby śmierć.

Łkałam więc już na całego w jeden z ręczników kąpielowych mojego gospodarza, z drugim zarzuconym na głowę; był to mój stary zwyczaj: płakałam z głową pod poduszką, żeby nikt mnie nie przyłapał. Ale przez ręcznik słyszałam teraz dziwne mlaskanie. Musiało się rozlegać już od jakiegoś czasu. Zaczęłam nasłuchiwać – ustało. Odchyliłam ręcznik. Mniej więcej na poziomie moich kostek, zaledwie niecały metr od nich, unosiła się w powietrzu głowa starego mężczyzny w wystrzępionym słomkowym kapeluszu. Białawe oczy gapiły się na mnie z wyrazem paniki albo potępienia; usta, zapadnięte na dziąsłach, były z jednej strony otwarte. Musiał mnie słyszeć. Może myślał, że dostałam jakiegoś ataku – w bieliźnie, przykryta ręcznikiem, na balkonie. Może uznał, że jestem pijana.

Uśmiechnęłam się smętnie, żeby go uspokoić, i przytrzymując wokół siebie ręczniki, usiłowałam wstać z aluminiowego krzesła, nieco za późno przypominając sobie o jego paskudnym zwyczaju składania się, kiedy człowiek chciał się szybko podnieść. Zanim zdołałam wycofać się do mieszkania, opadło ze mnie kilka ręczników.

Poznałam starego. Był to ten sam, który raz czy dwa razy w tygodniu przychodził po południu doglądać karczochów na spieczonym słońcem tarasie poniżej domu, usuwając co większe chwasty zardzewiałym sekatorem i obcinając skórzaste łebki karczochów, kiedy już były dojrzałe. Inaczej niż ludzie w mieście, nigdy nie odezwał się do mnie słowem ani nie odpowiedział na pozdrowienie. Na jego widok przechodziły mnie ciarki. Włożyłam sukienkę za drzwiami, niewidoczna przez duże balkonowe okno, i poszłam do łazienki przetrzeć twarz mokrą myjką, wysiąkać nos w szorstki papier toaletowy pana Vitroniego, a następnie do kuchni, zrobić sobie filiżankę herbaty.

Po raz pierwszy od przyjazdu zaczęłam odczuwać lęk. Powrót do tego miasta był więcej niż przygnębiający, był niebezpieczny. Nie ma sensu wmawiać sobie, że człowiek jest niewidzialny, skoro nie jest. Problem był prosty: jeżeli ja poznałam starego mężczyznę, to być może i on poznał mnie.

Pani Wyrocznia

Подняться наверх