Читать книгу Dzień dobry, jestem z kobry, czyli jak stracić przyjaciół w pół minuty i inne antyporady - Maria Czubaszek - Страница 8
Największa przyjemność w życiu
ОглавлениеNie miałam jeszcze szesnastu lat, kiedy zapaliłam pierwszy raz. Kolega poczęstował najpierw moją koleżankę, a potem mnie. Ona się zakrztusiła, ja pociągnęłam i wiedziałam, że to jest to, dla czego warto żyć. I tak mi już zostało.
Kiedyś dopadła mnie jakaś okropna choroba. Byłam strasznie przeziębiona i nie mogłam palić. To było dla mnie okropne. Nie denerwowałam się, że mam temperaturę prawie czterdzieści stopni i że koszmarnie mnie boli łeb, tylko że co brałam papierosa, to musiałam go gasić. Bałam się, że mi tak zostanie, znaczy, że nie będę mogła palić. Jezu! Ja co chwilę próbowałam… Może już będę mogła zapalić? Ciągle nie? A teraz? A za pięć minut? Gdy już mogłam wreszcie zapalić, to choć miałam jeszcze temperaturę, to czułam, że w końcu wracam do życia.
Pierwsze papierosy, jakie paliłam, to były wawele i giewonty, które podkradałam ojcu, bo ojciec palił. Ale w tamtych czasach to właściwie wszyscy palili, więc to nie było nic dziwnego. Mama jak poznała ojca we Lwowie, a on już palił, to też bardzo chciała i próbowała się nauczyć. Ale jej to zupełnie nie szło, więc w pewnym momencie odpuściła. Ja, gdy nauczyłam się palić, to podkradałam ojcu papierosy. Nauczyłam się rozklejać paczki nad parą z czajnika i wyciągać dwa papierosy. Wydawało mi się, że jestem taka cwaniura i że jak tak ułożę potem równo te papieroski i zakleję paczkę, to nikt się nie dowie. Potem się okazało, że ojciec doskonale sobie z tego zdawał sprawę i powiedział mi to po maturze, kiedy mnie poczęstował pierwszym oficjalnym papierosem. Nie był tym zachwycony, że palę, ale nie było też kiedyś takiej histerii jak teraz, związanej z paleniem tytoniu.
Po giewontach ojciec przerzucił się na wawele. A ja razem z nim. Wawele to były takie wtedy lepsze papierosy, pamiętam, że one nie były okrągłe, tylko lekko spłaszczone. Pierwsze papierosy, które sama zaczęłam kupować, to były czerwone carmeny. Bardzo je lubiłam. Mężczyźni zazwyczaj woleli caro, które były w niebieskich paczkach, nieco krótsze. A carmeny były takie dosyć długie i – jak to wówczas mówiono – perfumowane. Mój kolega, Tadzio Sznuk z radia, też je palił i wszyscy dziwili się: „Mężczyzna, a pali carmeny! No koniec świata!”.
Wtedy kiepsko u mnie z pieniędzmi bywało. Zresztą teraz też jest – wiadomo – różnie. Ale jedzenie kupowałam dopiero wtedy, gdy już miałam papierosy. Te carmeny, pamiętam, kosztowały osiemnaście złotych. To były inne pieniądze, ale jak na tamte czasy, to i tak były dosyć drogie. I potem z carmenów od razu przeszłam na papierosy, które szalenie polubiłam. Raz mnie ktoś mentolowym poczęstował, najpierw bardzo mi nie smakowało, a potem byłam ze znajomym, który palił salemy. I te salemy mi się szalenie spodobały. Zaczęłam palić paczkę „normalnych”, czyli carmenów i paczkę salemów. A potem kupowałam tylko salemy. I raptem salemy się skończyły. Podobno w Polsce się źle sprzedawały, zwłaszcza na wsi nikt tego nie kupował, bo były dosyć drogie. Bardzo długo szukałam papierosów, które będą mi tak smakowały, jak te salemy z lat osiemdziesiątych i wreszcie znalazłam. Nazywają się viva i nie jest je łatwo kupić. W innych miastach jeszcze nigdzie ich nie spotkałam. A w Warszawie, to też tylko w nielicznych miejscach. Tu koło mnie pan w kiosku specjalnie dla mnie sprowadza, bo nikt inny tych papierosów nie kupuje.
W stanie wojennym, gdy wszystkiego brakowało, radziłam sobie bardzo dobrze. Te towary, co były, sprzedawano tylko na kartki. A ja te kartki oddawałam lub zamieniałam na kartki na papierosy. Ludzie chętnie brali talony na wódkę, na buty, na mąkę, cukier… Zostawiałam sobie tylko kartki na mięso, bo wtedy miałam psa, a pies musiał mieć mięso. Ja prawie mięsa nie jadłam, tylko dla pieska kupowałam. Podziwiałam Jacka Fedorowicza. On miał wtedy trzy psy i nauczył je, żeby jadły ryby, bo ryby sprzedawali bez kartek. Mieszkał z rodziną na Solcu, a obok był sklep rybny i oni te trzy wielkie psy karmili rybkami. Ja nie umiałam tak wytresować swojego psa, więc musiałam mu kupować mięso.
Gdy pozwolono znów wydawać gazety, pracowałam w „Szpilkach”. W naszej redakcji był Jerzy Kleyny, autor popularnego przeboju „Kawiarenki”. Jego krewny pracował gdzieś w fabryce papierosów i przynosił całe worki długich ścinków, czyli papierosów jeszcze niepociętych. Łapało się taki długi kawałek spinką do włosów i można było palić. Całkiem to dobrze smakowało!
Palenie jest dla mnie ważne. Kilka propozycji pracy odrzuciłam właśnie dlatego, że nie dałoby się tego pogodzić z moim ulubionym nałogiem.
Spotkałam się parę lat temu z Małgorzatą Domagalik, która bardzo mnie namawiała, żebym pisała do magazynu „Pani”, a którego nie ukrywam – nie czytałam, bo ja takich babskich rzeczy nie lubię. Chciała, żebym coś do jej pisma robiła, ale nie było to nic konkretnego. Najpierw zaproponowała coś w rodzaju recenzji. Coś o filmach, o teatrze. Ja jej wtedy szczerze powiedziałam, że ze względu na swój nałóg nie jestem kinomanką. Bardziej już bym do teatru chodziła, tym bardziej że pracując wtedy z wieloma aktorami, mając takie znajomości, byłam zapraszana na właściwie wszystkie najlepsze premiery. Ale odkąd teraz w teatrze nawet w przerwie nie można zapalić we foyer, to przestałam tam chodzić. Dla mnie większą przyjemnością jest palenie papierosa w domu niż bycie w teatrze na premierze. Z pisania recenzji nic więc nie wyszło.
Ludzie, którzy nie palą, tego nie zrozumieją, ale rzucenie papierosów dla kogoś, kto je lubi, to najwyższe poświęcenie. Ja na coś takiego nigdy bym się nie zgodziła.
Stefania Grodzieńska mówiła mi, że kiedyś jeździła po Polsce ze spektaklami z Januszem Minkiewiczem, który w trasie nadużywał alkoholu. Siedzieli sobie w jakiejś kawiarni i choć było dopiero południe, to on już trochę przesadził. Nigdy na scenie nie zrobił jakiejś popeliny, ale ona była strasznie zdenerwowana i truła mu, żeby wreszcie przestał pić. Minkiewicz chciał, żeby w końcu się od niego odczepiła, i jej odpalił: „Chcesz, żebym przestał pić? To ty przestań palić!”.
Grodzieńska się chciała upewnić, że dobrze słyszy: „A co, jak rzucę palenie, to ty przestaniesz pić?”. I tak jak siedzieli w kawiarni, a ona trzymała w palcach zapalonego papierosa, to zdusiła go w popielniczce i więcej w życiu już nie zapaliła.
A Janusz oczywiście pić nie przestał.
Papierosy zbliżają ludzi. Kiedyś bardzo chciałam poznać profesora Mikołejkę. Przeczytałam jego felieton, jak mu przeszkadzają matki z dziećmi – zresztą bardzo go zaatakowano za to, co napisał – i strasznie go polubiłam. Później się okazało, że on też pali papierosy. Zostaliśmy zaproszeni do jakiegoś programu w telewizji i od razu przypadliśmy sobie do gustu. Spojrzał na mnie i zapytał: „Pani na pewno wie, gdzie się tu pali”. No swój człowiek! Od razu pobiegliśmy na papierosa. To oczywiście nie jest taka znajomość, żebyśmy się spotykali prywatnie, ale szalenie go lubię i uważam za bardzo mądre jego felietony.
Teraz często jeżdżę na spotkania autorskie i wszędzie, gdzie można, latam samolotem. Bo to najszybszy sposób podróżowania i najkrótsza przerwa pomiędzy jednym papierosem a drugim. Bo odkąd w pociągach wprowadzono zakaz palenia, każda podróż to dla mnie męka. Na spotkaniach zawsze proszę o przerwy na papierosa, a czasem, jak ludzie już o mnie coś wiedzą, to pozwalają mi zapalić. Jak przyjeżdżam, to na sali czekają już na mnie fotel i popielniczka.
Jeśli chodzi o palenie, to uznaję tylko papierosy. Kiedyś na sylwestra byliśmy z mężem u znajomych. Byli Maciek Zembaty, Piotr Szczepanik i Fedorowiczowie. Ktoś przyniósł trawkę. Oglądaliśmy trochę telewizję, gadaliśmy przy stole, paliliśmy. Potem, gdy wracaliśmy do domu, Karolak strasznie się przeraził, bo wydawało mu się, że fruwa. I nie było to miłe uczucie. Coś okropnego. Ja nic nie czułam, ani miłego, ani strasznego, więc postanowiłam więcej już nie próbować trawki. Wolę zostać przy swoich papieroskach.