Читать книгу Pani Wyrocznia - Маргарет Этвуд - Страница 5
Оглавление2
Usiadłam przy stole, żeby wypić herbatę. Działała kojąco i miałam nadzieję, że pomoże mi zebrać myśli, choć nie była najlepsza: śmierdziała środkami opatrunkowymi. Kupiłam ją w największym sklepie spożywczym, razem z paczką herbatników Peek Frean rodem z Anglii. Sklep zaopatrzył się w większą ilość tych artykułów w oczekiwaniu potężnej fali angielskich turystów, którzy na razie nie dopisali. Na pudełku widniał napis, który niewątpliwie podnosił na duchu: „Nadworny Producent Herbatników Jej Królewskiej Mości”. Królowa by nie chlipała, rozczulanie się jest w złym guście. Weź się w garść – usłyszałam stanowczy królewski głos. Usiadłam prosto, zastanawiając się, co robić.
Naturalnie przedsięwzięłam środki ostrożności. Występowałam pod swoim drugim nazwiskiem, a kiedy poszłam sprawdzić, czy mieszkanie u pana Vitroniego jest wolne, założyłam okulary przeciwsłoneczne, włosy zaś schowałam pod kupioną na lotnisku w Toronto japońską chustką w różowych policjantów konnych defilujących na tle fioletowych Gór Skalistych. Nosiłam workowatą kretonową sukienkę, też różową, w cukierkowe błękitne kwiatki, którą kupiłam w Rzymie na ulicy. Wolałabym wielkie czerwone róże albo pomarańczowe dalie – w tej sukience bowiem wyglądałam jak kawał tapety – lecz potrzebne mi było coś nierzucającego się w oczy. Pan Vitroni mnie nie poznał, byłam pewna. Ale ten starzec zaskoczył mnie nieubraną, a co gorsza, z odsłoniętymi włosami. W tej części kraju długie do pasa rude włosy były czymś nie do przeoczenia.
Herbatniki były twarde jak gips i smakowały półką. Zjadłam ostatniego, maczając go w herbacie i żując bezwiednie, zanim się zorientowałam, że skończyłam całą paczkę. Zły znak, będę musiała zwrócić na to uwagę.
Zdecydowałam, że powinnam coś zrobić z włosami. Stanowiły dowód rzeczowy – ich długość i kolor były jak znak firmowy. W każdym wycinku z gazety, przyjaznym bądź wrogim, wspominano o włosach; w gruncie rzeczy poświęcono im sporo miejsca: włosy u kobiety to rzecz ważniejsza niż talent czy jego brak. „Tryskająca życiem Joan Foster, słynna autorka Pani Wyroczni, która świeżością przypomina portrety Rosettiego, zahipnotyzowała widownię swoim nieziemskim...” („The Toronto Star”). „Powieściopisarka-poetka Joan Foster ze swoimi rudymi rozwianymi włosami i w zielonej sukni wyglądała jak wspaniała Junona; niestety, prawie jej nie było słychać...” („The Globe” i „Mail”). Te moje włosy znajdą znacznie łatwiej niż mnie samą. Powinnam je obciąć, a to, co zostanie, ufarbować, chociaż nie miałam pojęcia, gdzie w tym mieście dostanę farbę do włosów. Może będę musiała jechać po nią do Rzymu. Powinnam sobie sprawić perukę, pomyślałam, to było przeoczenie.
Poszłam do łazienki i z zamykanej na suwak kosmetyczki wygrzebałam nożyczki do paznokci. Były za małe, ale mogłam jedynie wybierać pomiędzy nimi a jednym z tępych noży kuchennych pana Vitroniego. Sporo czasu zajęło mi ścięcie wszystkich włosów kosmyk po kosmyku. Usiłowałam temu, co zostało, nadać jakiś kształt, ale włosy robiły się coraz krótsze, a wcale nie równiejsze, aż się zorientowałam, że wyglądam jak więzień obozu koncentracyjnego. Za to moja twarz przeczyła temu obrazowi – mogłam uchodzić za sekretarkę na urlopie.
Sterty i pukle włosów zalegały umywalkę. Chciałam je ratować; przez chwilę pomyślałam, że schowam je do szuflady sekretery. Ale jak się z nich wytłumaczę, jeśli zostaną znalezione? Zaczną szukać nóg i rąk, i reszty ciała. Muszę się pozbyć włosów. Chciałam je spuścić w klozecie, ale było ich za dużo, a pożeracz śmieci zaczął już działać, puszczając bańki gazu bagiennego i plując strzępami rozkładającego się papieru toaletowego.
Wyniosłam włosy do kuchni, zapaliłam gaz i pasemko po pasemku składałam je w ofierze. Kurczyły się, czerniały, wiły jak garść owsików, topiły i dopiero na koniec płonęły, trzeszcząc jak lont. Ich smród, podobny do woni opalanego indyka, był potworny.
Z oczu płynęły mi łzy; nie ulegało wątpliwości, że jestem sentymentalna, i to w najckliwszym wydaniu. Chodziło o to, że Artur miał zwyczaj mnie czesać, i to wspomnienie całkiem mnie rozczuliło – chociaż nigdy nie robił tego delikatnie i szarpał boleśnie jak diabli. Za późno, za późno... Nigdy nie potrafiłam wzbudzić w sobie właściwych emocji we właściwym czasie – złości, kiedy powinnam być zła, łez, kiedy powinnam płakać; nic tu nie pasowało.
W połowie wrzucania do ognia pukli włosów usłyszałam kroki na żwirowej ścieżce. Serce podeszło mi do gardła, zamarłam: ścieżka prowadziła tylko tutaj, a w domu oprócz mnie nie było nikogo, pozostałe dwa mieszkania stały puste. Jakim cudem Artur mógł mnie tak prędko znaleźć? Mimo wszystko może miałam co do niego rację. Chyba że to nie jest Artur, tylko jedno z tamtych... Panika, na którą nie pozwoliłam sobie przez cały ubiegły tydzień, przewaliła się lodowoszarą falą przez moją głowę, przynosząc kształty mojego strachu: martwe zwierzę, złowrogie tchnienie telefonu, listy zabójcy wycięte z żółtych kartek książki telefonicznej, rewolwer, złość... Twarze formowały się i rozpadały w mojej wyobraźni. Nie miałam pojęcia, kogo się spodziewać. Czego oni ode mnie chcą? Pytanie, na które nigdy nie znajdowałam odpowiedzi. Miałam ochotę krzyczeć, rzucić się do łazienki, gdzie było wysoko umieszczone kwadratowe okienko, przez które może mogłabym się przecisnąć, a potem pobiegłabym na wzgórze i odjechała swoim samochodem. Kolejna szybka ucieczka. Usiłowałam sobie przypomnieć, co zrobiłam z kluczykami.
Rozległo się pukanie do drzwi, powolne, spokojne pukanie, i jakiś głos zawołał:
– Halo, czy pani jest w domu?
Odzyskałam oddech. To tylko pan Vitroni, signore Vitroni, Reno Vitroni od szerokiego uśmiechu, dokonujący obchodu swojej posiadłości. Była to jego jedyna własność, o ile wiedziałam, co nie przeszkadzało, że uchodził za jednego z najbogatszych ludzi w miasteczku. A jeśli zechce zajrzeć do kuchni, co pomyśli o ofiarnych włosach? Zgasiłam gaz i wepchnęłam włosy do papierowej torby, której używałam na śmieci.
– Już idę, jedną chwileczkę. – Nie chciałam, żeby wchodził do środka: łóżko było niezasłane, ubranie i bielizna porozrzucane na oparciach krzeseł i podłodze, na stole i w zlewie piętrzyły się brudne naczynia. Zarzuciłam na głowę jeden z ręczników, a przechodząc koło stołu, złapałam ciemne okulary.
– Właśnie myłam głowę – wyjaśniłam, otwierając drzwi.
Był zdziwiony widokiem ciemnych okularów: trochę, nie bardzo. Cudzoziemki, jak się zorientował, odprawiają przedziwne obrządki związane z urodą. Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Podałam mu swoją, pan Vitroni uniósł ją, jakby miał zamiar ucałować, ale zamiast tego tylko nią potrząsnął.
– Jestem niesłychanie miły, że panią widzę – powiedział, strzelając obcasami w dziwnym, wojskowym ukłonie. Kolorowe flamastry zdobiły jego pierś jak medale. Musiał się dorobić na wojnie; teraz, kiedy już było po wszystkim, nikt takich rzeczy nie kwestionował. Przy okazji nauczył się trochę angielskiego i liznął też kilku innych języków. Ciekawe, dlaczego przyszedł do mnie wczesnym wieczorem, w porze z pewnością nieodpowiedniej na składanie wizyt młodej cudzoziemce – ten szacowny pan w średnim wieku, z odpowiednią beczułkowatą żoną i licznymi wnukami? Miał coś pod pachą i patrzył ponad moim ramieniem, jakby zamierzał wejść.
– Pani może coś gotuje? – Poczuł swąd palonych włosów. Bóg jeden wie, co ci ludzie jadają, niemal słyszałam jego słowa. – Mam przyjemność nie przeszkadzać?
– Broń Boże – zapewniłam gorąco. Stałam twardo w samych drzwiach.
– Dobrze się pani dzieje? Światło znowu się pali?
– Tak, tak, oczywiście – odparłam, kiwając głową skwapliwiej, niż było trzeba. Kiedy się wprowadzałam, nie było światła, ponieważ ostatni lokator nie zapłacił rachunku. Ale pan Vitroni użył swoich wpływów.
– Jest dużo słońca, nie?
– Bardzo dużo. – Usiłowałam nie dać po sobie poznać zniecierpliwienia. Stał stanowczo za blisko.
– Tak jest dobrze. – Nareszcie przechodził do rzeczy. – Mam tu coś dla pani. Żeby się pani poczuła więcej... – Uniósł wolną rękę dłonią do góry, szerokim, powitalnym, zapraszającym do środka gestem. – Żeby... Żeby pani poczuła się u nas więcej jak w domu.
Jakaż niezręczna sytuacja, pomyślałam, przyniósł mi prezent, żeby mi było u nich przytulniej. Ciekawe, czy to taki zwyczaj? Co powinnam powiedzieć?
– To naprawdę bardzo miło z pana strony – powiedziałam – ale...
Pan Vitroni machnięciem ręki skwitował moją wdzięczność. Spod pachy wyciągnął kanciaste zawiniątko, położył je na plastikowym krześle i zaczął rozwiązywać sznurki. Przy ostatnim węzełku przerwał dla spotęgowania napięcia, jak sztukmistrz. Brązowy papier rozchylił się, odsłaniając pięć czy sześć malowideł wykonanych – o Boże! – na czarnym aksamicie, w złoconych gipsowych ramkach. Wyjmował obrazki jeden po drugim i podsuwał mi pod nos. Wszystkie przedstawiały historyczne rzymskie budowle – każdą w innym kolorze. Koloseum było na przykład wściekle czerwone, Panteon bladofioletowy, Łuk Konstantyna mgliście żółty, Bazylika Świętego Piotra różowa jak ciastko z kremem. Zmarszczyłam czoło na ich widok niczym prawdziwy rzeczoznawca.
– Podoba się? – zapytał sugerująco. Jestem cudzoziemką, tego rodzaju rzeczy powinny mi się podobać i on je przyniósł dla mnie w prezencie, żeby mi zrobić przyjemność. Posłusznie okazałam zadowolenie; nie potrafiłabym zranić jego uczuć.
– To bardzo miłe – powiedziałam. Miałam na myśli nie obrazki, tylko jego gest.
– Jeszcze jak – odparł. – Syn mojego brata, on ma geniusz.
Oboje patrzyliśmy na obrazki w milczeniu. Stały teraz szeregiem na parapecie, jarząc się jak znaki drogowe w świetle złoto zachodzącego słońca. Kiedy tak na nie patrzyłam, zaczęły nabierać jakiejś straszliwej energii, a może zaczęły nią emanować, jak zamknięte drzwi ogromnych pieców czy grobowców.
Byłam nie dość szybka dla pana Vitroniego.
– Którego pani lubi? – zapytał. – Tego?
Jak miałam wybierać, nie wiedząc, czemu ten wybór ma służyć? Język to tylko jeden problem, pozostawał jeszcze drugi: co wypada, a co nie. Jeżeli przyjmę obrazek, to czy będę musiała zostać jego kochanką? Czy taki wybór coś znaczy, czy stanowi jakąś próbę?
– Może to... – powiedziałam nieśmiało, wskazując na neonowe Koloseum.
– Dwieście pięćdziesiąt tysięcy lirów – odparł bez wahania. Odczułam natychmiastową ulgę. W prostych transakcjach, opartych na zasadach finansowych, nie ma nic tajemniczego, łatwo sobie z tym poradzić. Naturalnie autorem obrazków w żadnym wypadku nie jest jego bratanek, pomyślałam; musiał je kupić w Rzymie od handlarza ulicznego, a teraz je odprzedaje z zyskiem.
– Świetnie – powiedziałam. Wprawdzie nie mogłam sobie na ten zakup pozwolić, ale nigdy nie umiałam się targować, a poza tym bałam się go obrazić. Nie chciałam się też pozbawiać elektryczności. Poszłam po portmonetkę.
Kiedy pan Vitroni schował pieniądze, zaczął składać pozostałe obrazki.
– Dwa by pani wzięła? By rodzinie posłać?
– Nie, dziękuję. Ten jest uroczy.
– Mąż niedługo przyjedzie też?
Uśmiechnęłam się i niewyraźnie skinęłam głową. Coś podobnego dałam mu do zrozumienia, kiedy wynajmowałam mieszkanie. Wolałam, żeby w miasteczku wiedziano, że mam męża, nie chciałam mieć kłopotów.
– Polubi on te obrazki – stwierdził, jakby nie miał wątpliwości.
Zaczęłam się zastanawiać. Czyżby mnie jednak rozpoznał – mimo ciemnych okularów, ręcznika i innego nazwiska? Był całkiem zamożny, nie ulegało wątpliwości, że nie musiał uprawiać domokrążnego handlu tanimi obrazkami przeznaczonymi dla turystów. Cała ta historia mogła służyć stworzeniu pozorów, ale jakich? Miałam uczucie, że podczas rozmowy wydarzyło się znacznie więcej, niż potrafiłam zrozumieć, co nie byłoby niczym niezwykłym. Artur mówił, że jestem tępa.
Kiedy już pan Vitroni oddalił się na bezpieczną odległość, zaczęłam szukać miejsca, w którym mogłabym powiesić obrazek. Powinno być odpowiednie: z powodu mojej matki najważniejsze przedmioty w moim pokoju musiały się znajdować we właściwym wzajemnym stosunku, a ten obrazek – czy mi się podobał, czy nie – miał być jednym z najważniejszych przedmiotów. Był bardzo czerwony. Ostatecznie powiesiłam go na gwoździu na lewo od drzwi; w ten sposób mogłam siedzieć plecami do niego. Mój zwyczaj przestawiania mebli nagle, bez uprzedzenia, zawsze irytował Artura. Nigdy nie rozumiał, po co to robię, twierdził, że otoczenie powinno być człowiekowi obojętne.
Ale pan Vitroni się mylił. Arturowi nie podobałby się ten obrazek. Nie należał do rzeczy, które mu się podobały. Należał do rzeczy, które w pojęciu Artura podobały się mnie. Bardzo stosowne, powiedziałby: Koloseum w krwawej czerwieni na ordynarnym tle z czarnego aksamitu, ze złotą ramką, krzyk, tumult, wiwatujące tłumy, śmierć na piasku, ryki i warczenie dzikich zwierząt, wrzaski i szlochy ukrytych za kulisami ofiar szykujących się na śmierć, a przede wszystkim emocje, strach, wściekłość, śmiech i łzy – widowisko, którym syci się tłum. Podejrzewałam, że taka jest jego koncepcja mojego życia wewnętrznego, chociaż nigdy nie powiedział mi tego wprost. A gdzie było jego miejsce w tym ogólnym zamieszaniu? Z pewnością pośrodku pierwszego rzędu. Widziałam, jak siedzi bez ruchu, uśmiechając się jedynie – bo wiele trzeba, żeby go zadowolić – i od czasu do czasu wykonując nieznaczne gesty, które miały decydować o ułaskawieniu lub śmierci: kciuk w górę albo kciuk w dół. Teraz, pomyślałam, jesteś w tym spektaklu jedynym aktorem, musisz się skupić na własnych uczuciach. Dość mam tej gry, krew stała się zbyt realna.
Byłam na niego wściekła, a nie miałam nic, czym mogłabym ciskać, poza talerzami, które należały do pana Vitroniego, i nikogo, w kogo mogłabym ciskać, poza samym panem Vitronim, obecnie wdrapującym się niewątpliwie pod górę, z zadyszką – to przez te jego krótkie nogi i brzuch wielki jak poducha. Co by sobie pomyślał, gdybym w ataku furii pobiegła za nim, rzucając talerzami? Zawołałby policjanta, aresztowaliby mnie, przeszukali mieszkanie i znaleźli papierową torbę pełną rudych włosów, moją walizkę...
Szybko wrócił mi zdrowy rozsądek. Walizka leżała pod dużą pseudobarokową komodą z odłażącym fornirem i intarsjami z macicy perłowej. Wyciągnęłam ją i otworzyłam. W środku były moje mokre rzeczy w zielonej plastikowej torbie. Cuchnęły moją śmiercią, jeziorem Ontario, oliwą, zdechłymi mewami, maleńką srebrną rybką wyrzuconą na brzeg, aby tam gniła. Dżinsy i granatowa trykotowa koszulka, mój grzebalny strój, moja poprzednia osobowość, zmoczona i zmięta, z której uleciały wielokolorowe dusze. Nigdy nie mogłabym nosić takiego ubrania w Terremoto, nawet gdyby nie stanowiło obciążającego dowodu. W pierwszej chwili pomyślałam, żeby wyrzucić te ciuchy do śmietnika, ale uświadomiłam sobie, że dzieciaki często grzebią w pojemnikach na śmieci, zwłaszcza tam, gdzie mieszkają cudzoziemcy.
Po drodze do Terremoto, dość uczęszczanej, też nie było jak się ich pozbyć. Powinnam to zrobić na lotnisku w Toronto albo w Rzymie, ale ubranie porzucone na lotnisku to również podejrzana sprawa.
Chociaż zapadł już zmierzch, było wciąż na tyle widno, że zdecydowałam się zakopać ubranie. Zgniotłam zieloną torbę i wsadziłam pod pachę. Ubranie należało do mnie, nie robiłam nic złego, a mimo to czułam się tak, jakbym się pozbywała trupa, ciała kogoś, kogo zabiłam. Idąc ścieżką koło domu, ślizgałam się na kamieniach w moich podzelowanych skórą sandałach, aż znalazłam się na dole wśród karczochów. Ziemia była twarda jak kamień, a ja nie miałam łopaty; wykluczone, żebym mogła wykopać dół. Poza tym ów staruszek zauważyłby natychmiast, gdybym naruszyła jego ogród. Zbadałam fundament domu. Na szczęście był tandetny i cement popękał w kilku miejscach. Znalazłam ruchomy kawałek i wydłubałam go za pomocą płaskiego kamienia. Pod warstwą cementu była zwykła ziemia; dom został wbudowany w zbocze wzgórza. Wygrzebałam dziurę, zwinęłam torbę w jak najmniejszy tobołek, wcisnęłam w szczelinę i zatkałam wyłupanym kawałkiem cementu. Może za kilkaset lat ktoś wyciągnie moje dżinsy i koszulkę i wysnuje stąd wniosek o jakimś zapomnianym obrządku, o zamordowaniu dziecka czy grobie zastępczym. Przypadł mi do gustu ten pomysł. Wyrównałam nogą ziemię dokoła, żeby nikt nie zauważył tego miejsca.
Z uczuciem ulgi wróciłam na balkon. Jeszcze tylko ufarbuję włosy, tym samym pozbywając się wszystkich obciążających dowodów, i mogę zacząć być kimś innym, całkowicie inną osobą.
Poszłam do kuchni i dokończyłam palenie włosów. Następnie wyciągnęłam butelkę cinzano, którą ukryłam w kredensie za talerzami. Nie chciałam, żeby pomyśleli, że popijam po cichu, czego zresztą nie robiłam, po prostu nie istniało miejsce, w którym mogłabym się napić otwarcie. Tutaj nie było przyjęte, żeby kobiety samotnie popijały w barach. Nalałam sobie niedużą szklaneczkę i wzniosłam toast.
– Za życie. – Zaniepokoiłam się, że powiedziałam to głośno. Obym tylko nie zaczęła mówić do siebie.
W szpinaku, który kupiłam poprzedniego dnia, były mrówki. Żyły w ścianie na zewnątrz, a szpinak i mięso stanowiły dla nich jedyną pokusę; wszystko inne lekceważyły, jeśli tylko zostawiło im się na spodku wodę z cukrem. Znalazły już swój przysmak i teraz patrzyłam, jak kursują tam i z powrotem między talerzykiem a gniazdem: cienkie, kiedy szły w stronę spodka, a grube w drodze powrotnej, napełniały się jak miniaturowe cysterny. Otoczyły wodę wianuszkiem, a te, które weszły za daleko, utonęły.
Nalałam sobie jeszcze jedną szklaneczkę, a potem umoczyłam palec w wodzie z cukrem i wypisałam na parapecie swoje inicjały. Czekałam, aż moje imię zostanie wypisane mrówkami: żywa legenda.