Читать книгу Saga rodu z Lipowej 23: Choroba miłości - Marian Piotr Rawinis - Страница 6

OPOWIEŚĆ MIKOŁAJA

Оглавление

- Po bitwie tygodniami leżałem bez czucia i przytomności – opowiadał Mikołaj z Lipowej. – Dopiero w wiele miesięcy później dowiedziałem się, co i jak się zdarzyło. To nie był sen, że umarłem, tam na polu pod Nicopolis. Może nawet umarłem naprawdę, jak mówili Saraceni. Ich najsławniejszy lekarz tak powiedział. Twierdził, że umarłem, ale dzięki łasce Allaha powróciłem do życia, urodziłem się na nowo, drugi raz. Może to była prawda. Nic nie pamiętam z tego okresu, nic zupełnie. Od jesieni aż do wiosny nie pamiętam niczego, jakby mnie nie było.

Kiedy się obudziłem, dowiedziałem się, że nie jestem jeńcem, wziętym w bitwie. Jestem rzeczą, którą sułtan Bajazyt znalazł na polu i wziął sobie na pamiątkę. Wziął, bo tak mu się podobało. Łupy zdobyte w walce, rozdał swoim dowódcom i żołnierzom, zatrzymując dla siebie tylko mnie. To los i przypadek. Oni mówią: kismet – przeznaczenie. Wierzą, że wszystko jest zapisane, każdy ludzki żywot i każde ludzkie postępowanie. Nikt nie może niczego zmienić w swoim losie, bo wszystko zostało przewidziane wcześniej przez ich Boga. Sułtan kazał wziąć mnie z pola, wziąć moje ciało, bo chciał się dowiedzieć, kim byłem kiedyś i kim był ten, z którym stałem nad Dunajem, walcząc z ich wojownikami. Los chciał, żeśmy z wielkiej armii zostali tylko we dwóch nad tą rzeką. Było nas wielu, ale ich jeszcze więcej i choć robiliśmy wszystko, zostaliśmy tam tylko dwaj, ja i Albert von Neuburg, brat Zakonu. Obaj padliśmy tamtego wieczora. Ale jemu saraceński Allah nie wrócił życia. Wrócił tylko mnie, bo tak było zapisane w księdze przeznaczenia. Na osobisty rozkaz sułtana otoczono mnie opieką lekarską. Kiedy zaś obudziłem się, niewiele pamiętałem z niedawnego. Dopiero po tygodniach rozmów z lekarzem, który nazywał się Misani al Rifad, zacząłem sobie przypominać, a on twierdził, że nie tyle przypominam sobie, co uczę się od nowa.

Tymczasem płynęły miesiące i wszyscy ci, którzy ocaleli w bitwie, a których nie zgładzono na rozkaz sułtana, mogli za okupem powrócić do domu. Wszyscy, poza mną jednym. Bo ja nie byłem jeńcem, ale rzeczą należącą do sułtana. On sam mówił mi, że nie mam przeszłości, bo przecież urodziłem się po raz drugi. Kazał mi zapomnieć o tym, co było. O ojcu i matce, o żonie, dzieciach i domu. O moim Bogu nawet. Broniłem się, ale nic nie mogłem zrobić, bo choć byłem rzeczą, pilnowano mnie bardziej niż wojennego jeńca. Wiele razy próbowałem zrzucić pęta. Uciec, przekazać wiadomość, dać znak. Sułtan nie życzył sobie tego, a kiedy któregoś dnia zapłaciłem kupcom, żeby powiadomili moją rodzinę, kazał ich wszystkich powiesić publicznie za rozmowy ze mną, za to, że nie słuchali jego rozkazów, o jakich nie mieli przecież pojęcia. Po tym zrozumiałem, że nie powinienem narażać innych, bo sułtan wszędzie ma oczy i uszy, wszystko widzi i wie.

Tymczasem ozdrowiałem. Nosiłem turecki strój, nauczyłem się tureckiej mowy, mogłem nawet dość swobodnie się poruszać, gdzie chciałem. Myślałem o sposobach ucieczki. Spróbowałem raz i drugi, wydało się, znowu inni ponieśli karę. Mnie nie uka-rano, bo nie karze się rzeczy. Sułtan nie słuchał moich próśb ani nalegań. I tak żyłem z dnia na dzień, tęskniąc, marząc o domu.

Aż któregoś dnia, kiedy chodziłem po mieście, jak zawsze mając za sobą dwóch czujnych strażników, trafiłem do kościoła. Bo są tam kościoły i cerkwie, nie tylko meczety, w których modlą się muzułmanie, wyznawcy islamu. Moi strażnicy nie chcieli mnie puścić, ale jakoś ich przekonałem. Wszedłem do kościoła i szczęśliwy los chciał, że spotkałem w nim kapłana. Szczęśliwy dla mnie, bo dla owego duchownego był to los okropny i straszny. Rozmawialiśmy, opowiedziałem mu wszystko, wszystkiego dowiedziałem się, czego nie słyszałem w sułtańskim pałacu, i dowiedziałem się też i tego, czego mi nie mówił sułtański lekarz, Misani al Rifad, mój opiekun i mój nadzorca. Dowiedziałem się, że odeszli już jeńcy za okupem i usłyszałem wiele innych rzeczy.

Chciałem się wyzwolić. Ksiądz opowiadał o swoich owieczkach, o mieszkających tam chrześcijanach, których sułtan pozwala zachować przy życiu, o ile przysięgną nie spiskować w żaden sposób przeciwko jego władzy. Była to mała trzódka, kupcy, rzemieślnicy, ale była i dzielnie trzymała się między sobą, wspierając się wzajemnie, świadcząc pomoc, dając sobie nadzieję. Chciałem prosić księdza o pomoc. Poprosiłem, a on powiedział, że spełni moją prośbę. Spełnię, powiedział, spełnię, jeśli mnie o to jeszcze raz poprosisz. Ale zanim to uczynisz, zastanów się. Jeśli sułtan wydał zakaz kontaktowania się z twoim krajem i twoją rodziną, jeśli za takie próby karze mękami i śmiercią, zastanów się, czy i mnie chcesz skazać na podobny los. Spełnię twoją prośbę, napiszę list, poszukam twoich przyjaciół w innych krajach. Ale miej świadomość, że jeśli rzecz cała się wyda, sułtan weźmie mnie na męki. Będę skazany, a moja trzódka zostanie bez kapłana i przewodnika. Zastanów się, powiedział, czy chcesz, żeby ci wszyscy ludzie byli tak poszkodowani. Kto im będzie głosił słowo boże, kto się nimi zajmie, kto poprowadzi. Jeśli mnie nie stanie, czy starczy im wiary i wytrwałości? Może przejdą na islam dla spokoju i zachowania życia? A może sułtan uniesiony gniewem każe stracić ich wszystkich, na nic nie zważając, tylko za to, że złamałem przysięgę wierności, złożoną kiedyś przed nim?

Wróciłem do swojego mieszkania, do złotej klatki, w której mieszkałem i długo zastanawiałem się, jak powinienem postąpić. Długo modliłem się i prosiłem o radę. A ów mądry ksiądz też mi jej nie udzielił, tylko pokazał dwie możliwe drogi, ale nie podpowiedział, którą mam wybrać. Było w tej parafii ponad sześćdziesiąt chrześcijan, nie licząc dzieci. Sześćdziesiąt osób, sześćdziesiąt dusz, sześćdziesiąt żywotów...

Zrezygnowałem. Poprosiłem księdza, żeby zapomniał o mojej prośbie, bo postanowiłem nie narażać ani jego, ani jego trzódki. Ulżyło mi wtedy, wybór wydawał mi się słuszny. Jednakże nie minęło dni dziesięć, kiedy przyszło mi gorzko żałować decyzji, która wydawała się najlepsza.

Byłem rzeczą dla sułtana. Byłem człowiekiem, który urodził się na nowo, nie miał ojczyzny, domu, imienia, przeszłości, żony ani dzieci. Tak mnie traktowano. Ale nie godziłem się z tym ani przez chwilę i postanowiłem pokazać, że tak wcale nie jest.

Uprosiłem księdza, żeby mnie ochrzcił. Skoro nie istniała moja przeszłość, skoro urodziłem się na nowo, postanowiłem dać wyraz temu, że jestem chrześcijaninem, że chcę nim być na przekór wszystkiemu. Poszedłem do niego, a on ochrzcił mnie imieniem Mikołaja, nawiązując w ten sposób do tego, kim byłem i kim nadal jestem. Nie byłem już rzeczą, byłem człowiekiem, który miał wolę wyboru. Zostałem chrześcijaninem z mojej własnej woli.

Zaraz się to wydało. Żołnierze zabrali mnie przed oblicze sułtana, do tej części pałacu, której wcześniej nie widziałem. Mówiłem już dobrze po turecku, a kiedy mój czyn wyszedł na jaw, sułtan Bajazyt osobiście rozmawiał ze mną.

Czy się bałem? Nie, nie odczuwałem lęku. Pamiętałem dawne cierpienia, choć przecież byłem nowym człowiekiem. Zapytał mnie, czemu mogąc wybrać przyszłość, wybrałem właśnie taką? Powiedział, że spodziewał się, iż zostanę muzułmaninem, jak wielu ludzi spośród tych, którzy rozmaitymi drogami trafiają do jego imperium. Odparłem, że jeśli według niego jestem rzeczą, kamieniem, garnkiem, kawałkiem łajna, nie powinien się tym zajmować. Jeśli według niego nie mam duszy, to nic nie ma znaczenia. Dobrze już znałem ich zwyczaje. Powołałem się na ich pojęcie przeznaczenia.

– Sam Allah chciał, żebym został chrześcijaninem – powiedziałem. – Sam Allah tak zarządził, bo gdyby inna była jego wola, nie byłbym dzisiaj tym, kim jestem.

Złościł się, tupał i krzyczał, myślałem, że lada chwila ubiją mnie na miejscu. Zapytał swoich przybocznych uczonych, co myślą o mojej bezczelności. Wytłumaczyli, że mogę jeszcze zostać muzułmaninem, wystarczy, żebym powiedział w ich języku: „Nie ma Boga prócz Allaha”. Rzekłem, że tego nie zrobię, bo sprzeciwia się to bożej woli.

– Nie uznajemy twojego Boga ani jego woli! – zawołali.

– Nie mówiłem o swoim Bogu, ale o waszym – odpowiedziałem. – Gdyby wasz Allah chciał, żebym został jego wyznawcą, nie skierowałby mnie, kiedy szedłem ulicą, do kościoła, ale do meczetu.

Bajazyt zezłościł się. Za poradą swoich doradców uznał, że wola Allaha jest najważniejsza i nie można się jej przeciwstawić.

Zamiast na plac, gdzie miano mi obciąć głowę, zaprowadzono mnie do ciemnego lochu. Płakałem tam tygodniami. Płakałem, ale nie nad swoim losem. Płakałem nad księdzem i jego trzódką. Zabito go okrutnie z rozkazu sułtana, a wszystkich parafian wysłano do ciężkiej pracy w kopalniach. Wszystkich co do jednego, dzieci nie wyłączając. Kościółek sułtan kazał zburzyć, żeby nigdy już nie zabłądził do niego ktoś do mnie podobny.

Saga rodu z Lipowej 23: Choroba miłości

Подняться наверх