Читать книгу Pani Wyrocznia - Маргарет Этвуд - Страница 6
Оглавление3
Kiedy obudziłam się nazajutrz rano, nie było śladu po mojej euforii. Nie żebym miała kaca, ale wstałam z trudem. Butelka po cinzano stała na stole – pusta; groźne w tym wszystkim wydało mi się to, że nie pamiętałam, abym ją kończyła. Artur mi mówił, żebym tyle nie piła. Sam pił niewiele, ale od czasu do czasu przynosił do domu jakiś alkohol i zostawiał w widocznym miejscu. Myślę, że byłam dla niego czymś w rodzaju małego chemika: w głębi ducha lubił przyprawiać mnie o zmieszanie, bo sądził, że wyniknie z tego coś ciekawego. Chociaż nigdy nie wiedział, co ani czego w gruncie rzeczy oczekuje; gdybym przynajmniej ja to wiedziała, wszystko byłoby łatwiejsze.
Na dworze mżyło, a ja nie miałam płaszcza od deszczu. Mogłam sobie kupić w Rzymie, ale tutejszy klimat zachowałam w pamięci jako niezmącony błękit i ciepłe noce. Nie wzięłam ani płaszcza, ani parasolki, ani wielu innych rzeczy, ponieważ nie chciałam zostawiać po sobie zbyt oczywistych śladów pakowania. Teraz zaczynałam żałować mojej garderoby: czerwono-złotego sari, haftowanego kaftana, morelowej aksamitnej sukienki z oberwanym zakładem. Tylko gdzie ja bym to wszystko tutaj nosiła? W każdym razie leżałam w łóżku, tęskniąc za wachlarzem z pawich piór, w którym brakowało tylko jednego pióra, za wieczorową torebką z niebieskimi paciorkami – prawdziwym antykiem.
Artur miał dziwny stosunek do mojej garderoby. Żałował mi pieniędzy na ubranie; uważał, że nas nie stać, więc początkowo mówił, że to czy tamto nie pasuje do moich włosów albo że wyglądam w czymś za grubo. Później, kiedy w akcie samoudręczenia zaczął popierać Ruch Wyzwolenia Kobiet, wmawiał mi, że nie powinnam nosić tego rodzaju ciuchów, że to woda na młyn wyzyskiwaczy. Ale było w tym coś więcej – traktował moje ubieranie się jako afront, coś w rodzaju osobistej obrazy, będąc tym jednocześnie zafascynowany, tak jak wszystkimi innymi związanymi ze mną sprawami, których nie akceptował. Podejrzewam, że moje ciuchy musiały go podniecać, i to go irytowało.
Wreszcie doprowadził do tego, że prawie przestałam nosić długie sukienki w miejscach publicznych. Zamykałam więc drzwi do sypialni, owijałam się jedwabiami i aksamitami i wyciągałam wszystkie wiszące złote kolczyki, łańcuchy i bransolety, jakie tylko mogłam znaleźć. Perfumowałam się, zdejmowałam pantofle i tańczyłam przed lustrem, obracając się powoli w walcu z niewidzialnym partnerem – wysokim mężczyzną w stroju wieczorowym, pelerynie i z płonącym wzrokiem. Kiedy tak ze mną wirował, od czasu do czasu potrącając o róg toaletki czy łóżka, szeptał zwykle: „Zabiorę cię stąd. Będziemy tańczyli razem, na zawsze”. Bardzo mnie to kusiło, mimo że nie był prawdziwy.
Artur nigdy nie chciał ze mną tańczyć, nawet kiedy byliśmy sami. Twierdził, że nie umie.
Leżałam w łóżku, patrząc, jak pada. Z jakiegoś zakątka miasta dochodziło żałosne muczenie, schrypnięte, metaliczne, niczym głos żelaznej krowy. Zrobiło mi się smutno, a w mieszkaniu nie znajdowałam niczego na pocieszenie. Mieszkanie – właściwe słowo. W dziale ogłoszeń na ostatniej stronie angielskiej gazety nazwaliby to willą, ale były to zaledwie dwa pokoje i ciasna kuchnia ze ścianami pokrytymi surowym tynkiem, poplamionym i pożyłkowanym przez wilgotne zacieki. Przez sufit biegły gołe drewniane belki – pan Vitroni najwyraźniej uważał, że są po wiejsku malownicze – dając schronienie stonogom, które z nich czasem spadały, zwykle w nocy. W szczelinach pomiędzy ścianami i podłogą, a nierzadko i w małej wannie, gnieździły się średniej wielkości brunatne skorpiony, podobno niejadowite. Lał deszcz, było ciemno i zimno, gdzieś ciurkała woda, co odbijało się echem jak w grocie – dwa mieszkania nade mną w dalszym ciągu były puste. Dawniej mieszkała nad nami rodzina z Ameryki Południowej; do późna w nocy grali na gitarach, zawodzili i tupali, tak że kawałki tynku spadały nam na głowy jak grad. Nieraz miałam ochotę iść na górę pośpiewać z nimi i potupać, ale Artur uważał, że takie nawiązywanie znajomości to namolność. On wychował się w Fredericton w Nowym Brunszwiku.
Przewróciłam się na łóżku i goła sprężyna wbiła mi się w kręgosłup. Sterczała pośrodku, ale wiedziałam, że jeśli odwrócę materac na drugą stronę, czekają tam na mnie cztery inne. Był to ten sam materac, z tymi samymi górami, dolinami i zasadzkami, które nie uległy zmianom przez rok używania go przez innych. Kochaliśmy się na nim w pośpiechu przywodzącym na myśl pokoje w motelach. Artura podniecały stonogi, którym zawdzięczaliśmy atmosferę zagrożenia (dobrze znany afrodyzjak, czego dowodem czarna śmierć). Lubił też mieszkać na walizkach. Czuł się pewnie jak zbieg polityczny, co prawdopodobnie było jednym z jego urojeń, chociaż nigdy się do niego nie przyznał.
W dodatku mógł sobie wyobrażać, że się dokądś przenosimy, w jakieś lepsze miejsce. I rzeczywiście, ilekroć gdzieś przyjeżdżaliśmy, zawsze to nowe miejsce uważał za lepsze, przynajmniej przez pewien czas. Potem wydawało mu się zaledwie inne, a wreszcie zaledwie takie samo. Ale złudę przemijania cenił znacznie wyżej niż złudę trwałości, tak więc całe nasze małżeństwo realizowało się jakby w duchowej stacji kolejowej. Być może miało to coś wspólnego ze sposobem, w jaki się poznaliśmy. Skorośmy zaczęli od pożegnania, zdążyliśmy się do niego przyzwyczaić. Nawet kiedy Artur szedł na róg po papierosy, patrzyłam za nim tak, jakby to miał być ostatni raz. A teraz rzeczywiście miałam go więcej nie zobaczyć.
Wybuchnęłam płaczem i nakryłam głowę poduszką. Następnie zdecydowałam, że dość tego dobrego. Nie mogę pozwolić, żeby Artur wciąż decydował o moim życiu, zwłaszcza z takiej odległości. Byłam teraz kimś innym, prawie kimś innym. Ludzie mówili mi często: „Wyglądasz zupełnie inaczej niż na fotografiach” i była to prawda, tak więc po dokonaniu kilku zmian będę mogła minąć Artura na ulicy i mnie nie pozna. Wyplątałam się z prześcieradeł – z prześcieradeł pana Vitroniego, cienkich i starannie poreperowanych – poszłam do łazienki i zmoczyłam myjkę zimną wodą, żeby zrobić okład na spuchniętą twarz, w porę spostrzegając małego brunatnego skorpiona ukrytego w fałdach materiału. Trudno było przywyknąć do tych pułapek. Gdyby był tutaj Artur, z pewnością narobiłabym wrzasku. Tymczasem rzuciłam myjkę na ziemię i rozgniotłam skorpiona dnem puszki z proszkiem do czyszczenia, również dostarczonej przez pana Vitroniego. Dobrze wyposażył mieszkanie w środki czystości, jak mydło, płyn odkażający do klozetu, szczotki, za to do gotowania miałam tylko jedną patelnię i dwa garnki, w tym jeden bez uszu.
Powlokłam się do kuchni i zapaliłam gaz. Rano, przed poranną kawą, zawsze byłam do niczego. Musiałam łyknąć coś ciepłego, żeby mieć poczucie bezpieczeństwa; na parapecie stały ekspres do kawy i mleko w trójkątnym tekturowym pojemniku. Nie było lodówki, ale mleko jeszcze nie skwaśniało. Tak czy siak należało je zagotować. Wszystko tu wymagało gotowania.
Siedziałam przy stole z filiżanką gorącej kawy, zostawiając na politurze jeszcze jeden biały krążek, pogryzając herbatniki i usiłując zorganizować sobie życie. Spokojnie, po troszeczku, powiedziałam sobie. Na szczęście kupiłam kilka pisaków; zrobię listę. „Farba do włosów” – napisałam na samej górze na zielono. Muszę pojechać po farbę do Tivoli albo raczej do Rzymu, im prędzej, tym lepiej. A kiedy już ufarbuję włosy, nic mnie nie będzie łączyło z tamtym życiem, poza odciskami palców. A przecież nikogo nie interesują odciski palców kobiety oficjalnie uznanej za zmarłą.
Napisałam „pieniądze” i podkreśliłam podwójną linią. Pieniądze były ważne. Miałam ich mniej więcej na miesiąc, gdybym była oszczędna. Myśląc realnie, na dwa tygodnie. Czerwone Koloseum pogorszyło moją sytuację. Z konta nie mogłam wziąć wiele, bo podjęcie poważniejszej sumy dzień przed śmiercią wyglądałoby dziwnie. Gdybym miała więcej czasu, mogłabym to jakoś załatwić przez moje drugie konto, zawodowe. O ile coś na nim było. Niestety, większość wpływów przelewałam zaraz na prywatne konto. Zastanawiałam się, komu te pieniądze przypadną; najprawdopodobniej Arturowi.
„Pocztówka do Sama” – napisałam. Kartkę już kupiłam, na lotnisku w Rzymie. Przedstawiała krzywą wieżę w Pizie. Zielonymi drukowanymi literami wypisałam uzgodniony tekst:
BAWIMY SIĘ CUDOWNIE. BAZYLIKA ŚWIĘTEGO PIOTRA
JEST WSPANIAŁA. DO ZOBACZENIA WKRÓTCE.
CAŁUJEMY, MITZI I FRED
W ten sposób będzie wiedział, że dojechałam bezpiecznie. Gdyby były jakieś komplikacje, napisałabym:
JEST ZIMNO I FRED MA BIEGUNKĘ.
BOGU DZIĘKI JEST ENTEROVIOFORM!
CAŁUJEMY, MITZI I FRED
Postanowiłam najpierw wysłać kartkę, a dopiero potem martwić się o pieniądze i farbę do włosów. Dopiłam kawę, zjadłam ostatniego herbatnika, przebrałam się w drugą z moich dwóch nowych workowatych sukienek, białą w szare i fiołkowe romby. Zauważyłam, że moja nocna koszula jest rozdarta na szwie w okolicy uda. Ciekawe, czy jeśli nikt nie będzie na mnie patrzył i wytykał mi tych małych wykroczeń, to stanę się niechlujna? Dlaczego o siebie nie zadbasz? – odezwał się głos. Czy nie chcesz wyglądać jak człowiek? „Igły i nici” – dopisałam.
Owinęłam głowę chustką w różowych policjantów i włożyłam ciemne okulary. Już nie padało, ale w dalszym ciągu było szaro; w tych okularach będę wyglądała głupio, ale nic na to nie mogłam poradzić. Szłam wijącą się pod górę wąską brukowaną uliczką, która wiodła do rynku, pomiędzy dwoma rzędami starych kobiet dzień w dzień przesiadujących na przyzbach swoich agresywnie zabytkowych kamiennych domostw, kobiet z wielkimi, tłustymi biustami wciśniętymi w czarne sukienki jakby na znak żałoby, z nogami niby wzdęte kiełbasy obciągnięte wełną. Były to te same stare kobiety, które mnie lustrowały wczoraj po południu, te same, które tu były rok i dwa tysiące lat temu. One się nie zmieniały.
Buongiorno – mówiły, kiedy je mijałam, a ja kłaniałam im się z uśmiechem, powtarzając to słowo. Nie robiły wrażenia specjalnie zainteresowanych moją osobą. Wiedziały już, gdzie mieszkam, jaki mam samochód, że jestem cudzoziemką, i o każdym moim zakupie na rynku też będą wiedziały. Co więcej trzeba wiedzieć o cudzoziemcu? Jedyne, co mogłoby je zaintrygować, to fakt, że mieszkam sama: to by im się wydało nienaturalne. Tak jak i mnie.
Poczta mieściła się od frontu jednego z wilgotnych zabytkowych budynków. Na jej wyposażenie składały się ławka, kontuar i tablica ogłoszeń z poprzyczepianymi zdjęciami, które przypominały listy gończe: gburowaci mężczyźni z profilu i en face. Na ławce siedziało rozwalonych paru policjantów – czy może byli to żołnierze – w mundurach jeszcze z czasów Mussoliniego: wysokie, sztywne buty, lampasy, snopki pszenicy na klapach kieszeni. Dreszcz przebiegł mi po plecach, kiedy stojąc przy kontuarze, usiłowałam wytłumaczyć kobiecie, że chcę wysłać kartkę pocztą lotniczą. Przychodziło mi na myśl tylko par avion – ale to nie ten język. Zaczęłam wymachiwać rękoma jak skrzydłami; czułam się idiotycznie, ale to jakoś chwyciło. Za plecami usłyszałam śmiech policjantów. Oczywiście zauważą mój paszport, który jarzył się przez skórzaną torbę jak roztopione żelazo, jak syrena, każą mi go pokazać, zaczną mnie wypytywać, zawiadomią władze... I co te władze zrobią?
Kobieta siedząca za kontuarem wzięła kartkę przez otwór w okienku. Kiedy tylko Sam ją dostanie, będzie mógł mnie zawiadomić, w jakim stopniu nam się powiodło. Wyszłam ścigana spojrzeniami błyszczących, chrabąszczowatych oczu policjantów.
Plan był jednak dobry, byłam zadowolona z siebie, że go wymyśliłam. I nagle zapragnęłam, żeby Artur się dowiedział, jaka jestem inteligentna. Jego zdaniem byłam niedostatecznie zorganizowana na to, żeby obmyślić wydostanie się z domu, a co dopiero z kraju. To przecież ja potrafiłam wyruszyć na zakupy ze starannie sporządzoną, głównie przez niego, listą i zapomnieć torebki, wrócić i zapomnieć kluczyków do samochodu, pojechać i zapomnieć listy, albo wrócić z dwiema puszkami kawioru, paczką krakersów i małą butelką szampana, a następnie wmawiać mu, że te skarby kupiłam właśnie na wyprzedaży, co było kłamstwem za każdym razem, poza pierwszym. Sprawiłoby mi dziką rozkosz, gdyby mógł się dowiedzieć, że przeprowadziłam skomplikowany i niebezpieczny plan, nie popełniwszy żadnego błędu. Zawsze marzyłam o tym, żeby zrobić coś takiego, co by Artur podziwiał.
Na wspomnienie o kawiorze poczułam głód. Przeszłam przez rynek do największego sklepu spożywczego, gdzie można było dostać puszki i inne produkty, i kupiłam jeszcze jedną paczkę peek freanów, trochę sera i makaronu. Na zewnątrz koło kawiarni stała stara ciężarówka z warzywami, to widocznie jej klakson musiałam wcześniej słyszeć. Otaczały ją tłuste gospodynie domowe w kretonowych podomkach i z gołymi nogami, wykrzykując zamówienia i wymachując zwitkami banknotów. Sprzedawca warzyw był młody, z wypomadowaną czupryną, stał w głębi skrzyni ciężarówki, napełniając koszyki i żartując z kobietami. Kiedy podeszłam, wyszczerzył do mnie zęby i krzyknął coś do kobiet, co wywołało śmiechy i wrzaski. Zaproponował mi kiść winogron, wywijając nimi sugestywnie, ale nie nastawiałam się na winogrona, mój słownik był za skromny, poszłam więc do straganu z warzywami. Towar może nie był taki świeży, ale ze starym, uprzejmym sprzedawcą mogłam się lepiej dogadać, pokazując, o co mi chodzi.
U rzeźnika kupiłam dwa drogie, cienkie jak papier plastry wołowiny, która z reguły była bez smaku. Mięso pochodziło z roczniaków, nikogo nie było stać na to, by dłużej trzymać krowę, a poza tym nigdy nie nauczyłam się tego mięsa właściwie przyrządzać – zawsze przypominało winyl.
Zeszłam z zakupami ze wzgórza. Mój czerwony wóz wynajęty u Hertza stał zaparkowany naprzeciwko kutej żelaznej bramy, która prowadziła do ścieżki. Wynajęłam go na lotnisku i już zdążyłam zarysować na jednej z ulic Rzymu, która okazała się jednokierunkowa, senso unico. Miejscowe dzieciaki otaczały go kręgiem, wypisując palcami różne rzeczy na pokrytej warstwą kurzu karoserii, zaglądając przez okno niemal z lękiem, głaszcząc zderzaki. Na mój widok cofnęły się i zbiły w gromadkę, szepcząc coś między sobą.
Uśmiechnęłam się do nich, myśląc, jakie są czarujące, z brązowymi okrągłymi oczami, czujnymi jak u wiewiórki. Kilkoro miało włosy blond, co było zaskakujące przy śniadej cerze. Przypomniałam sobie, jak mi mówiono, że dziesięć czy piętnaście wieków temu przechodzili tędy barbarzyńcy i że dlatego wszystkie miasta zostały zbudowane na wzgórzach.
– Buongiorno – powiedziałam dzieciakom. Zachichotały zawstydzone. Wjechałam w bramę i z chrzęstem opon ruszyłam w dół. Dwie nędzne kury, kolorem przypominające poszarpaną tekturę, pierzchły mi sprzed kół. W połowie drogi zatrzymałam się: usiłowałam sobie przypomnieć, czy zamknęłam drzwi do mieszkania, czy nie. Mimo poczucia pozornego bezpieczeństwa nie mogłam sobie pozwolić na nieuwagę czy lenistwo. Było w tym coś irracjonalnego, ale miałam wrażenie, że w mieszkaniu ktoś jest – że siedzi przy oknie i na mnie czeka.