Читать книгу Saga rodu z Lipowej 13: Śmierć wilka - Marian Piotr Rawinis - Страница 5
ŻÓŁTE MLECZE
ОглавлениеCzerwiec 1393
Na wysokim, lewym brzegu Narwi, na wprost miejsca, gdzie od wschodu wpadały do niej wody rzeki Supraśl, był gród Złotoryja, mający strzec tej części Mazowsza. Kończono przy nim prace, wzmacniając ziemne wały zwieńczone częstokołem.
Widać stąd było całą okolicę, dość płaską, słabo zalesioną, polną i podmokłą. Rudolf z Lansbergu, Niemiec w służbie księcia mazowieckiego Janusza, w koszuli tylko i w portkach, z brzozową witką w ręku, dwoił się i troił, poganiając robotników. Lada chwila spodziewał się księcia, który osobiście chciał zobaczyć postęp prac.
U stóp grodu, wzdłuż rzeki, po obu stronach drogi, leżała niewielka osada. Pędzono nią właśnie ku grodzkiej bramie małe stado bydła. Rudolf, mężczyzna niski, barczysty, z rudą brodą i bladymi oczami, zatrzymał się i przyglądał nadchodzącym. Wcale się nie spieszyli w ten skwarny dzień. A tyle jeszcze zostało do zrobienia.
– Już ja ich pospieszę! – mruknął do siebie i gestem przywołał pomocnika.
– Gotowe – oświadczył tamten. – Komnata przysposobiona jak należy, książę może zjechać choćby i zaraz.
Rudolf pokiwał głową, ale nie był zadowolony. Księciu łatwo było rozkazywać, choć nie wyłożył dość pieniędzy. Ludzie pracowali leniwie, stale należało popędzać, a postęp robót nie był taki, jak oczekiwał. Drzewo ściągano z daleka, dobrze, że chociaż kamieni w pobli¬żu nie brakowało.
O milę na północ od Złotoryi, na skraju zagajnika, za którym rozpościerała się rozległa łąka, cała pokryta jaskrawożółtymi mleczami, kto inny także z wielką niecierpliwością wypatrywał księcia mazowieckiego.
Kilkanaście koni stało pomiędzy drzewami, jeźdźcy zaś leżeli w zaroślach, znużeni długim czekaniem. Tylko jeden człowiek czuwał na skraju łąki, z natężeniem wpatrując się w pobliską drogę.
Miał na sobie zniszczony podróżny strój i gdyby nie miecz przy boku, nikt nie rozpoznałby w młodym mężczyźnie sławnego z dzielności Alberta von Neuburg, brata Zakonu Najświętszej Maryi Panny.
Stał oparty o drzewo, przesuwając palcami lewej ręki paciorki drewnianego różańca i poruszając ustami, odmawiał modlitwy.
Drugi już dzień czekali w zaroślach niczym wilki na zdobycz. Ludzie milczeli, bo nakazał im milczenie pod najsurowszą karą. Bali się spotkania z jakim oddziałem zbrojnym lub kimkolwiek z miejscowych, kto mógłby odkryć ich obecność w okolicy i w ten sposób uniemożliwić przeprowadzenie zasadzki. Na razie jednak los sprzyjał. Nie spotkali nikogo, więc nie spodziewali się, żeby w grodzie wiedziano o ich obecności.
Von Neuburg skończył dziesiątkę różańca, przeżegnał się i przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien zacząć następnej. Ale porzucił tę myśl, bo daleko w perspektywie drogi dostrzegł kurzawę i od razu wiedział, że oczekiwanie dobiegło końca.
Jakiś czas jeszcze patrzył przed siebie, żeby się upewnić. Ku grodowi podążało spiesznie kilku jeźdźców.
Brat Albert oderwał się od drzewa, schował różaniec w zanadrze i zawołał ku swoim:
– Wstawać!
Poznali po głosie, że chwila nadeszła, więc bez ociągania porwali się z trawy, chwytając broń i dosiadając wierzchowców. W pełnej gotowości czekali na rozkazy. Von Neuburg wsiadł na swojego konia i mając przy boku giermka, wyjechał ku skrajowi zagajnika.
– Nie wychylać się bez pozwolenia! – nakazał.
Nadjeżdżający byli już o pięćset kroków. Von Neuburg uważnie lustrował mały oddział. Tylko trzech miało ze sobą kopie i na tych trzeba było uważać, pozostałych kilku da się łatwo pokonać.
Ośmiu jeźdźców. Ten na przedzie, bez zbroi i kopii, to niewątpliwie książę Janusz Mazowiecki. Jeszcze tylko dwieście kroków i dojadą do zagajnika.
Brat Albert odwrócił się i dał ręką znak, żeby jego żołnierze rozdzielili się na dwie grupy, jak było wcześniej umówione. Ci zaś, znudzeni długą bezczynnością, aż się rwali do roboty i już wypełniali rozkazy, nie czekając na słowne wyjaśnienia.
Skinął ręką, by strzelcy, których miał tu kilku, wyszli nieco do przodu. Stanęli w rzędzie z przygotowanymi kuszami i wystrzelili prawie jednocześnie.
Niby grom uderzył w nadjeżdżających. Zakotłowało się na przedzie, oddział zatrzymał się gwałtownie, jakby trafił na niewidzialną ścianę. Ktoś padł z siodła, pod innym zwalił się koń, ktoś gwałtownie ściągnął wodze, a jadący za nim nie zdążył wyhamować i wpadł na poprzednika.
– Żywcem brać! – krzyknął brat Albert.
Wyskoczyli z lasu, otoczyli, rzucili sznurami, a dwaj jeźdźcy z przygotowaną siecią podjechali do księcia niczym podczas jakiejś zabawy. Nie zdążył nawet wyjąć broni, zajęty próbą opanowania konia i zaraz obaj zwalili się na ziemię.
Nie padło ani jedno słowo, a już było po walce. Dwóch jeźdźców nie dawało znaku życia, inni leżeli już z więzami na rękach, a von Neuburg zatrzymał konia tuż przy sieci, w której plątał się stary ksią¬żę.
Kilka razy omawiali plan ataku, więc wszystko poszło bardzo sprawnie. Odprowadzono pojmanych do zagajnika, gdzie zaniesiono także poległych. Tylko na drodze pozostały głębokie ślady końskich kopyt, które strzelcy zacierali teraz gałęziami.
Księcia Janusza wyplątano z sieci, ale wcześniej, choć wrzący z wściekłości, zorientował się, że pułapka była zastawiona bardzo szczelnie.
– Nie wiecie, ktom jest! – krzyczał, próbując wyrwać się z rąk żołnierzy. – Głową zapłacicie za tę zbrodnię. Nie wiecie, na kogo się poważyliście!
Albert von Neuburg zszedł z konia, zbliżył się i ukłonił.
– Przeciwnie – powiedział po polsku. – Dobrze wiemy, kim jeste¬ście, szlachetny książę.
– Wiedzieliście i podnieśliście na mnie rękę na mojej własnej ziemi?
Był oburzony, niemal wściekły.
– Wy kto? – zapytał. – Bo to chyba z waszego rozkazania dokonano tego bestialskiego napadu?
– Jestem brat Albert von Neuburg.
– Brat? Brat zakonny? Krzyżak?
– Brat Zakonu Najświętszej Maryi Panny. Bo w mocy Zakonu się znaleźliście, szlachetny książę.
– To moja ziemia, nie zakonna – przypomniał Janusz. – A was za ten napad gardłem będą karać. Natychmiast dowie się o tym wielki mistrz i...
– Wybaczcie – von Neuburg nie pozwolił dokończyć. – Będzie lepiej, jeśli od razu wyjaśnimy sobie wszystko. Nie ma potrzeby, byście mnie straszyli wielkim mistrzem, bo to za jego zgodą czekałem tutaj na was.
– Mistrz dał pozwolenie na czyn tak haniebny? To rzecz niesłychana! Choć po zbrodniczym Konradzie nie mogłem spodziewać się niczego innego.
Książę ochłonął już nieco i wiedział, że sprawa przedstawia się poważnie. Stosunki Mazowsza z Krzyżakami nie układały się najlepiej. Pogranicze wciąż stało w ogniu, a książę wspierał zbrojnie dzia¬łania wojenne króla Jagiełły. I choć wielki mistrz co i raz zapewniał księcia o swojej przyjaźni, nic nie robił, żeby ukrócić zbrojne napady na mazowiecką ziemię.
– Czego chcecie wy i wasz mistrz? – zapytał.
– Dowiecie się – von Neuburg niespiesznie rozglądał się po swoich, którzy dokładnie powiązali już pojmanych i rzucili ich jednego obok drugiego na trawę.
– Okupu?
– Dowiecie się – powtórzył.
Potem zapewnił o swoim poważaniu i o tym, że tak dostojny jeniec będzie traktowany z należytym szacunkiem.
Książę Janusz splunął z pogardą.
– Dobij mnie, zbrodniarzu! – wycedził przez zęby. – Dobij mnie, tylko wcześniej nie zapomnij związać, ty tchórzu!
Von Neuburg pokręcił głową.
– Nie każę was wiązać, szlachetny panie. Nie ośmieliłbym się tego uczynić. Ale chyba widzicie, że jesteście w naszej mocy i na nic nie zda się jakikolwiek opór. Obiecajcie tedy, że na jakiś czas pogodzicie się z dolą jeńca, a zapewniam, niczego wam nie zabraknie.
Książę splunął powtórnie.
– Nigdy w życiu! – rzucił z mocą. – Nie daj Bóg, żebym obiecał ci cokolwiek poza śmiercią w męczarniach. Nie może taka sprawa pozostać bez zemsty, tak ludzkiej, jak i boskiej.
Brat Albert zacisnął usta.
– Próbowałem po dobroci – powiedział groźnie. – Teraz uprzedzam, byście zachowywali się jak na rycerza przystało. Przybyliśmy tutaj z zadaniem, które wypełniliśmy w połowie. I przysięgam wam, że drugą połowę też wypełnimy. A druga połowa to dostawić was w bezpieczne miejsce. Szlachetny wielki mistrz rozstrzygnie o waszym losie. Przysięgałem, że was dostarczę, żywego albo tylko waszego trupa. Mnie wszystko jedno, bo tak czy inaczej jesteście wrogiem Zakonu, a już najmniej człowiekiem nieżyczliwym, choć tyle was spotkało od nas dobroci i dowodów przyjaźni.
Było coś w głosie brata zakonnego, co kazało księciu zastanowić się nad dalszym postępowaniem. Von Neuburg robił wrażenie człowieka zdecydowanego na wszystko, gotowego do każdej podłości.
– Cóż dalej? – zapytał książę. – A moi ludzie?
– Ich także weźmiemy z sobą, choć nie o nich nam chodzi. Gdyby nie to, że mogliby wezwać pomoc, już teraz puścilibyśmy wszystkich wolno. Musimy ich jednak ciągnąć ze sobą, ale może zwolnimy gdzie po drodze. Wy jesteście naszym celem.
Książę usiadł, rękami podpierając siwą głowę.
– Jesteście młody, bracie von Neuburg – powiedział po chwili. – Nie wiecie, jak bywało dawniej i jak powinno być między rycerskimi ludźmi. Ale się dowiecie. Tymczasem nie straszcie mnie, bo nie tacy próbowali już na mnie przeprowadzić swoją wolę.
Brat Albert stanął naprzeciw księcia.
– Wiem, co o mnie myślicie i macie rację, że jestem nikim wobec potęgi Zakonu. Ale wyznaczono mi zadanie, a ja poprzysiągłem, że je wypełnię. I po raz wtóry przysięgam przed wami, że owo polecenie wypełnię dokładnie i do końca, nie bacząc na żadne przeszkody ani trudności. Słyszycie, panie? Na nic nie zważając. Jeśli mnie zmusicie, powiozę was jak tobół, za nic mając waszą książęcą godność. Tedy po rycersku proponuję, byście dali słowo, że nie będziecie próbowali uciekać i zastosujecie się do moich poleceń. Wtedy dam wam konia i nie każę wiązać. W przeciwnym wypadku...
Książę Janusz splunął z pogardą.
– Niedoczekanie, żebym dał słowo zbrodniarzowi.
Neuburg uśmiechnął się wąskimi wargami.
– Tedy odmawiacie?
– Prędzej ten las zamieni się w jezioro! Nie tylko odmawiam, ale dobrze zapamiętam, że mi to proponowałeś, człowieku. W stosownym czasie wezwę cię, żebyś z tego zdał rachunek.
Neuburg machnął ręką zniecierpliwiony.
– Dość! – przerwał, zapominając o należnym szacunku.
Odwrócił się do swoich i gestami wydał im rozkazy. Skoczyli gromadą na księcia, skrępowali ręce i nogi, w usta włożyli knebel. Brat Albert pochylił się nad tłumokiem, którym był teraz Janusz Mazowiecki, i powiedział z pogardą:
– Bóg decyduje o ludzkich losach, książę. A że go nie ma w tym pogańskim kraju, decyzje należą do mnie.
Brata Alberta von Neuburg czekała wielka nagroda. W Ragnecie stanął przed wielkim mistrzem i osobiście złożył mu sprawozdanie.
– Pochwyciłem księcia Janusza i jako jeńca przywiodłem do naszego zamku, gdzie kazałem dobrze pilnować. Zapowiedziałem, zgodnie z waszą wolą, że nie zostanie uwolniony wcześniej, nim zgodzi się na wasze warunki, szlachetny mistrzu.
Konrad Wallenrod uśmiechnął się zadowolony. Oto został upokorzony pyszny pan, urągający Zakonowi na każdym kroku. Janusz Mazowiecki jawnie okazywał przyjaźń polskiemu królowi i nie tylko posyłał mu trzystu kopijników na wyprawy, ale i sam w nich uczestniczył. A teraz znalazł się w mocy Zakonu. Trzeba tylko odpowiednio wykorzystać tę sytuację.
Rozradowany mistrz uściskał pana von Neuburg i nazwał go bohaterem. Brat Albert był szczęśliwy.
– Czy nie doznał jakowejś szkody albo znieważenia? – zapytał zaraz potem z niepokojem Wallenrod. – Nie godzi się, żeby był traktowany jak byle jaki jeniec. Trzeba więc zadbać, aby miał wszelkie wygody.
– Jest pyszny i pewny siebie – zauważył brat Albert. – Za nic ma Zakon i nie zamierza wyrzec się przyjaźni z owym dzikim Litwinem, który mieni się polskim królem.
– Zrobisz, jak rozkazałem – zmarszczył brwi Wallenrod. – Każesz go umieścić w ogrzanej izbie, dasz człowieka do posługi i zadbasz, żeby mu na niczym nie zbywało. Straży zaś zapowiesz surowo, żeby odnosiła się do jeńca z szacunkiem.
– Jak każecie, szlachetny mistrzu.
– Gdzie jest?
– W Angerburgu. Towarzyszących mu ludzi, kiedy byłem już pewny, że nie ucieknie, kazałem wypuścić. Oni rozniosą wieść, kogo pojmaliśmy.
– Dobrze – Wallenrod machnął dłonią, nie wiadomo czemu nagle rozdrażniony. – Niech skruszeje trochę, zanim się z nim rozmówię. Ty tymczasem zadbaj, żeby rozkazy wprowadzono w życie.
– Będzie, jak sobie życzycie, mistrzu – skłonił się von Neuburg. – Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość. Rychło możemy się spodziewać żądań od książąt, królów i samego papieża, domagających się uwolnienia jeńca. Jeśli nasz plan ma się udać, musimy być nieczuli na te prośby.
– Nie ma obawy, bracie Albercie – mistrz aż zatarł ręce z zadowolenia. – Cierpliwość jest trudną cnotą, ale bardzo skuteczną. Na razie będziemy wszystkiemu zaprzeczać. Przynajmniej póki książę nie podpisze dokumentów i nie złoży nam przysięgi na wierność.