Читать книгу Banda niematerialnych szaleńców - Maria Krasowska - Страница 4

2. Rodzice wydają mi
nakaz emigracji

Оглавление

Trzy rzeczy, które kocham: gorzka czekolada, gra w Monopoly i ciemność. (Z tą ciemnością to bez przesady, muszę widzieć, gdzie stawiać hotele oraz gdzie sięgać po czekoladę).

Trzy rzeczy, których nienawidzę: guwernantki, nuda i jeszcze raz guwernantki. Jeżeli sądzicie, że bywają fajne guwernantki, to znaczy, że nigdy żadnej nie mieliście.

Była sobota, drugi najlepszy dzień w tygodniu. Jedynym minusem sobót w świecie Danny’ego Moona jest fakt, że jego rodzice pracują tego dnia od świtu do zmierzchu, podobnie jak przez wszystkie dni robocze. Ale soboty mają też ogromny plus – w weekendy nie nawiedzają mnie guwernantki.

Nie znoszę guwernantek z wielu przyczyn. Wparowują do domu z samego rana, pozbawiając mnie snu, każą jeść warzywa na śniadanie, a potem próbują wlać do głowy po trochu matematyki, geografii, historii, hiszpańskiego, francuskiego i mnóstwa innych głupot. Po co mi te wszystkie języki?! Doskonale znam angielski, ponieważ mój tato jest Amerykaninem. Polski znam równie dobrze, gdyż mama jest Polką. Rozmawiam z rodzicami w ich ojczystych językach, jednak gdy spędzamy czas we trójkę, posługujemy się angielskim. Polski to jeden z najtrudniejszych języków na świecie, więc nie dziwię się tacie, że się go nie nauczył. Podziwiam, że w ogóle próbował, bo sam nienawidzę nauki języków obcych. Staram się ze wszystkich sił, żeby uczyć się jak najmniej, ale guwernantki mimo wszystko pakują we mnie wiedzę. Ryoko jest Japonką, więc nie dość, że uczy mnie swojego języka, to jeszcze każe pisać tryliony krzaczków i drzewek. Jakby tego było mało, niańki uczą mnie gry na fortepianie, odróżniania gatunków kawioru i zarządzania portfelem finansowym. Ludzie, ja mam czternaście lat! Chciałbym pograć w piłkę nożną!

– Co to, to nie, mój drogi – odpowiedziała na taką propozycję Ryoko, guwernantka numer trzydzieści jeden. – Jeszcze upadniesz i pobrudzisz spodnie. Piłka nożna to gra dla niewyżytych brudasów. Poza tym dziś masz napięty grafik, a w wolnym czasie przewidziana jest jazda konna.

– Trudno nazwać to wolnym czasem – mruknąłem pod nosem na tyle cicho, żeby nie dosłyszała.

Kiedy Ryoko przeszła do objaśniania skomplikowanych zagadnień algebry, mój umysł odpłynął do innego wymiaru – Wymiaru Niecnych Planów. Bywam tam tak często, że powinienem otrzymać status rezydenta. Natychmiast obmyśliłem plan, który mogłem wcielić w życie już tego popołudnia. Wprost nie mogłem się doczekać.

Podczas nauki jazdy konnej postarałem się, żeby Ryoko zrezygnowała z pracy. Udając grzecznego, skruszonego chłopca, odjechałem kilkaset metrów od stajni i tam umazałem błotem zarówno siebie, jak i mojego wierzchowca. Następnie pognałem galopem prosto na Ryoko. Puściła się pędem przez pokrzywy, przeklinając po japońsku, aż w końcu wpadła do rzeki.

– Sayonara! – krzyknąłem na pożegnanie, zawracając konia. Spojrzenie kobiety mówiło mi, że nie zobaczymy się zbyt szybko. Każda niańka prędzej czy później tak na mnie patrzy. Z oddali widziałem, jak wychodzi na drugi brzeg rzeki i wyciąga telefon. Pewnie zamókł – gdyby nie to, z pewnością zadzwoniłaby po taksówkę. A później niewątpliwie po prawnika.

Zadowolony z siebie wróciłem do stajni, gdzie zafundowałem biednemu koniowi prysznic de luxe z dodatkowym czesaniem. Kiedy od niechcenia spojrzałem na łąkę za bramą, zdębiałem. Prosto w moją stronę kroczyła Ryoko. A niech to! Jak widać, trudno będzie się jej pozbyć.

– Może nie będzie łatwo, ale podejmuję wyzwanie – szepnąłem do konia.

Soboty spędzam sam w domu, w mieszkaniu, w bungalowie lub w hotelu. To zależy. Moi rodzice są paleontologami – czyli najprościej mówiąc, pracują jako znawcy dinozaurów. Są w tym najlepsi na świecie. Kiedy tylko archeolodzy odkopią gdzieś szkielet dinozaura, który z jakiegoś powodu zasługuje na specjalną uwagę, rodzice dostają tam robotę. Pakujemy walizki i przez kilka tygodni mieszkamy w nowym miejscu, aż kolejny ciekawy dinozaur zostanie odkryty w innej części świata. I tak w kółko. W ten sposób od urodzenia żyję na walizkach. Podczas pierwszych urodzin wylądowałem nosem w torcie, bo obchodziliśmy je w samolocie, lecąc do Mongolii, i akurat wpadliśmy w turbulencje – tato postarał się, żeby ta cudowna chwila została uwieczniona na filmie. Nigdy nie miałem szansy umeblować swojego pokoju, ponieważ nie mamy własnego domu. Nie przekroczyłem też progu żadnej szkoły – z powodu ciągłych zmian miejsca zamieszkania jestem skazany na prywatne nauczanie i stąd pięć razy w tygodniu pojawia się problem guwernantek. Dlatego lubię soboty.

Niedziele są jeszcze lepsze, ponieważ rodzice mają wolne. W pozostałe dni wracają z pracy o siódmej wieczorem, ledwo żywi ze zmęczenia, więc niewiele robimy razem. Trochę pogadamy, zdarza się, że zagramy w jakąś krótką grę, a czasem się pokłócimy, zazwyczaj z powodu guwernantek. Za to w niedziele rodzice poświęcają mi cały swój czas. Kocham niedziele.

Tę sobotę, podobnie jak wszystkie inne, spędziłem w półmroku. Ciemność poprawia mi samopoczucie, więc gdy mam wolną chatę, zaciągam wszystkie rolety. Gdybym miał własny pokój, pomalowałbym go na czarno, co zapewne doprowadziłoby rodziców do szewskiej pasji. Być może jest to jeden z powodów, dla których swojego pokoju nie mam.

Od rana do wieczora grałem w Monopoly z wyimaginowanymi przeciwnikami, chodząc dookoła planszy, by wykonać za wszystkich ruchy, i objadałem się gorzką czekoladą. Frajda skończyła się o siódmej wieczorem, gdy rodzice skończyli składanie dinozaurów i wrócili do domu. Przybrałem minę świętoszka i zamknąłem się w pokoju, zapewniając ich, że ćwiczę pisanie japońskich hieroglifów, czy jak to tam się zwie. Dziesięć minut później zadzwonił domofon. Okazało się, że to dostawca z restauracji, który przywiózł zamówioną przez rodziców kolację. Uświadomiłem sobie, że od rana nie jadłem nic ciepłego, ale nie byłem szczególnie głodny. Do przeżycia w stanie zadowalającym wystarczy mi gorzka czekolada.

Wyciągnąłem sztućce i usiedliśmy przy stole. Unikałem spojrzeń rodziców, bo wiedziałem, co mnie czeka: egzekucja. Obawiałem się kary za to, co zrobiłem guwernantce. Mimo że jestem jedynakiem i rozpieszczonym pod niektórymi względami oczkiem w głowie rodziców, to nie litują się nade mną, kiedy coś przeskrobię. Ale nawet najsurowsza kara jest lepsza niż nauka gry na fortepianie z udzielającą instrukcji po japońsku guwernantką.

– Jak ci minął dzień w grobowcu, synu? – zaczął tato. Mianem grobowca określa tonące w mroku mieszkanie.

– Świetnie – mruknąłem, bawiąc się ziemniaczanym purée.

– Kto wygrał w Monopoly? – zaciekawiła się mama.

– Wyimaginowany gracz numer trzy. Postawiłem hotele na siedmiu jego działkach. A tak przy okazji, skończył się zapas czekolady. Trzeba zamówić nową.

– Sam się nie skończył, kochanie, ktoś go spałaszował – uśmiechnęła się mama. – I to tydzień przed końcem miesiąca! Naprawdę nie rozumiem, jakim cudem nie tyjesz, jedząc sześć kilo czekolady miesięcznie. Szczęściarz z ciebie, niewiele osób ma tak szybką przemianę materii. No cóż, nowa dostawa przyjdzie dopiero pierwszego października, do tego czasu musisz się obejść bez czekolady.

– Gdybyśmy nie mieszkali na zadupiu, mógłbym sam pójść po nią do sklepu – prychnąłem.

– Wyrażaj się kulturalnie, synu. Taką mamy pracę i musisz to zaakceptować. Wałkowaliśmy ten temat setki razy – powiedział tato. – To nie nasza wina, że dinozaury odkopuje się na pustyniach, a nie w centrum metropolii. Bądź wdzięczny za to, co masz. Zapewniamy ci najlepszą możliwą edukację! Podróżujesz po świecie! Wiesz, ile dzieci z chęcią zamieniłoby się z tobą?

– Tak, tak, całe mnóstwo… A ja z przyjemnością zamieniłbym się z nimi.

– Zakończmy tę bezsensowną dyskusję – przerwała nam mama. – Są ważniejsze sprawy do omówienia. Danny, wiesz, o czym mówię. Ryoko przedstawiła nam swoją wersję wydarzeń. Czekamy na twoją.

Podczas rodzinnych przesłuchań prawo do milczenia nie istnieje, toteż musiałem coś powiedzieć. Byłem świadomy mojej beznadziejnej sytuacji, dlatego zdecydowałem się pominąć opis incydentu z lekcji jazdy konnej, aby nie zapaść się jeszcze głębiej w to całe bagno. Istniała szansa, że rodzice nie wiedzieli o tym zdarzeniu, i chciałem utrzymać ten stan rzeczy. Musiałem im jednak opowiedzieć, jak ostatecznie wykończyłem Ryoko.

– No więc… – zacząłem swoją opowieść, studiując wzrokiem strukturę sufitu – wredna niańka…

– Nie niańka, tylko guwernantka, synu. To duża różnica.

– No więc wredna guwernantka, skoro tak wolicie, zamęczała mnie nauką japońskiego. Miałem dość, głowa mi pękała, nie rozumiałem, co do mnie mówi, więc zaproponowałem, żebyśmy wyszli na balkon. W końcu nic tak nie pomaga w nauce jak świeże powietrze. Ona wyszła pierwsza…

– Więc zamknąłeś za nią drzwi i zasłoniłeś rolety – odparł rozgniewanym tonem tato. Nie krzyczał, ale czułem, że jest mocno wkurzony. Rodzice nigdy na mnie nie krzyczą.

– Może – przyznałem i wyszczerzyłem zęby.

– Czyś ty zwariował?! Ta kobieta ma lęk wysokości, mogła dostać zawału! Zachowałeś się kompletnie nieodpowiedzialnie! I to nie pierwszy raz! – podniosła głos mama.

– I nie ostatni, jeśli nie skończycie mnie torturować niańkami!

– Guwernantkami.

– Nieważne! Nienawidzę ich! Dlaczego sami nie możecie mnie uczyć?

– Pracujemy całymi dniami, dobrze wiesz, dlaczego nie możemy.

Wziąłem głęboki oddech. Zataczaliśmy błędne koło. Nowa guwernantka, ja niewytrzymujący z nową guwernantką, ja doprowadzający nową guwernantkę do szału, guwernantka rezygnująca z pracy, kara dla mnie, kolejna nowa guwernantka… I tak w nieskończoność.

– Edukacja domowa nie przynosi niestety oczekiwanych rezultatów. Nie możemy cię zmusić do nauki w ten sposób, zatem najwyższy czas poczynić stosowne kroki. Zachowując się tak jak obecnie, synu, do niczego w życiu nie dojdziesz. Chcemy z mamą, abyś był mądrym, odpowiedzialnym i dobrze wykształconym człowiekiem. Uznaliśmy, że potrzebujesz zmian, dlatego podjęliśmy decyzję, że od listopada pójdziesz do szkoły.

– Nie wierzę ci – zaśmiałem się. – Po pierwsze to byłaby nagroda, nie kara, po drugie na pustkowiach nie ma szkół, a po trzecie, gdybym rzeczywiście poszedł do szkoły, musiałbym zmieniać ją za każdym razem, kiedy się przeprowadzamy. Serio, tato, stać cię na lepszy dowcip.

– Owszem, taka sytuacja nie miałaby sensu. – Tato spojrzał na mnie jak na tykającą bombę. To chyba oznaczało złe wieści. Pewnie nowa niańka. – Dlatego podjęliśmy niezmiernie trudną dla nas decyzję. Bardzo cię kochamy i chcielibyśmy mieć cię przy sobie, ale jesteś już na tyle duży, że dasz radę zadbać o siebie samodzielnie…

– Wysyłamy cię do cioci Edyty i wujka Henryka, zamieszkasz z nimi w Warszawie. Co roku widujemy się w Boże Narodzenie i miło spędzamy czas, więc na pewno ci się u nich spodoba. Zawsze dogadywałeś się ze swoimi kuzynkami. Będziesz uczęszczał do publicznego gimnazjum – dokończyła mama.

– Co?! – Po minach rodziców poznałem, że nie żartują. Chciałem powiedzieć coś jeszcze, ale się zapowietrzyłem.

– To, co słyszałeś, Danny. I nie rób takiej miny! Nareszcie uwolnisz się spod opieki guwernantek, tak jak sam chciałeś. Będziesz samodzielnie chodził do sklepu po czekoladę…

– Będę żył w domu z sześcioma babami, czego na pewno nie chciałem!

– Nie pomijaj wujka Henryka – przypomniał tato. – Przecież go lubisz. Kuzynki też.

– Nie możecie mi tego zrobić! Oszuści, powiedzieliście, że załatwimy sprawę szybko i bezboleśnie! Chyba już wolę niańki. – Musiałem być nieźle wkurzony, skoro wypowiedziałem te ostatnie słowa. Gdyby chodziło tylko o pójście do nowej szkoły, tobym się ucieszył, i to jeszcze jak, ale przeprowadzka do kuzynek… Tego było za wiele.

– Danny, proszę cię, nie rób scen. – Mama była nieugięta. – Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Dostaliśmy nowe zlecenie, więc za dwa dni opuszczamy Portugalię i lecimy do Zimbabwe. Niemożliwe, abyśmy znaleźli tam guwernantkę dla ciebie, a tę, która miała z nami lecieć, doprowadziłeś wczoraj do palpitacji serca. Nie mamy czasu na szukanie kogoś nowego. Wiem, że sobie poradzisz u wujostwa. Jesteś sprytny, czasem aż zanadto.

– A ile czasu mam u nich zostać?

– Kwartał, jeśli wszystko potoczy się według planu.

– Co?! Nie, nie, błagam, nie róbcie mi tego! Dlaczego nie mogę zostać w hotelu i grać w Monopoly? Czy za dużo wymagam od życia?

– Zrozum, nie możemy z mamą pozwolić, abyś spędzał całe dnie w ciemnościach i grał wiecznie w tę samą grę, na dodatek sam ze sobą. Trzeba żyć pełnią życia, synu! Wujek z ciocią już nie mogą się doczekać twojego przyjazdu, a w szkole poznasz nowych przyjaciół i w końcu będziesz miał okazję pograć w piłkę… – Tato wygłaszał monolog do czubka mojej ukrytej w rękach głowy. Podniosłem ją powoli.

– Kiedy się przeprowadzam? – burknąłem.

– W przyszłym tygodniu, w czwartek. Pojedziemy razem na lotnisko. Ja i tato udamy się do Zimbabwe, a ty do Warszawy – odpowiedziała mama. – Będzie dobrze – poklepała mnie po plecach.

Strąciłem jej rękę. Zostałem znieważony, zmuszony do emigracji! Nie wybaczę im tego do końca życia, które skończy się całkiem niedługo, gdyż nie da się tak po prostu zostać przy zdrowych zmysłach, kiedy mieszka się z sześcioma dziewczynami pod jednym dachem.

– Jeszcze tak się u cioci zadomowisz, że nie będziesz chciał wracać – uśmiechnął się tato. – No, dość już tortur, mam dla ciebie niespodziankę! – powiedział to z takim entuzjazmem, że aż podniosłem głowę. – Wybieramy się jutro na wycieczkę pożegnalną do parku wodnego. Helikopter przyleci z samego rana i do tego czasu wszyscy mają mieć spakowane walizki.

Nie mogłem pokazać, że ucieszyłem się na wiadomość o wycieczce, gdyż zepsułbym cały efekt, który chciałem osiągnąć. Musiałem jak najdłużej podtrzymywać w rodzicach poczucie skrzywdzenia syna, dzięki czemu będą starali się mi dogadzać. Wstałem od stołu, wywracając oczami, i udałem się do swojego pokoju.

Pozwoliłem sobie na mały uśmiech. Z jednej strony cieszyłem się z wycieczki do parku wodnego, kocham takie atrakcje! A najbardziej lubię czarne zjeżdżalnie. Z drugiej strony na myśl o tym, co mnie czeka po tej wycieczce, miałem ochotę wleźć do jednej z tych zjeżdżalni i już nigdy stamtąd nie wychodzić. Mam lecieć do Polski?! Zamieszkać z wujkiem, ciocią i ich pięcioma córkami?! Co też rodzicom strzeliło do głowy! Modliłem się, żeby wyjść z tego cało. Z dwójką starszych dziewczyn jakoś sobie poradzę, ale te trzy małolaty… Żeby mnie tylko nie przebrały za Kena, nie pomalowały rzęs, kiedy będę spał, i nie kazały wozić się na plecach wykrzykując: „Wio, jednorożcu!”, jak to się zdarzyło ostatnio w Boże Narodzenie. Jedno było pewne – nie będę się nudził.

Banda niematerialnych szaleńców

Подняться наверх