Читать книгу Saga rodu z Lipowej 12: Odina - Marian Piotr Rawinis - Страница 4

SPADKOBIERCY KRÓLA ARTURA Okolice Wilna, 1 września 1391

Оглавление

Stoły stanęły na lewo od dębów, za którymi dymiła jeszcze zdobyta wieś. Zbito je naprędce, kładąc surowe deski na pieńkach. Ustawione w koło, jeden obok drugiego, stanowiły teraz wielki okrągły stół. Służba położyła lniane, a na wierzch jedwabne obrusy i rozpoczęła układanie naczyń – cynowych mis, talerzy i dzbanów i nie, jak było we zwyczaju, jedno naczynie na dwóch lub trzech biesiadników, ale przy każdym miejscu oddzielne. Zapalono grube świece z białego wosku.

Miejsc zaś było dwanaście, dokładnie jak przy uroczystym stole legendarnego króla Artura, gdzie zasiadali najznamienitsi rycerze na świecie. Szlachetni panowie Kay, Lancelot, Gawain i sam król Brytanii...

Właśnie nadchodzili biesiadnicy. Prowadzili ich pod ręce, wolno, z najwyższym uszanowaniem, najważniejsi dostojnicy Zakonu – wielki szpitalnik, wielki szatny, wielki marszałek i komturowie, ubrani w czyste nowe szaty, z włosami uładzonymi, z rozczesanymi brodami.

Goście szli wolno, przejęci, nie oni narzucali tempo, oni się stosowali do kroku prowadzących ich dostojników. Nie mieli na sobie uroczystych szat, ale te, w których przybyli na miejsce, które rano jeszcze było litewską wioską. Mieli na sobie te same kolczugi i te same tuniki z krzyżem, w jakich uderzali na osadę. Brudne, zakurzone, pochlapane krwią, rozdarte od ciosów i uderzeń pogańskiej broni. Tylko włosy uczesali im inni bracia, a na ich ramiona zarzucili czyste paradne płaszcze.

Stanęli za stołem i czekali w wielkim uszanowaniu, aż sam wielki mistrz Zakonu Najświętszej Maryi Panny podejdzie i gestem da znak, żeby zajęli miejsca.

Zagrzmiały blaszane trąby, a wtedy zbliżyli się komturowie i podawali misy z wodą, aby bohaterowie mogli obmyć ręce unurzane we krwi.

Bo byli to bohaterowie. Ludzie, których jedynym powołaniem stała się walka z poganami i którzy podporządkowali jej całe życie. Których powołaniem było ślepo słuchać przełożonych, trafiać w przeciwnika tak, żeby go zabić, a w przerwach pomiędzy walkami ćwiczyć się w dyscyplinie, bezustannie odmawiając Ojcze Nasz. Rozsiani po twierdzach, zamkach, posterunkach, pełnili swoją służbę w dzień i w nocy, spali w ubraniach, z bronią pod ręką, dziesiątki razy budzeni z krótkiej drzemki głosami dowódców, każącymi iść naprzód, nieść chrześcijaństwo do tego zapóźnionego, nadal tkwiącego w pogaństwie, zakątka Europy.

Bohaterowie. Brat Waldo, który pierwszy wdarł się do wioski. Brat Erwin, który zwyciężył w krwawym pojedynku z naczelnikiem osady. Brat Albert von Neuburg, który poprowadził wypad. Brat Henryk, który nie opuścił wyznaczonego miejsca w szeregu i przyjął na siebie odwetowy atak, a odniósł jedenaście ran. Brat Zygfryd, który choć kulawy po pierwszej potyczce, wykazał się wielkim męstwem. Brat...

Już odbito szpunty z wielkiej beczki najlepszego wina, jaką przywieziono aż ze stolicy, już napełniano nim dzbany.

– W twoje ręce, mój bracie! – mówił mistrz Konrad Wallenrod, osobiście napełniając puchary.

Podano potrawy, najwymyślniejsze, jakie sobie można tylko wymarzyć, nad przygotowaniem których mozolili się od rana kuchmistrzowie, a mistrz Konrad i komturowie osobiście kroili mięsiwa, bogato przyprawiane imbirem i szafranem, zachęcali do próbowania pasztetów, ptactwa, ryb, jaj przepiórczych, ciast wreszcie.

Na dyskretny znak mistrza wystąpili do przodu muzycy i śpiewacy. A że reguła zabraniała pustych rozrywek, wykonywali kościelne hymny i nabożne pieśni, sławiące Chrystusa i Jego Matkę.

Siedzieli wielkim kręgiem, niczym bohaterowie dawnych opowieści, początkowo niepewni jeszcze, onieśmieleni blaskiem, przepychem, wystawnością, szacunkiem, jaki im okazywano. Z wolna, gdy wino żywiej zaczęło w nich krążyć, przyzwyczajali się do sytuacji, o której każdy z nich marzył po nocach, śnił na jawie. Oto byli bohaterami. Nie tylko w oczach Boga, ale także w ocenie ludzi, swoich zakonnych braci, rycerzy–gości, oglądających zazdrośnie ten piękny i wielki ceremoniał. Niejeden, patrząc na nich, zawstydził się w duchu, że w boju nie był dostatecznie odważny, szybki, stanowczy. Bo przecież to on mógłby się znaleźć za tym stołem, to jemu świadczono by grzeczności, jemu składano by hołdy za odwagę, za dzielność.

– Zakon dziękuje za wasze męstwo, bracie – mówił wielki mistrz Wallenrod i skłaniał głowę przed zwykłym bratem, co dziesięć czy więcej lat służył w pogranicznym zamku i poza dzikimi poganami, czającymi się po lasach, niczego więcej nie znał i nie widział.

Serca bohaterów przepełniała radość. Taką radość i dumę daje tylko dobre wykonywanie obowiązków wobec Boga, doceniane również i przez ziemskich przełożonych.

– Nie zginie Zakon, mając w swoich szeregach takich bohaterów, bracie – mówił Konrad Wallenrod, a Albert von Neuburg czerwienił się, waleczny i skromny.

A wino pieniło się już w ich głowach, uznanie i uzyskane dopiero co rozgrzeszenie czyniło duszę lekką, gotową na przyjęcie nowych wyzwań i nowych obowiązków. I byli gotowi wstać od świątecznego stołu, by nieść w straszne litewskie puszcze światło nowej wiary i nowej cywilizacji.

***

Saga rodu z Lipowej 12: Odina

Подняться наверх