Читать книгу Saga rodu z Lipowej 33: Mateusz - Marian Piotr Rawinis - Страница 5

MATEUSZ I OSET

Оглавление

Aldona córka Ranisa życzyła sobie, aby ją pochowano tak, jak grzebano niegdyś żmudzkie księżniczki, na pagórku pod otwartym niebem.

Zmarła przy ostatnim porodzie. Nieoczekiwanie, zupełnie niespodziewanie. Nic na to nie wskazywało, poród przebiegał łagodnie, podobnie jak poprzednie. Ale nazajutrz po urodzeniu córki położnica dostała wysokiej gorączki, a następnego dnia pożegnała się ze światem.

Mateusza nie było wtedy w domu. Jeszcze w drodze dowiedział się, jak straszna rzecz się stała. Przyjechał, skoczył ku żonie na łożu, bladej i zimnej. Nie krzyczał, stał potem w progu, bardzo długo, bez ruchu. Mówiono do niego, a on niczego nie słyszał. Aż nagle ocknął się, wybiegł z domu, dosiadł konia i pojechał. Wrócił dopiero drugiego dnia. Nadal nie płakał, nie przeklinał, nie złorzeczył. Przyjął swój los z pokorą zadziwiającą wszystkich. Tylko z nikim nie chciał mówić o tym, co się wydarzyło. Ani razu nie poszedł do dziecinnej izby.

Na pogrzebie pani Aldony niektórzy sarkali z powodu obrzędów, zapewne pogańskich, jakie nad mogiłą odprawiali dwaj starzy Żmudzini. Teść Mateusza, możny kunigas Ranis, był wprawdzie chrześcijaninem, ale i człowiekiem szanowanym także wśród żmudzkich pogańskich plemion. Nie było go już wśród żywych. Poprzedniego roku wybuchło na Żmudzi powstanie przeciwko wielkiemu kniaziowi Witoldowi. Po niedługim czasie bunt został krwawo stłumiony, a jego przywódców, w liczbie sześćdziesięciu, stracono. Znajdował się między nimi także kunigas Ranis, który – w przeszłości sojusznik Witolda - teraz wystąpił przeciw jego ciężkiej władzy.

Przez wiele tygodni Mateusz Lipowski żył jak we śnie, rzadko się odzywał i prawie z nikim nie mówił. Patrzył wokoło wzrokiem otumanionym, przygasłym. Dzieci pętały się pod nogami, wcale ich nie zauważał, nie odpowiadał, jakby nie istniały.

- Przekleństwo nad naszym rodem – myślał. – Czy to jakiś straszny grzech z przeszłości, czy nadal działają czary Roksany z Dębowca?

Ale z nikim nie rozmawiał o rodzinnych nieszczęściach. Kto zrozumie i wyjaśni, czemu los tak okrutnie prześladuje Lipowskich? Kowal Jura. Jego syn Jeno. Mikołaj. Siostra Mikołaja Elżbietka. Mateusz. Aldona. A wcześniej przecież Matylda...

Matylda, córka krakowskiego burmistrza Kleinera, zmarła od trucizny w Lubinie, a wraz z nią zmarło w jej łonie jego dziecko. Mateusz nawet nie wiedział, czy byłoby synem, czy córką. Zemsta pani Roksany, córki Ostasza z Lipowej, strasznej kobiety, o której mówiono, że naprawdę była córką samego diabła, okazała się okrutna. To za sprawą Roksany zatruta suknia, jako ślubny podarunek ofiarowana przez ciotkę Elżbietę, stała się zabójcza dla Matyldy i zniszczyła szczęście Mateusza.

Powszechnie mówiono o zemście pani Roksany, która chciała zniszczyć ród Lipowskich za to, że niegdyś Mikołaj Lipowski, ojciec Mateusza i Marcina, zabił z kuszy jej ojca, Ostasza z Lipowej.

- Przekleństwo nad moim rodem – powtarzał Mateusz.

Długo się podnosił do życia. Los pozwolił mu stanąć na nogi. Wyszedł cało z bitew, potyczek, zasadzek, przeżył śmiertelny cios brata, powrócił do Doliny, do rodzinnego domu. Los dał mu szczęście po raz drugi, ofiarowując córkę Ranisa, którą przywiózł ze Żmudzi. Przez kilka lat cieszył się szczęściem u boku żony. Zapomniał, że życie może być ciężkie i niebezpieczne. Los pamiętał jednak o przekleństwie i upomniał się o ofiarę w najmniej spodziewanej chwili.

Na grobie Aldony wyrosła trawa. Taka sama, jak gdzie indziej. Mateusz czasem chodził na pagórek za dworem i długo stał z pochyloną głową.

- Czy to tak jest? – pytał. – Mam pamiętać, że kiedyś byłem szczęśliwy? Że już byłem?

Doszedł do przekonania, że szczęście może być jedynie chwilowe, dane tylko na przechowanie.

Musiało minąć wiele czasu, zanim zrozumiał, że straty nie da się nadrobić. Pewnego dnia minionej jesieni wyszedł na dziedziniec i kazał zawołać wszystkich, od których cokolwiek zależało w Lipowej.

Byli to rządca dworu, pan Tomasz z Białki, powinowaty od strony babki, pani Aleny, która była córką Jakuba z Lipowej, sławnego rycerza. A także pani Agata, niewiasta mocna w pięści i pysku, zarządzająca całą czeladzią płci niewieściej. Ona też była jakoś spokrewniona z gospodarzem, choć nie wiadomo do końca, w jaki sposób.

- Zostaliśmy sami – oznajmił Mateusz Lipowski. – Nie umarłem, zatem muszę cierpieć. Pewnie na to zasłużyłem.

Nie powiedział im, że był w skrajnej rozpaczy i mało brakowało, a odebrałby sobie życie. Najpierw Matylda, potem Aldona...

- Przekleństwo nad moim rodem. Przekleństwo, które nie minie, póki nie wyginiemy całkiem. Może lepiej byłoby własną ręką wybić potomstwo, niż patrzeć, jak padają jedno po drugim.

Pan Tomasz, stateczny i spokojny, gwałtownie zaprzeczył.

- Grzech i hańba tak mówić! – upomniał. – Nie wam stanowić o życiu i śmierci. Ani własnej, ani waszej rodziny.

Mateusz ponuro obrzucił go wzrokiem.

- Tak myślicie? – spytał. – Tedy radźcie, jak postępować, żeby ochronić synów.

- Nie tylko synów – zauważyła pani Agata. – Z bożą pomocą ochronimy wszystkie wasze dzieci, panie Mateuszu. Zechciejcie tylko przypomnieć sobie, że to wy jesteście ojcem i powinniście wziąć w tym udział.

* * *

Oset z Kowna z góry zapowiedział, że w Lipowej długo nie zabawi.

- Król zwolnił mnie tylko na kilka dni, bym mógł was zobaczyć i popłakać z wami. Wkrótce muszę się przed nim stawić. Za dwa dni będzie w Krzepicach.

Oset przyjechał z Krasawy, dokąd udał się, by okazać szacunek panu Jeno i jego żonie Alenie. Długo klęczał przed ślepym rycerzem, z rękami założonymi na piersi, jak gdyby odbywał spowiedź. Później poszedł do izby, którą zajmowała starsza pani, a której prawie już nie opuszczała. Zwykle siedziała przed kominem, pogrążona w swoim świecie, gdzie nikt nie miał wstępu.

Schylił się do jej stóp, stary, siwy i ciężki, i wcale nie krył łez na widok skurczonego tłumoczka szat, jakim była teraz ta piękna, dumna i wspaniała kobieta.

- Pani...

Nie poznała go, jej wzrok prześlizgnął się tylko po jego głowie, zaciekawiła się uchem, naderwanym dawno temu w jakiejś bójce.

- Co za dziwne ucho... – zauważyła. – Dawno takiego nie widziałam.

Oset chciał przypomnieć historię o uchu, którą niejeden raz opowiadał, ale powstrzymał się, gdy zobaczył, że pani Alena nie słyszy, a jeśli słyszy, zapewne nie rozumie, co się do niej mówi.

Liczyła lat około siedemdziesięciu. Przed półwiekiem wyszła za Jeno, kowalskiego mistrza, który za zasługi wobec króla Kazimierza został rycerzem. Od nich wywodził się ród Lipowskich – ich syn Mikołaj, następnie synowie Mikołaja - Marcin i Mateusz.

Odjeżdżał z Krasawy smutny i przygnębiony.

- Czas – zamruczał półgłosem. – Czas kaleczy nie mniej od wojny.

Ożywił się w Lipowej. Głośno opowiadał wszystkim, jak tu było kiedyś. Oset pamiętał czasy, gdy dziad obecnego gospodarza był jeszcze młody. Oglądał dwór, stodoły, szopy i stajnie, dziedziniec z lipami, miejsca, gdzie chodził, stał albo siedział. Przypominał sobie jakieś wydarzenie i mówił:

- Tutaj przystawał król Jagiełło, tamtego roku, przed wielką wojną.

- W tym miejscu Mikołaj pierwszy raz dosiadł konia.

- Tu była ta szopa, w której mieszkał Pusztis. Pamiętacie Pusztisa? Okazał się litewskim księciem.

Pamiętał nadspodziewanie wiele ludzi, wydarzeń i opowieści. Wszystkie go cieszyły albo wzbudzały żywe wspomnienia. Zatrzymywał się nagle i z podziwem patrzył na kołki w ogrodzeniu, za którym trzymano konie wypuszczone na paszę.

- Sam wbiłem ten słup – oznajmił. – Krzywy, ale stoi. Widzicie, że stoi?

Na dłużej przystanął przy stosie kamieni polnych, zrzuconych na kupę za dworem, porosłych mchem i trawą. Stał przy nich i dumał.

- To pamiątka po tych, co zginęli na wojnach – odezwał się. – Każdy kamień to jeden z naszych ludzi. Bardzo wielu umarło przez te wszystkie lata...

Mateusz dobrze znał ów zwyczaj. Każdy, kto wyruszał na wyprawę, przynosił tu kamień, a kiedy szczęśliwie powracał, zabierał jakiś ze stosu. Te które zostały, bo nie było komu po nie przyjść, stanowiły znak pamięci po tych, co polegli w walce lub zaginęli w bitwach.

- Rycerze, giermkowie, pachołkowie – wyliczał Oset. – Jeden przy drugim, bez względu na stan jednako przed Bogiem. Pan Jakub z Lipowej, giermek Zator, pachołek... I twój brat, Mateuszu.

Lipowski gwałtownie zamachał ramionami.

- O nim nie chcę pamiętać.

Oset ze szczególnym uznaniem wspomniał panią Hedwigę.

- Twoja matka – powiedział. – Twoja piękna matka była przez lata cudem w tej dolinie i cudem w tym kraju. Wszyscy jej zawdzięczamy bardzo wiele. Była zawsze taka wesoła i radosna. A jaka mądra!

Mateusz wzruszył ramionami. Trudno mu było zapomnieć, że matka wolała jego brata. To Marcin był ukochanym synem Hedwigi. Zawsze go broniła, zasłaniała przed losem. Nawet wtedy, gdy okazywało się, że Marcin nie zasługuje na pochwały, szukała dla niego usprawiedliwienia. Hedwiga córka Janosza umarła przed rokiem. Płakano po niej w całej okolicy, a jej mąż Mikołaj z Lipowej porzucił świat, by zostać pustelnikiem.

- Tak – powiedział teraz Mateusz. – Moja matka była dobra.

W świetlicy siedzieli pod ścianą, obok siebie. Naprzeciw wisiały stalowy hełm i wielki dwuręczny miecz. Hełm z jelenimi rogami nosił niegdyś człowiek, który był sławnym rycerzem. Poległ z ręki Mateusza, a on sam przy tym omal nie zginął z ręki własnego brata. Miecz należał kiedyś do Maramy, sławnego rozbójnika, którego przed laty zabił Jeno kowal, dzięki czemu uratował życie świętej pamięci króla Kazimierza a sam został rycerzem.

Dzieci baraszkowały w pobliżu, doglądane przez służącą Wojkę. Było głośno i wesoło. Spodobał się im ten gość, śmieszny i gruby, który umiał gdakać jak kogut, ryczeć jak krowa, hukać, świergotać i śmiesznie poruszać wąsami.

- Dobrze zadbałeś o następców – pochwalił Oset. – Trzech takich dorodnych chłopców chowa się pod twoim dachem! Mam nadzieję, że w tej sprawie nie powiedziałeś ostatniego słowa.

Wiele jadł, wiele pił, a jeszcze więcej mówił.

- Martwi mnie twoja mina. Jakbyś żył w ciemnym lesie, nie wśród ludzi. Obudź się, chłopcze. Teraz wszystko w twoim ręku, bo to ty jesteś głową rodu Lipowskich. Masz obowiązki.

Wstał i z namaszczeniem sięgnął do ściany, gdzie od pół wieku wisiał wielki miecz Maramy. Końcami palców powiódł po klindze.

- Tępy! – zauważył zaskoczony. – Nigdy nie był taki tępy...

Mateusz pokiwał głową.

- Jest tutaj, bo to rodowa pamiątka. Ale to tylko kawałek żelaza.

Oset podniósł miecz, popatrzył na niego pod światło.

- Kawałek żelaza? – powtórzył. – Kiedy go trzymam, czuję, jak z tego kawałka żelaza ciepło przepływa do mojej dłoni. Czuję niemal ciepło ręki dobrego pana Jeno, a także ciepło ręki Mikołaja, twojego ojca... Tylko kawałek żelaza?

* * *

Następnego dnia Oset z Kowna pojechał zobaczyć się z sąsiadami. Gdy powrócił, dobrze opity pochwałami, nowinami i winem, była noc i dwór już spał. Od razu skierował się do gościnnej izby, ale po drodze usłyszał głosy dochodzące ze świetlicy i przystanął. Zajrzał przez niedomknięte drzwi i zamarł zaskoczony.

Mateusz Lipowski stał na środku izby, w dłoni trzymał miecz rozbójnika Maramy. Naprzeciw stał siedmioletni Józef, z podniesioną wysoko głową i rączkami wyciągniętymi w górę.

- Czujesz to? – cicho pytał Mateusz. – Czujesz ciepło ręki twoich przodków? Czy to czujesz?

Saga rodu z Lipowej 33: Mateusz

Подняться наверх