Читать книгу Wołanie mew - Marian Kowalski - Страница 5

2.

Оглавление

Przedarli się przez tunel reklam z najeżdżającymi na nich nowymi modelami samochodów, zbudowanych przy wsparciu nowoczesnej technologii – bezpiecznych, oszczędnych, ekologicznych – minęli drepczące po chodniku stadko mew, jednookiego Zboczka z lornetką na piersiach, feministki z prowokującymi transparentami, plakaty reklamujące automatyczne kosiarki Husqvarna i weszli do budynku, nad drzwiami którego, spoza afiszy, wyzierały litery napisu Welt schö...

Pokazy mody dostarczały Joachimowi Krafftowi porywających przeżyć. Dzięki znajomości z Ingą Bral sadowił się w pierwszym rzędzie, rozpinał marynarkę garnituru Hugo Bossa, guzik koszuli pod tłustą szyją, rozluźniał krawat i czekał na muzykę, na pojawienie się dziewczęcych nóg, bioder, piersi, buziaków. Wszystko to chłonął razem i osobno. Rozkoszował się obecnością modelek, potrafił poddać się zmysłowym zapachom i oszałamiającym wzrok kolorom. Spośród wszystkich modelek od dawna wyróżniał Ingę. I to nie tylko dlatego, że z nią sypiał; wydawała się najśliczniejsza z najpiękniejszych. Gdy wychodziła, w sali rodził się klimat mistycznego zauroczenia, irracjonalnego uniesienia, bezgranicznego zachwytu i pożądania. Kiedy płynęła ku niemu, niesiona przez melancholijną melodię piosenki Mariah Carey Without you (nie mogę zapomnieć, nie mogę zapomnieć...), to miał wrażenie, że z niebios zstąpił anioł, by w ciągu kilkunastu sekund przybliżyć mu wyobrażenie szczęścia i tęsknoty za rajem. Już zniknęła, a on, oddychając pozostawioną w przestrzeni wonią, z zamkniętymi oczyma, wciąż ją widział, jeszcze wyraźniej, intensywniej niż wówczas, gdy przechodziła koło niego, prezentując piękno i oryginalność stroju na idealnych dziewczęcych kształtach.

Bóg miał wyobraźnię mężczyzny!

Wszechmocny musiał stworzyć kobietę!

Nie można sobie wyobrazić zielonej planety bez kobiety!

I tym razem, gdy się pojawiła, ogarnęło go błogie uczucie ciepła, czułość, namiętny podziw. Na jego szerokiej twarzy rozlał się rozmarzony uśmiech, oczy wypełniła rzewność. Dopiero gdy wykonała przed nim pół obrotu, ukazując całą długość odsłoniętej nogi, gładkość uda, obudziła w nim pożądanie szatana. Tymczasem Inga stała opodal, patrzyła ponad głowami widzów z wyrazem pobłażania i kokieterii. Każdy występ ją bawił. Lubiła wywoływać na sali szmerek podniecenia, wzbudzać podziw dla strojów, jakie nosiła, i zachwyt swoją urodą. To była jej gra z tymi, którzy przyszli na pokaz. Wiedziała, że musi sprostać jednemu zadaniu – zauroczyć publiczność, wprawić ją w osłupienie. By to osiągnąć, miała do dyspozycji swoje ciało i stroje. Należało więc umiejętnie się nimi posługiwać. Ta sztuka wciągała ją bardziej niż seks. Może dlatego, że partnerem była zbiorowość. Pragnęła zadowolić wszystkich, nie pominąć nikogo. Starała się o tym stale pamiętać. Zdawała sobie sprawę, że na sali siedzą nie tylko samczyki, takie jak Joachim Krafft, ale także mężczyźni romantyczni, węchowi dewianci, fetyszyści różnych części ciała, stroju, kobiety uprawiające safizm, saliromanki, sadomasochistki, minetki. Jej zawodową ambicją było, uwzględniając gust oraz zainteresowania każdego i każdej, ożywić w publice marzenia o seksie jako wartości, uświadomić widzom potrzebę seksualności w życiu. Inga do perfekcji opanowała sztukę kuszenia. Scenicznego ruchu uczył ją Tomasz Weis; wiele mu zawdzięczała, zmienił ją gruntownie, przekonał, że każdy krok, gest, uśmiech, spojrzenie mogą mieć swoją wymowę, wielkie znaczenie dla tego, kto patrzy, obserwuje i na coś czeka. Żałowała jednak, że nikt nie potrafi dostrzec w niej czegoś więcej – konkretnie dziennikarki – i przygotować do pracy w telewizji, z którą wiązała swe nadzieje, niezależność, przyszłość, karierę.

Joachim Krafft przymknął oczy. Słuchał muzyki, chciwie chłonął kobiecy zapach i poddawał się erotycznej narkozie. Doprowadzał się do stanu maksymalnego podniecenia i w tej gotowości do seksualnej reakcji najchętniej pozostałby przez resztę pokazu. Ubolewał cicho, gdy po jakimś czasie napięcie opadało. Oskarżał się wówczas o zbyt małą pobudliwość seksualną, o zubożenie bodźców wywołujących wzruszenie. Dlatego szybko otwierał oczy, patrzył i patrzył, starając się znów wejść w fazę zauroczenia, silniejszej emocji. Pomagało mu w tym kolejne pojawienie się Ingi.

Ta dziewczyna opętała go seksem, uzależniła nim jak narkotykiem czy dopalaczami. Trudno mu było wyobrazić sobie dzień niezakończony współżyciem. Codziennie jak nałogowiec musiał brać jej dużą dawkę, z dnia na dzień większą, by mógł spokojnie zasnąć. Nawet kiedy przeglądał magazyny erotyczne – wszędzie widział Ingę, jej ciało, myślami był przy jej intymnych strefach.

– Może jestem chory – mruczał do siebie – ale to jest piękna dolegliwość.

Po skończonym pokazie udał się do garderoby. Inga właśnie rozpinała bawełnianą sukienkę z kwiatowym wzorem w tonacji beżowej, więc pomógł ją zdjąć. Stanęła przed nim w dwuczęściowym bikini, ze skąpym dołem i szczątkową górą. Nie on jeden na nią patrzył; na parapecie okna stała mewa i wgapiała się w dziewczynę. Mężczyzna kilka razy uderzył dłonią w szybę, płosząc ptaka.

– Przeklęte ptaszyska, wszędzie ich pełno. Jakby nas śledziły. Jest ich prawdopodobnie więcej niż ludzi. Czas zacząć je tępić, nim ziemia stanie się jednym wielkim mewim gniazdem.

– Szukają pokarmu. – Usprawiedliwiała obecność ptaków w mieście. – Morze im go nie zapewnia, więc przylatują na ląd.

– Taaak... Gdybym mógł wierzyć, że tylko jedzenia im brak – mruknął.

– Jesteś zabawny. Podejrzewasz, że mnie podglądają?

– Jestem gotów oskarżać je o wszystko, co najgorsze! – burknął.

Podszedł do Ingi.

– To też? – spytał, dotykając bikini, z wielką gotowością do zupełnego obnażenia dziewczyny.

Kiedyś peszyło ją jego zachowanie, potem irytowało, w końcu przywykła i przyjmowała go takim, jakim był. Zamiast odpowiedzi uniosła ręce, z wyrazem zmęczenia poddając się jego woli. Ta dziewczęca uległość pobudziła wyobraźnię Joachima, wywołała ekscytację. Zdejmując stanik, już doznawał tej erotycznej emocji, która powinna prowadzić do zjednoczenia ciał. Zsunął z niej dolną część kostiumu i przylgnął do nagiego ciała, napierając na nie mocno, prawym kolanem starając się rozsunąć uda, ustami pieszcząc lewą pierś.

– Idziemy do ciebie czy do mnie? – spytał, odrywając na chwilę usta od sutka.

Wygięła się do tyłu, jakby pragnąc uciec od natręta. Wyraźnie wyczuwał jej kości miedniczne, przypuszczał też, że napiera na kości łonowe, ale nie był tego pewien; maklerzy mają kiepską wiedzę o anatomii kobiecego ciała, w pośrednictwie handlowym nie na wiele się ona przydaje.

– Jesteśmy zaproszeni na party – przypomniała mu delikatnie, szeptem.

Spojrzał na nią błagalnie.

– Moglibyśmy sobie darować.

Zakołysała się przed nim, jej dziewczęce piersi nieco zmieniły kształt.

– Niby dlaczego? – spytała z rozbrajającą naiwnością. – Nie za często chcesz zmieniać plany? Dziewczyny takich nie lubią, boją się męskiej niestałości.

Przyjął zaproponowany przez nią rytm rozkołysania. Zastanawiał się, czy ją te ruchy podniecają równie mocno jak jego. Jeżeli tak, to na pewno zrezygnują z party.

– Chcę być z tobą, tylko z tobą – wyznał ściszonym głosem i jakby zawstydził się swego pragnienia, wtulił głowę między jej piersi.

– Przecież jesteś – powiedziała słodkim głosem kusicielki.

Całował piersi.

– Bądź ostrożny – napominała go bez większego przekonania. – Nie jesteśmy u mnie.

Przypuszczał, że ta pieszczota bardzo ją podnieca i boi się, że ulegnie mu w garderobie. No to co? Wszyscy już wyszli, drzwi zamknięte, nikt nie wejdzie, mogą się kochać. W miłosnym zapamiętaniu, z gorzko-słodkim uczuciem całował jeszcze namiętniej.

– Daj spokój. – Wymknęła się z jego objęć. – Nie tu, nie tutaj! Czas na nas, chodźmy już.

Wołanie mew

Подняться наверх