Читать книгу Wołanie mew - Marian Kowalski - Страница 4

Rozdział pierwszy 1.

Оглавление

W czerwcowy ranek Inga Bral, odziana w błękitny dres, wybiegła – podobnie jak w inne dni wolne od wczesnych zajęć – na ścieżkę joggingową. Oddychając spokojnie, bez większego wysiłku, poruszała się rytmicznie, lekko, prawie nie dotykając ziemi; płoszyła mewy – natrętne żółtonogie ptaszyska z ostrymi dziobami, którymi wydłubywały spomiędzy płyt chodnikowych jakieś okruchy. Żarłoczne, krzykliwe, świdrujące koralikami oczu, hałaśliwie trzepocząc skrzydłami, raz po raz wzlatywały nad głowę kasztanowłosej. Wówczas ta drobnokoścista dziewczyna o długiej szyi, jakby pochodziła z tajlandzkiego plemienia Karen-Padong, pochylała się nieco, by uniknąć ptasich pazurów. A potem jej wąskie dłonie znów równomiernie płynęły przez sine powietrze, przesycone zapachem świeżo skoszonej trawy.

Ładna dziewczyna rozpędzająca o poranku ptaki bardzo rozbawiła śledzącego ją zza drzew bezszyjnego pokurcza, jednookiego Zboczka, parkowego podglądacza; ślinił się, chichotał w rękaw, zarzucał głową poszukującą spoczęcia na karku, znów się ślinił, rżał. I on miał miejsce na tym świecie, w tym parku, tak blisko kasztanowłosej dziewczyny.

Zatrzymała ją radiowa reporterka w rozciągniętym w ramionach wełnianym blezerze koloru dojrzałego owocu kiwi. Podciągnęła szerokie rękawy, wysunęła przed siebie dyktafon na całą długość chudej ręki.

– Dwa pytania – narzucała się zdyszanym głosem, pożerając oczami swą ofiarę z mewią nieustępliwością. – Czy instytucje rządowe są zobowiązane chronić stanowiska pracy dla swoich obywateli przed emigrantami? Jesteśmy tolerancyjni wobec innych wyznań? Co sądzisz o noszonych czadorach, burkach? Jak bronić się przed terroryzmem? Gdzie jest miejsce dla Romów? Który problem z wymienionych cię interesuje? Co wywołuje twój niepokój o przyszłość? – Z agresywną gwałtownością sugerowała możliwe zagadnienia; wyboru powinna dokonać respondentka.

A ta dreptała w miejscu, niby wsłuchiwała się w zadawane pytania, niby szukała w myślach jakiejś odpowiedzi. Niby, bo naprawdę nie było jej to w głowie; patrzyła na reporterkę z wyraźną niechęcią, drażnił ją ton głosu, jakiego by nie chciała słyszeć w radiu. Przy montowaniu audycji na pewno go usuną. Chyba że stacja nie ma szacunku do swych odbiorców.

– Ja niemiecki nie rozumieć. Mówić po... arabski – kołysząc się w miejscu, odpowiedziała zagonionej reporterce, zirytowana nieprofesjonalnym zachowaniem. Na jej miejscu na pewno inaczej starałaby się pozyskać materiał! Cóż, do wszystkiego trzeba mieć smykałkę. Bez tego wychodzi fuszerka. Miała taką szansę i nie wykorzystała jej. Partaczka!

– Do diabła, a to pech! – stwierdziła dziennikarka. – Kasztanowłosa Arabka! – Nie kryła wściekłości, pośpiesznie zwijając się z dyktafonem, nerwowo szukając pośród przechodniów mijających stadko mew kolejnej kandydatki do przeprowadzenia wywiadu.

Indze nie udało się przebiec nawet kilkudziesięciu kroków, gdy dopadły ją następne pytania:

– Czy opuściłaś już kuchnię, wyszłaś z kościoła? Nie żyjesz z piętnem trzech K: Kirche, Kinder, Küche? – dociekało stworzenie prawdopodobnie powstałe z krzyżówki mężczyzny i kobiety; łatwiej było jednak uwierzyć, że istnienie zawdzięczało eksperymentom naukowym. I kusiło słodko, uwodzicielsko: – Przyjdź na wiec o siedemnastej. Dowiesz się, gdzie miejsce dla współczesnej dziewczyny. Możesz przyprowadzić ze sobą przyjaciółkę, wszystkie przyjaciółki, bo taka ślicznotka na pewno na ich brak nie narzeka. Usłyszysz wiele ciekawych rzeczy, które mogą odmienić twoje życie, odkryją przed tobą nowe perspektywy.

Inga Bral zbyła ją odpowiedzią, że potrafi sama o siebie zadbać.

Długo ścigały ją słowa złorzeczeń, pomruki niezadowolenia.

Następny wyznaczony odcinek drogi przeciął jej człowiek w masce, ze szczoteczką Irokeza na głowie w odcieniu intensywnego turkusa, w czarnej koszulce z białymi literami układającymi się w wyraz Zohar, z plikiem ulotek w kościstej ręce.

– A może i ty wciąż chodzisz w masce? Zdejmij ją, bądź sobą, pokaż, kim naprawdę jesteś. Wstąp do naszego klubu, gdzie nauczysz się pogardzania establishmentem. Czy wiesz, że świat jest pełen błędów, ułomności, wad? I takim pozostanie, jeżeli nie uwierzymy w doskonałość Stwórcy, nie zapragniemy gorąco zbliżenia do niego.

Wzruszyła tylko ramionami i pobiegła dalej. Minęła dziewczynę o arabskiej urodzie, nieśmiało proponującą kupno Persepolis Marjane Satrapi – obsypanego międzynarodowymi nagrodami komiksu o Iranie z czasów Chomeiniego. Ten świat nie budził zainteresowania Ingi, a tym bardziej taka forma przekazu o nim.

Naprzeciwko niej spod supermarketu szły rozśpiewane kobiety z ruchu Hare Kryszna w pomarańczowożółtych sari, mężczyźni w białych kurtach z mridangami, intonując maha-mantrę:

Maha-mantra Hare Kryszna

Hare Kryszna Hare Kryszna

Kryszna Kryszna Hare Hare

Hare Rama Hare Rama

Zakończyła jogging. Opuszczała ścieżkę powoli, dostojnie, szła wyprostowana, jakby niosła na głowie gliniany dzban z wodą nabraną w oazie, spod cienia palm, daleko od wrzasku mew, napastliwości cywilizacji.

Po powrocie do domu zastała już w nim Joachima Kraffta, siedzącego przed włączonym telewizorem. Nie była zaskoczona jego obecnością, miał własne klucze do jej mieszkania; odkąd mu zaufała, wchodził do niego o różnych porach dnia. Nie brakowało w życiu Ingi okresu kompletnego zwątpienia w siebie, beznadziejnej utraty przekonania w sens tego, do czego zmierzała w tym obcym mieście, wśród nieznanych ludzi, dni niewiary w zajęcie dobrego miejsca w agencji modelek, w trwającym tam nieustannie wyścigu. Właśnie wtedy pojawił się Joachim. Od razu wniósł w jej życie entuzjazm, pewność siebie. Wsparł duchowo i nie tylko, nie żałując wydatków, by wyglądała lepiej od innych konkurentek. Był w stosunku do niej dość bezceremonialny, ale Indze to nie przeszkadzało, szybko poczuła do niego zmysłowy pociąg, co w jakimś sensie stanowiło naturalny dowód dziewczęcej wdzięczności za roztaczaną opiekę, ochronę przed upadkiem na dno. Nie chciała, by jej obecne życie zostało poddane jakieś nowej próbie bez Joachima. Jej zajęcie nie gwarantowało stabilizacji, wciąż kroczyła blisko krawędzi, nad przepaścią, jeden nierozważny ruch, a utrata równowagi mogła doprowadzić do upadku w czeluść, z której samej trudno byłoby się wydostać. Znała takie przypadki.

Z zamiłowania do porządku szybko ogarnęła pokój, czego nie zrobiła przed wyjściem.

Kiedy wróciła z łazienki, przez ekran włączonego telewizora przelatywały mewy. Znów te ptaszyska żarłoczne, krzykliwe, szukające żeru, by przetrwać, rozmnażać się, zaistnieć w świecie. Nie można się od nich uwolnić. Są na ulicach miasta, w parkach, na parapetach okien. I w telewizji. Lektorka beznamiętnym głosem komentowała: „Ornitolodzy w rodzinie mew dotąd wyróżniali trzy grupy: wydrzyki – Stecorariidae, ciemno ubarwione, o silnych dziobach; mewy właściwe – Laridae, z przewagą białego w upierzeniu, o szerokich skrzydłach; oraz rybitwy – Sternidae, smukłe, o widłowatym ogonie i wąskich skrzydłach. Wśród mew właściwych między innymi wyodrębniali: siodłate, srebrzyste, pospolite, blade, polarne, śródziemnomorskie, ciemnodziobe, czarnogłowe, modrodziobe, orlice, małe, śmieszki, obrożne, różowe, trójpalczaste.

Ostatnie obserwacje naukowców sugerują istnienie wśród mew właściwych kolejnej odmiany, która przez miliony lat przeszła zaskakującą ewolucyjną konwergencję, o ile to określenie jest najwłaściwsze. Mewę tę przede wszystkim cechuje osobliwe zachowanie wobec człowieka, wyższy rodzaj inteligencji. Jedni badacze żartują, że jest ona jakby potwierdzeniem prawdy zawartej w legendzie marynarzy, inni – nawiązując do teorii Lamarca – wolą mówić o ciągłej transmutacji, przechodzeniu w świecie zwierząt do form wciąż nowych, doskonalszych.

Uczeni zastanawiają się, czy jej nazwą nie uczcić pamięci Richarda Bacha, autora książki pod tytułem Jonathan Livingston SeagullMewa, jednego z pierwszych powieściopisarzy, który nie mając absolutnie żadnych uprzedzeń wobec tego gatunku ptaków, swe dziełko w całości poświęcił właśnie jemu. Innym obserwatorom niezwykłych skrzydlaków bardziej odpowiada nazwisko Alfreda Hitchcocka, reżysera filmu pod tytułem Birds. Jego przeciwnicy uważają, że to niepoważna propozycja, bo opętane ptaki zachowują się kabaretowo; nazwa pochodząca od Hitchcocka przynosiłaby im ujmę, one zasługują na godniejsze określenie. Niezwykła mewa przenosi się znad Morza Północnego w głąb Europy, zaobserwowano ją już nad środkowym biegiem wielu rzek.

Ilość gatunków ptaków w Europie nie jest stała, ulega ciągłym zmianom, przybywa lęgowych i zalatujących. To zjawisko normalne. Ale obecność tych mew uważana jest za problem zmuszający do szukania odpowiedzi na wiele pytań. Skąd się wzięły? Jak będą się zachowywać? Czy nie stanowią zagrożenia dla innych gatunków? Czy nie zajdzie konieczność ludzkiej ingerencji w ich populację?”.

Zaraz po tych informacjach podano wiadomość o zatonięciu podczas sztormu na Morzu Północnym pełnomorskiego jachtu Niksy. Załoga nie zdążyła nadać: Save Our Souls. W żadnej nabrzeżnej stacji, na przepływających w pobliżu jednostkach, na jachtach, na statkach nie odebrano sygnału mayday. Ciała żeglarzy zostały znaleziono przypadkowo przez marynarzy statku handlowego płynącego z Hamburga przez Morze Celtyckie do Swansea. Wyłowione zwłoki pozbawione były oczu, twarze nosiły ślady zadrapań. Jakiś nieznany, okrutny drapieżnik wyrwał nawet topielcom włosy, jakby miał zamiar wykorzystać je do budowy gniazda, co jednoznacznie wskazywałoby na to, że ów makabryczny obraz stworzyły ptaki.

– No, no! – mruknął Joachim Krafft, właściciel domu maklerskiego, mężczyzna otyły, ociężały, stale oblizujący wysuszone lekką gorączką usta. – Co to ja chciałem... – Powoli zbierał myśli. – Nieprawdopodobne. Chociaż, kto wie, na co te ptaszyska stać. Jedno jest pewne, że lata ich za wiele i roznoszą choroby! Czas już pomyśleć o ograniczeniu obecności tych skrzydlaków przynajmniej w miastach. Odstrzał, czy coś w tym rodzaju, może do pewnego stopnia rozwiązałby problem.

Inga nie wierzyła, by ptaki mogły okaleczyć zwłoki. Uważała, że dziennikarze są gotowi wymyślać niestworzone rzeczy, byle zdobyć czytelnika, słuchacza, widza. Rozgłosu oczekują też niedocenieni uczeni, badacze, podróżnicy. To dzięki nim ukazują się notatki o żyjących na Nowej Gwinei dinozaurach, o odkryciach nowych zwierząt i roślin nad Mekongiem. Jakże głośne stało się nazwisko przewodniczącego włoskiej komisji do spraw dziedzictwa narodowego rozpowszechniającego sensacyjne twierdzenie, że Mona Lisa to mężczyzna! Albo nazwiska ekspertów z zakresu antroposkopii uważających, że Mikołaj Kopernik był kobietą! Ile sensacji co jakiś czas podrzucają egiptolodzy rozkopujący Dolinę Królów, nekropolię w Tebach! Albo głosiciele twierdzenia, że ułożone przez Aborygenów kamienie dowodzą, iż wyprzedzili oni twórców kamiennego kręgu w Stonehenge, a także Kopernika, Galileusza i Heweliusza. Albo nazwiska wszystkich autorów katastroficznych wizji zderzenia planetoidy Apophis z Ziemią! Ochoczo dołączyli do nich nawet egiptolodzy przypominający, że Apophis to demon destrukcji i symbol ciemności w mitologii greckiej. Na każdej nowości nie tylko w modzie ktoś zyskuje. We wszystkich dziedzinach życia marzy się o stworzeniu choćby na jeden sezon szlagieru, przeboju przyćmiewającego inne. Jednemu, nawet błahemu wydarzeniu towarzyszy milion komentatorów, którzy korzystają z zaistnienia w mediach. Wszystko to pic i fotomontaż!

Wzruszyła ramionami.

– Nieistotne, czy naprawdę coś odkrywają, ważne, by o nich mówiono, pisano, pokazywano.

Inga Bral próbowała sobie przypomnieć, co o mewach opowiadał ojciec; gdy była dzieckiem, siadała mu na kolanach i słuchała opowieści o morskich podróżach. On, podobnie jak większość marynarzy, nie lubił tych ptaków, uważał, że są wyjątkowo wrogo usposobione do ludzi morza, więc nic dziwnego, że oni odwzajemniali się tym samym. Ale ta awersja nie była jednoznaczna z nienawiścią, z wrogością prowadzącą do prześladowania.

Joachim też patrzył na mewy z antypatią. Jego przodkowie pochodzili znad mazurskich jezior i mieli niechętny stosunek do wszystkich rybojadów rywalizujących w odłowach z ludźmi. Nie mogli pogodzić się z istnieniem nad ich wodami czapli, kormoranów, no i oczywiście wszystkich gatunków mew.

– Słyszałaś, że są zagadką dla ornitologów – zauważył spokojnie.

Zaśmiała się.

– Widać dawno nikt nie pisał o nich niczego ciekawego. Znaleźli się w cieniu mediów – upierała się przy swojej hipotezie – więc wymyślili bajeczkę przejmującą grozą i obrzydzeniem, by znaleźć się w błysku fleszy, przed kamerami. Ludzie kupią każdą sensacyjkę, bo się nimi karmią, bez sensacji nie potrafią rozpocząć dnia, bez plotki nie zasną – stwierdziła rozweselona sformułowaniem ostatecznego wniosku. – Stąd sensacyjne informacje o penisie Napoleona, który rzekomo trafi na kolejną aukcję. – Śmiała się cichutko, wstydliwie, jakby temat ten naruszał pewne normy dobrego dziewczęcego wychowania. – Sformułowanie „rzekomo trafi” daje olbrzymie możliwości do stawiania hipotez, do wypowiedzi na różne tematy, niekoniecznie związane z kawałkiem ciała cesarza. Wielu sięga do biografii, oczekując w niej odpowiedzi na pytanie, czy w młodości właściciel tego peniska był gejem czy nie? I w ten sposób rośnie stos artykułów, audycji na użytek ciekawskiego społeczeństwa. Ornitolodzy mają ułatwione zadanie, nie muszą szukać sensacji w bibliotekach i grzebać w zakurzonych księgach, bo mają marynarską legendę. Kilka zdań prowadzących do niebywałych nowinek. A legenda jak to legenda – wierzy w nią, kto chce wierzyć. Ci, którzy traktują ją poważnie, z takim samym nabożeństwem wysłuchają wszystkich rewelacyjnych opowieści podpartych mitem. – I dodała po chwili: – A wiesz, że gdybym była dziennikarką, to chętnie podjęłabym się tego tematu. Wydaje się ciekawy. O społecznej randze.

Joachim Krafft od dziennikarskiej branży trzymał się z daleka, nie cenił jej przedstawicieli i chciał swój krytyczny stosunek do tego światka sensatów zaszczepić także Indze.

– Zauważyłaś, że żaden z marynarzy, wyławiających na Morzu Północnym owych nieszczęśników, nie udzielił wywiadu? O czym to ja chciałem powiedzieć? – Zastanawiał się chwilę nad sformułowaniem myśli. – To ci powinno coś mówić. A co? Ostrożność nigdy nie zawadzi. Nawet jeżeli w tym, co usłyszeliśmy, jest tylko cząstka prawdy, nie wolno jej lekceważyć.

– Nie wszyscy mają parcie na ekran. Marynarze tamtego trampa zrobili swoje i nie dbają o rozgłos.

– Sądzę, że nie tylko o to chodzi. Oni unikają upowszechniania złych opinii o zjawiskach stanowiących w ich środowisku tabu. – Zamilkł na chwilę. – O czym to ja chciałem mówić?... Aha! – Odrywając wzrok od dziewczyny, powrócił do zagubionego wątku. – Wcześniej czy później wypłyną znowu w morze, a tam kto na nich czeka? – Zawiesił głos, a potem z obrzydzeniem rzucił: – Mewy! – I po chwili z tym samym wyrazem niechęci powtórzył: – Mewy! Coraz liczniejsze stada agresywnych ptaków.

„Głuptasek, mały krętacz” – pomyślała Inga. Znów przypomniał sobie o jakimś męskim zabobonie. Ale po co? Chce ją nastraszyć? Próbuje zniechęcić do rejsu, podczas którego byłaby otoczona tylko przez wodę, wielką wodę i... mewy? Właściciel jachtu! Członek jachtklubu! Więc dlaczego nigdy nie wziął jej na pokład łodzi, nie mówiąc już wspólnym wypłynięciu w morze?

– Ja bym się nie bała! – stwierdziła zuchwale. – To przecież tylko ptaki, jedne z wielu. Co mi mogą zrobić?

Mężczyzna pogroził jej palcem.

– Nie kuś licha – ostrzegał. – Mewy są wszędzie i kto wie, co w nich siedzi.

Dziewczyna parsknęła śmiechem.

– Już się boję! – Zabawnie potrząsnęła ramionami.

– Może powinnaś?

Przybrała wyzywającą, wojowniczą postawę.

– Przenigdy! Jestem gotowa apelować: o, ptaki żarłoczne, przybądźcie, przylećcie! Odkryjcie prawdę o sobie! – wykrzykiwała teatralnie.

– To kiepski żart! – strofował ją mężczyzna.

Za okienną szybą zakołysały się mewie skrzydła, ostry dziób ze zgrzytem otarł się o szkło.

Joachim Krafft spojrzał w tamtą stronę z nieskrywanym przerażeniem.

– To nie jest przypadek – wyszeptał. – Dziwne. Co to ja chciałem... Jakby to ptaszysko zamierzało coś rozdrapać... wedrzeć się do środka...

Inga wzruszyła ramionami.

– Ja niczego nadzwyczajnego nie widziałam, nie słyszałam.

Wyłączyła telewizor, odsunęła się od okna z natrętnie wdzierającą się do środka gigantyczną reklamą damskiej bielizny, prezentowanej na ciele rozkosznie uśmiechniętej kasztanowłosej. Znudziło ją patrzenie na własne odbicie utrwalone przez fotografa. Dobrego fachowca. Artystę. Nieraz sama siebie podziwiała na wykonanych przez niego zdjęciach. Współczesna technika czyni cuda. Szkoda, że nie we wszystkim bywa pomocna, nie zawsze potrafi odmienić ludzki los.

Z niechęcią zerknęła na spacerującą po parapecie spasioną, dużą czarnoskrzydłą mewę, z żółtymi nogami – ptaka spokojnego, szukającego miejsca na odpoczynek – i zaczęła swój codzienny show.

Z ulicy, spoza drzew, z lornetką w ręce, wpatrywał się w okno jednooki Zboczek, bezszyjny pokurcz.

– Wszystko to pic i fotomontaż. – Westchnęła Inga, kręcąc się nerwowo nad leżącą na tapczanie bielizną w psychodelicznych kolorach. Prawie naga, pachnąca mydłem, dezodorantem i perfumami – nie miała w co się ubrać! Ten sam spektakl, pod tytułem „Co ja mam na siebie włożyć?”, dawała codziennie, a widownię zwykle stanowił jeden widz pożerający wzrokiem to rozrzuconą bieliznę Ingi, to ją samą bez niej. Dla wygłodzonego seksualnie mężczyzny każda kobieta jest cudem natury. Inga miała świadomość tej prawdy, wiedziała też, że nie tylko Joachimowi wydaje się piękna, niezwykle apetyczna. Pracowała jako modelka i spełniała wszystkie warunki swojej grupy zawodowej; była młodziutka, miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, a jej wymiary zbliżały się do ideału: 83, 59, 82. Ponadto zdobiły ją długie kasztanowe włosy, piwne oczy, zmysłowe usta, kuszący uśmiech.

Joachim Krafft, spoglądając na dziewczynę, wyobrażał sobie więcej, niż mógł dostrzec – gdy Inga pochylała się nad ciuszkami, nakładała coś na siebie, a potem z wyraźnym grymasem niechęci ściągała. Bliższy kontakt z nią dawał mu ogromną przyjemność, ale oglądanie jej podczas ubierania się było nie mniejszym przeżyciem, swoistą nagrodą za cierpliwość w oczekiwaniu na zakończenie przedstawienia „Dziewczyna idzie na party”. Kamera filmowa nie wyłowiłaby tych szczegółów, które potrafiły wychwycić jego ruchliwe oczka. Mrużył je, jakby w ten sposób spojrzenie zyskiwało większą ostrość, szybciej zwilżał wysuszone usta i zawieszał wzrok na gładziźnie skóry Ingi, przesuwał nim po łagodnych liniach ciała, zanurzał w zakamarki. I puszczał wodze męskiej wyobraźni.

– Taaak...Taaak – cedził. – Nie wystarcza ci to, co już masz, kim jesteś. Praca dziennikarska do łatwych i przyjemnych nie należy. Bardzo stresujące zajęcie. Co ty w niej widzisz takiego, że koniecznie chcesz zostać dziennikarką?

Dziewczyna kręciła pupą opiętą materiałem, przez który wyraźnie przebijało ciemne podbrzusze, gęsto owłosiony wzgórek. Między udami powstawał niewielki prześwit z gładkimi ściankami. Gumka majtek wpijała się powyżej bioder, a poniżej pępka; Inga naciągała ją i puszczała, jakby wciąż szukała dla niej odpowiedniego miejsca. Pochylona w stronę mężczyzny podsuwała mu pod oczy ciemno zabarwione brodawki. Chętnie chwyciłby w dłonie jedną z piersi i ścisnął jak kiść winogron (znał to porównanie z argentyńskiego serialu telewizyjnego). Nie zdobył się na to, tylko z wielkim napięciem wgapiał się w sutki i onieśmielony głośno przełykał ślinę. Przypominał fetyszystę, któremu w ręce wpadła nie modelka, a jej setcard – wizytówka reklamująca dziewczęce wdzięki (znał to określenie z filmów amerykańskich).

– Wszystko to pic i fotomontaż – powtórzyła, sięgając po stanik. – Każde party to bajer kończący się tym samym, no wiesz. – Spojrzała na mężczyznę karcącym wzrokiem.

A on poczuł się tak, jakby przyłapano go na drobnym oszustwie, a równocześnie nie mógł dziewczynie wybaczyć, że stawia go w rzędzie z innymi, bo przecież był od „tamtych” lepszy, choćby dlatego, iż przy „takiej” dziewczynie wykazywał się wielkim opanowaniem zmysłów. Nie jak typki z amerykańskich filmów. No, przynajmniej do pewnego stopnia.

– Masz powody do narzekania? – zapytał bez przekonania. – Wszystkie większe i mniejsze spędy składają się na naszą obyczajowość, są wpisane w obecną kulturę, a ona nadaje sens życiu.

– Sens życia... – prychnęła pogardliwie. – Jestem tu, a chciałabym być gdzieś indziej, robię to, a myślę, jak uciec od tego i wykonywać zupełnie coś innego. Jestem ja, którą widzisz, i ja – której nie dostrzegasz. Bo rozleniwiłeś się, zgnuśniałeś jak wszyscy przedstawiciele drugiego pokolenia emigrantów znad Wisły. Gdyby twoi rodzice żyli jak ty, niczego by nie osiągnęli, a ty chodziłbyś na darmowe zupki wydawane przez opiekę społeczną. Codziennie powinieneś im dziękować za pracowitość, za upór w realizacji swych marzeń. – Westchnęła. – Wiele ci zawdzięczam. Pomogłeś mi. Ale to, co osiągnęłam, już mi przestaje wystarczać, szukam właśnie... tego głębszego sensu dla swego życia.

– Mądrze jest pytać o sens życia, ale rozsądniej nie próbować go szukać. Właściwie, co mi chcesz powiedzieć? Masz powody do narzekania? – dociekał coraz bardziej niepewnie; a na samą myśl o tym, co przeżył z nią po ostatnim party, poczuł podniecenie. Obawiał się, że pytanie było równie niestosowne jak to, którym swego czasu podczas pogrzebu niefrasobliwie pozdrowił krewnego zmarłego: „Dzień dobry, co słychać?”.

Inga, od lat przyzwyczajona do wybranego przez siebie imienia otrzymanego podczas bierzmowania w kościele św. Elżbiety, wzruszyła ramionami; teraz wolałaby powrócić do pierwszego, nadanego jej przez rodziców podczas chrztu w Jutrosinie – Krystyna. Ach, zawrócić czas, zacząć żyć od nowa, inaczej! Mądrzej. Cofnąć się co najmniej o dekadę, by nie dać się złapać w sieć, z której później tak trudno się wyplątać.

– Chciałam jedynie powiedzieć... – Wyprostowała się na całą wysokość wysmukłej sylwetki, tak świetnie prezentującej się na bilbordzie – ...że przychodzi w życiu moment zadawania wielu pytań. Pierwsze: co dalej?

Trzymała przed oczami turkusową sukienkę i przyglądała się jej bardzo krytycznie. Masakryczna. Nie od Versacego, nie z metką Marchesa! Dobry Boże, chyba nigdy nie będzie ją na to stać? Co musiałaby zrobić, by nosić ciuchy z takimi metkami? Miłosierny Boże... I nie byłaby sobą, gdyby natychmiast nie znalazła racjonalnego pocieszenia „Nie najlepiej wypadłabym w tych kreacjach – pomyślała – moja uroda potrzebuje rzeczy prostych.”

Sandałki, jakie zamierzała założyć, też nie pochodziły od mistrza Louboutina. Czy to ważne? Noga się liczy, stopa! Delikatna, lekka, na pokazie ledwo dotykająca wybiegu.

Zdecydowała się na bluzkę. Chwilę była zajęta, a gdy się z nią uporała, z miną zawiedzionej dziewczynki zaczęła się uskarżać:

– Nawet nie stać cię na małe kłamstewka, jakie słyszę od wielu, gdy przekonują, że chętnie uciekliby ze mną na bezludną wyspę.

Rzucił się ku niej.

– Jeszcze dziś mogę to powiedzieć! Nawet sto razy. I wypłynąć z tobą. Uciec na bezludną wyspę. To już lepsze niż rozważania, co nadaje życiu sens.

Nie tak łatwo było ją zwieść, miała już swoje doświadczenie, w którym nie brakowało nadziei oraz rozczarowań.

– Obiecanki. Uwierzę, a po jakimś czasie usłyszę: interesy nie pozwalają, kochanie.

Dał spokój jakiejś tam wyspie.

Pożądanie opadało. Kiedy słuchał dziewczęcej paplaniny, chętnie zmusiłby Ingę do jakichś niezwykłych praktyk, by wziąć odwet za upokorzenie. Najbardziej irytowało go ustawiczne przypominanie mu o istnieniu innych mężczyzn, którzy chodzili z nią przed nim i o tych, którzy będą jej towarzyszyć po nim. „Do licha! – żachnął się w pewnym momencie – przecież to ona sprowadza sens swego życia do kontaktów z mężczyznami, to ona nawet na sekundę nie może zapomnieć, że kręci przed nimi tyłkiem!” Nie rozumiał skąd więc w niej tyle niechęci, obrzydzenia do jego marzeń. Czyżby ją zawiódł, rozczarował, nie dał szczęścia korzystania z tego, co na każdym kroku podsuwała cywilizacja luksusu, nie ofiarował rozkoszy, jakiej oczekiwała?

Inga, już ubrana, poruszała się po pokoju z kocią zwinnością. Od czasu do czasu, istotnie jak zwierzątko, ocierała się o niego. W końcu siadła przed pulpitem, na którym stało obrotowe powiększające lustro, a obok niego pędzle z mosiężnymi wykończeniami, pudełka z tuszem, ołówki, pianki z linii Definity, słoiczek z eliksirem rozświetlającym.

Joachim podszedł do okna. Urocza kasztanowłosa reklamująca damską ażurową bieliznę pochodziła z nierealnego świata bilboardów, rzeczywista była tłusta mewa na parapecie, wpatrzona ślepkami w mężczyznę, a może także w dziewczynę. Myśli Joachima Kraffta błądziły po jeszcze mniej realnym świecie niż ten z reklamy...

Tak pragnął, by Inga odkryła w nim coś więcej niż tylko bogatego człowieka, sponsorującego ładną, choć ubogą dziewczynę, dopiero wspinającą się na szczyt popularności i dobrobytu. Owszem, miał pieniądze, wystarczająco dużo, by zaspokajać jej i własne zachcianki. Ale prócz bogactwa posiadał inne zalety, było w nim wiele dobra, szlachetności!

Cóż, nie wszystkim się najlepiej wiedzie. Choćby jego kuzynce. Maria Magdalena miała urodę Marleny Dietrich, ale też wyjątkowego pecha. Porzucona przez męża, nawigatora linii lotniczych TUIfly, żyła skromnie w zadłużonym mieszkaniu z synem Richardem. Joachim odwiedzał ją i dyskretnie wspomagał. Chłopiec wymyślił zabawę w sklep. Telefonicznie uprzedzony o przybyciu wujka, pokój zamieniał w dom handlowy. W sprzedaży była kawa, herbata, ciasteczka, a nawet zabawki Richarda i jego ubrania. Ba, żądał opłaty za wejście do ubikacji, za użycie papieru toaletowego, mydła, ręczników. Ceny ustanowił na wszystko dość wysokie, jakby to był sklep dla bogatych. Joachim Krafft płacił. Smutne oczy chłopca tak długo spoglądały to na mężczyznę, to na rzecz oferowaną w sprzedaży, aż została kupiona, aż skorzystał z toalety, wody, mydła, ręcznika. A przy pożegnaniu ze wzniesionymi, pełnymi nadziei oczyma cichutko pytał: „Jutro też przyjdziesz, wujku?”. Czy wobec takiego zaproszenia-prośby można pozostawać głuchym? Joachim nie potrafił.

Kiedyś należałoby odwiedzić kuzynkę razem z Ingą. Oczywiście po telefonicznym uprzedzeniu o wizycie potencjalnej klientki osobliwego sklepu.

Chyba i ona nie byłaby obojętna na wyczekujące spojrzenia chłopca.

Powinien o tym opowiedzieć Indze. Ciekawe, jakby zareagowała? Zaczęłaby o nim cieplej myśleć, spojrzałaby na niego inaczej niż tylko jak na majętnego mężczyznę?

Tymczasem Inga wybierała buty; żadna para nie pochodziła od Christiana Louboutina, więc ciężko wzdychała, myśląc o swym wynagrodzeniu za pracę, za które nie da się przyzwoicie i modnie ubrać, by jakoś wyglądać na garden party. Dobrze, że istnieje Joachim, mężczyzna nieszczędzący grosza. Może nie zawsze nadąża za jej potrzebami, nie domyśla się pragnień, marzeń... Ale w końcu Inga osiągnie to, czego chce.

Joachim odwiózł ją na casting swoim mercedesem. Jak wiele innych dziewcząt szukających pracy w telewizji, miała rozpocząć od informacji o pogodzie. Stanęła ze wskaźnikiem przed mapą Europy z naniesionymi na nią liniami ilustrującymi przebieg zmian ciśnienia podczas przemian izobarycznych.

INGA

Bezchmurnie, temperatura: 20 stopni Celsjusza, wilgotność: 46 procent, wiatr południowo-zachodni, wiejący z szybkością 29 k/h.

GŁOS Z REŻYSERKI

Dziecko, nie możesz używać skrótów. Nie wiesz, co znaczy k/h? To trzeba wiedzieć. To podstawa w tej pracy. Niby łatwej, ale przecież widzisz, że wcale nie takiej prostej, jak się niektórym zdaje. Jeszcze raz od początku.

INGA

Przepraszam. To trema. Oczywiście że wiem, co znaczy k i h. Z fizyki byłam niezła, miałam dobrego profesora.

GŁOS Z REŻYSERKI

Gadanie. I pamiętaj, to nie tekst z dramatu Szekspira. Mówisz nie do ludzi siedzących w teatrze, a w domach, przed telewizorami. O tym powinnaś pamiętać; dziś nie wszyscy chodzą na Hamleta, natomiast miliony widzów tkwią przed ekranami telewizorów, czekając na prognozę pogody. Włóż w to więcej serca. Serca! Wiesz, co mam na myśli? Mówisz do wielomilionowej widowni!

INGA

Bezchmurnie, temperatura: 20 stopni Celsjusza, wilgotność: 46 procent, wiatr południowo-zachodni, wiejący z szybkością 29 kilometrów na godzinę.

GŁOS Z REŻYSERKI

Świetnie, wspaniale, wiesz, o co nam chodzi. Wyczuwasz tekst. Ale da się go jeszcze inaczej wypowiedzieć. Jakby ten tekst był ostatnim twoim przesłaniem dla ludzkości. Może z nim odejdą na zawsze? Spróbuj jeszcze raz.

INGA

Bezchmurnie, temperatura: 20 stopni Celsjusza, wilgotność: 46 procent, wiatr południowo-zachodni, wiejący z szybkością 29 kilometrów na godzinę.

GŁOS Z REŻYSERKI (bardzo chłodno)

Wystarczy. Jeśli będzie trzeba, to się skontaktujemy.

Inga opuściła budynek telewizji załamana. Wsiadła do czekającego na nią merca, przytuliła się do Joachima.

– Dobrze, że jesteś – wyszeptała. I ciszej, patrząc na gmach, do którego wciąż nie miała wstępu, dodała: – Co ja bym bez ciebie, mój drogi, zrobiła? – Nie potrafiła sobie tej sytuacji wyobrazić. Przeniosła spojrzenie na niebo – bezchmurne, z temperaturą powyżej dwudziestu stopni Celsjusza, z wilgotnością około pięćdziesięciu procent, z wiatrem... Chyba nie było najmniejszego podmuchu.

Wołanie mew

Подняться наверх