Читать книгу Dzieci żółtej gwiazdy - Mario Escobar - Страница 6

Prolog

Оглавление

Paryż, 23 maja 1941 roku

„KAŻDE POKOLENIE ŻYWI NADZIEJĘ, że świat rozpocznie się na nowo”. Takie były ostatnie słowa ich ojca na dworcu kolejowym. Przykucnął w swoim świeżo wyprasowanym szarym garniturze, by jego twarz znalazła się na wysokości twarzy syna Moïse’a. Chłopczyk spojrzał na ojca dużymi czarnymi oczami i westchnął, nie do końca rozumiejąc, co ten chce mu powiedzieć. Na dworcu było pełno białego dymu o dziwnym słodkim zapachu. Matka patrzyła na nich z powiekami opuchniętymi od płaczu i z zaczerwienionymi policzkami, jakby właśnie dokonała nadludzkiego wysiłku. Moïse pamiętał jeszcze jej cienkie białe rękawiczki, zimny, wilgotny dotyk tamtej zeszłej wiosny oraz wrażenie, że jego mały świat rozpada się bezpowrotnie. Tata próbował się zdobyć na uśmiech, ale ostatecznie jego usta pod cienkim kasztanowatym wąsem wykrzywiły się w bolesnym grymasie. Malec kurczowo chwycił się nóg matki, jej zielona wełniana spódnica przykleiła się do jego mokrego od łez nosa. Jana powiodła dłonią po jasnej czuprynie i też przykucnęła. Ujęła zaróżowione pyzate policzki młodszego synka i pocałowała go posiniałymi wargami. Jej łzy zmieszały się z jego łzami.

Jacob pociągnął młodszego brata. Lokomotywa sapnęła po raz ostatni i z zaworów buchnęła para, jakby ta potężna konstrukcja z żelaza i drewna wzdychała nad losem dusz, które muszą się rozłączyć. Ciotka Judith objęła chłopców gestem tyleż opiekuńczym, ile wyrażającym niepokój. Dokoła nich niemieccy żołnierze krążyli niczym zwabione światłem ćmy. I choć tego poranka rodzina nie włożyła ubrań z żółtą gwiazdą na piersi, chwilami kobieta myślała, że naziści wykryją ich mimo wszystko – wystarczy, że przesuną po nich niebieskawym, zimnym jak kamień spojrzeniem.

Eleazar i Jana odwrócili się i ich płaszcze zaczęły pośpiesznie przemykać wśród ludzi machających na pożegnanie. Jacob i Moïse patrzyli, jak ich rodzice toną w bezkresnym oceanie uniesionych ramion, aż wreszcie znikają zupełnie. Moïse chwycił ciotkę za rękę i mocno uścisnął, jakby chciał się upewnić, że przynajmniej ona zostanie u jego boku. Judith odwróciła głowę i spojrzała na równo przycięte włosy bratanka. Jasne kosmyki lśniły w promieniach słońca, którym udało się przedrzeć przez okienka w dworcowym dachu. Potem popatrzyła na drugiego chłopca, na jego kręcone ciemne włosy w kolorze kasztanów i duże czarne oczy. Jacob wydawał się niewzruszony, ale na jego twarzy malowało się rozdrażnienie, prawie gniew. Zeszłego wieczoru prosił rodziców, żeby ich zabrali z Paryża, obiecywał, że będą grzeczni, ale Eleazar i Jana nie mogli ich wziąć ze sobą, przynajmniej do czasu, gdy znajdą pewną, bezpieczną kryjówkę. Dzieciom Niemcy nie zrobią nic złego, a ciotka Judith była za stara, żeby uciekać. Przyjęła ich pod swój dach sześć lat temu, kiedy nie mogli już dłużej znosić tego, co się działo w Berlinie. W pewnym sensie ciotka Judith była bardziej Francuską niż Niemką, nikt jej nie będzie niepokoił.

Wyszli z dworca, gdy niebo zaczęło przybierać ołowiany kolor, a na bruku rozpryskiwały się pierwsze zimne krople. Kobieta rozłożyła zielony parasol i cała trójka schroniła się pod nim w milczeniu, próbując osłonić się przed deszczem, który okazał się tak ulewny, że nie było szans, by do swego małego mieszkanka na drugim końcu Paryża dotarli nieprzemoczeni. W tamtej okolicy miasto traciło swój urok – zmieniało się w odrapaną szarą scenerię, w której blask kawiarń i szyk restauracji zdawały się odległym złudzeniem.

Pojechali najpierw metrem, a potem zardzewiałym, hałaśliwym trolejbusem. Chłopcy usadowili się z przodu na drewnianym siedzeniu, ciotka zaś zajęła miejsce za nimi. Teraz wreszcie mogła pozwolić oczom odpocząć – zwolnić je od wysiłku, z jakim powstrzymywała się od płaczu. Moïse zerknął na brata. Jacob wciąż miał zmarszczone czoło; wśród piegów na jego twarzy lśniły krople deszczu, wydęte czerwone usta sprawiały wrażenie, że zaraz wybuchną. Moïse nie rozumiał świata – brat zawsze nazywał go „nieświadomym” – wiedział jednak, że to, co się wydarzyło, było złe, skoro rodzice musieli się z nimi rozstać. Do tej pory nigdy nie zostawali sami. Dla niego matka stanowiła przedłużenie jego samego. W nocy mimo protestów ojca spał przyklejony do niej, jakby zwykły kontakt z jej skórą dodawał mu otuchy. Jej zapach był jedynymi perfumami, jakie znosił. Wiedział też, że w jej pięknych zielonych oczach zawsze będzie bezpieczny.

Malec spoglądał przez brudną szybę. Fantasmagoryczne postacie przechodniów migały między samochodami dostawczymi i starymi furmankami zaprzężonymi w konie, których smród wypełniał ulice. To był jego świat. Moïse urodził się w Niemczech, ale nic nie pamiętał z tamtego kraju. Jego matka jeszcze mówiła w swoim języku, ale on zawsze odpowiadał po francusku, jakby w jakiś sposób chciał zostawić za sobą tamto miejsce, z którego musieli uciekać. Dokąd skierują się teraz? Czuł, że świat zaczął się zamykać za ich krokami, kiedy na szkolnym podwórku koledzy go unikali, jak gdyby żółta gwiazda, którą nosił na piersi, napawała ich jakimś strachem lub przyprawiała o mdłości. Nazywano ich „dziećmi żółtej gwiazdy”, ale on zawsze myślał, że gwiazdy to światła, które Bóg stworzył po to, by noc nie przyszła i nie pochłonęła wszystkiego. Świat jednak zdawał się teraz nieboskłonem odartym z gwiazd, osieroconym, ciemnym i zimnym jak szafa, w której Moïse często się chował, żeby spłatać figla rodzicom, i z której pragnął jak najszybciej wyjść, aby niezgłębiona czerń nie połknęła go bezpowrotnie.

Dzieci żółtej gwiazdy

Подняться наверх