Читать книгу Dzieci żółtej gwiazdy - Mario Escobar - Страница 9

2

Оглавление

Paryż, 16 lipca 1942 roku

AUTOBUSY ZATRZYMAŁY SIĘ przed ogromnym budynkiem. Żandarmi wysypali się ze swoich ciężarówek i ustawili w długim szeregu – ich zadaniem było nie dopuścić, by Żydzi rozproszyli się po pobliskich ulicach. W tym momencie słońce zaczęło przypiekać, bezlitośnie dręcząc nieszczęsnych uczestników tej złowieszczej wycieczki. Jacob i Moïse nie odrywali wzroku od stojącej za nimi wieży Eiffla, jakby nie chcieli się pogodzić z otaczającą ich rzeczywistością.

Żandarmi załomotali pałkami w blachę autobusów, żeby kierowcy otworzyli drzwi. Pasażerowie patrzyli po sobie niezdecydowani – nikt nie chciał wysiąść pierwszy. W ciszy, jaka panowała wśród nich podczas jazdy, duszami zawładnęła niepewność. Jedyną odpowiedzią na niespodziewane aresztowanie zdawała się rezygnacja. Zatrzymani w większości pochodzili z zagranicy, choć znalazło się też sporo francuskich Żydów, którzy wpadli w pajęczą sieć zastawioną na ich rasę. Wtem wstał jakiś starszy mężczyzna ubrany w fartuch roboczy i zwrócił się do wystraszonych współpasażerów:

– Musimy zachować spokój. Francuzi zapewne zebrali nas tu, żeby nam zapewnić ochronę. Ten kraj nigdy nie pozwoli, by nas deportowano do Niemiec. Może jesteśmy pod okupacją, a nasze życie znalazło się we władaniu niemieckiej hordy, ale wartości Republiki pozostają nienaruszone.

Jeden z nielicznych młodszych ludzi obecnych w autobusie odepchnął staruszka na bok i spojrzał wyzywająco na resztę.

– Jesteście baranami czy ludźmi? Czy nie zauważyliście, że odkąd zaczęła się okupacja, francuski rząd zobowiązał nas, żebyśmy się rejestrowali na policji, że zakazał nam pracy prawie we wszystkich zawodach, że musimy nosić te przeklęte gwiazdy jak w Niemczech? Jedyne, co nas tu czeka, to więzienie. A potem wyślą nas pociągami na wschód.

Jakaś kobieta w eleganckiej garsonce i niebieskim kapeluszu skierowała się do wyjścia z autobusu. Tamten zagrodził jej drogę, ale odepchnęła go mocno.

– Dajże mi przejść, na Boga! I nie strasz tych biednych ludzi. Nie wiemy, jaki będzie nasz los, ale czy nie byliśmy zawsze prześladowani i nie przetrwaliśmy mimo wszystko?

Pozostali pasażerowie zaczęli wypełniać przejście i przepychać się niespokojnie. Na zewnątrz długi szereg mężczyzn, kobiet i dzieci zmierzał już powoli ku potężnym drzwiom. Widniał nad nimi szyld ze stylizowanymi literami: „VEL’ D’HIV”.

Jacob i Moïse znali to miejsce. Byli tu kiedyś z ojcem, oglądali wyścig rowerowy. Welodrom służył kolarzom w zimie, organizowano na nim też różnego rodzaju uroczystości.

Wtem siedzący za nimi chłopak nachylił się i spytał:

– Jesteście bracia Stein?

Odwrócili się. To była ulga spotkać kogoś znajomego w tłumie obcych.

– Tak – odpowiedział Jacob, wstając z miejsca.

Jako ostatni ustawili się w rzędzie wychodzących z autobusu.

– Jestem Joseph, syn hydraulika. Uczyliśmy się razem w synagodze, ale w lecie tata zabierał mnie do pracy. Widzieliście go?

– Nie, jesteś pierwszym znajomym, jakiego tu spotykamy – odparł Jacob.

– Dziś rano ktoś się dobijał do naszego domu. Tata wyszedł z kluczem francuskim, ale zobaczył, że to żandarmi, więc zostawił go w przedpokoju. Powiedzieli nam, że mamy wziąć po jednym kocu na osobę, koszulę i nic więcej. Kiedy zeszliśmy do autobusów, straciłem rodziców z oczu.

– Po nas nie przyszli, ale dozorczyni podniosła wrzask i zaczęli nas gonić żandarmi. Próbowaliśmy uciekać po dachach, w końcu nas jednak dopadli – wyjaśnił starszy brat.

Przez drzwi zajrzał do autobusu żandarm.

– Cholerne bachory! – krzyknął. – Wyłazić natychmiast!

Dzieci lękliwie podeszły do wyjścia. Moïse przez kilka sekund patrzył na kierowcę. Tamten spojrzał mu prosto w oczy, ale po chwili spuścił głowę. Właśnie wykonywał najcięższą pracę, jaka trafiła mu się w życiu. Nie wiedział, co władze zamierzają zrobić z tymi wszystkimi ludźmi, ale wstydził się tego, że Francuzi współpracują z nazistami. Od początku okupacji starał się nie rzucać w oczy; każdy, kto kiedyś należał do jakiejś partii albo do związków zawodowych, teraz był podejrzany we Francji o zdradę stanu.

Jacob wysiadł pierwszy i rzucił żandarmowi wyzywające spojrzenie. Tamten zmarszczył brwi i pokazał mu pałką, żeby szedł dalej. W ciągu tej krótkiej chwili większość przywiezionych ludzi zdążyła już wejść do budynku. Moïse uchwycił się mocno brata, a Joseph szedł tuż za nimi przez wąskie wejście. W miarę jak zbliżali się do końca korytarza, słyszeli coraz głośniejszy pomruk, który w końcu przerodził się w ogłuszający zgiełk. Weszli do hali przykrytej olbrzymią kopułą i powiedli wzrokiem po trybunach. Ich oczy zatrzymały się na zakrzywionym torze kolarskim i na wydłużonym prostokącie pośrodku, gdzie ustawiono kilka namiotów Czerwonego Krzyża.

– Mój Boże! – Moïse z wrażenia otworzył usta. Jego oczy nie były w stanie objąć tej ogromnej przestrzeni; ledwie sobie przypominał tamten raz, gdy byli na welodromie z ojcem.

– Tysiące ludzi – zauważył Joseph. Strapiony, zdał sobie sprawę, że odnalezienie rodziny może nie być łatwe.

Przy starym drewnianym stole koło wejścia siedział jakiś urzędnik. Znużonym gestem dał im znak, by podeszli. Ustawili się przed nim w rzędzie.

– Imię i nazwisko – rzucił, nie patrząc na nich. Nosił okrąg­łe okulary przymocowane sznureczkiem do marynarki. Szkła spoczywały na jego wąskim nosie krzywo, ledwie utrzymując równowagę. – Jesteście głusi, chłopcy?

– Dlaczego nas tu przywieźli? – spytał Jacob.

Urzędnika wyraźnie zdziwiła jego śmiałość. Odłożył pióro na stół i skrzyżował ramiona.

– Gdzie są twoi rodzice? Nie nauczyli cię ani trochę kultury? – zapytał piskliwie.

– Kultury? Wyrwali nas z domów w środku nocy, przywlekli tu i zamknęli jak zwierzęta. Naprawdę spodziewa się pan, że okażę więcej kultury? – Jacob podniósł głos.

Stojący niedaleko żandarm musiał usłyszeć jego ton, bo marszcząc brwi, wyjął pałkę i podszedł do nich.

Moïse pociągnął brata za rękaw koszuli. Jacob odwrócił się w porę. Pałka grzmotnęła o stół, a zanim żandarm zdążył ją unieść na nowo, trzej chłopcy puścili się biegiem w stronę tłumu. Żandarm ruszył za nimi, jednak kiedy uciekinierzy wmieszali się w ciżbę, ścigającego zaraz otoczyli ludzie.

– Jakiś problem, panie władzo?

Żandarm zrozumiał, że zaognianie nastrojów nie byłoby teraz najlepszym pomysłem, ale przyjdzie jeszcze czas, gdy ci smarkacze mu się napatoczą. Tak czy inaczej, na pewno stąd nie wyjdą.

Jacob spojrzał za siebie. Żandarm oddalał się w stronę wejścia. Chłopiec zaraz pożałował, że tak się postawił. Może gdyby się zachował inaczej, dowiedzieliby się, gdzie jest ciotka Judith, albo przynajmniej mogliby się z nią jakoś skontaktować.

– Co robimy? – wysapał Moïse.

– Nie wiem – odrzekł jego starszy brat.

Malec przytulił się do niego i zaczął płakać. Jego ciche szlochanie rozbrzmiewało jak szmer w bezustannym zgiełku. Jacob podniósł wzrok. Przez ogromne szyby w dachu wpadało światło, a oni stali u stóp toru kolarskiego. Przypomniał sobie tamtą niedzielę kilka lat temu, gdy razem z tatą przyszli do welodromu. To było tuż przed tym, jak hitlerowcy najechali Francję. Kolarze się pocili, a widzowie zagrzewali ich do wysiłku. W tamtym momencie hala zdawała się miejscem magicznym – teraz przypominała grobowiec, z którego nie ma ucieczki.

– Muszę znaleźć rodziców – powiedział Joseph i ruszył przed siebie.

– Zaczekaj, pomożemy ci. Może gdzieś tu jest też nasza ciotka.

Ruszyli skrajem toru. Spoczywali na nim ludzie szukający choć odrobiny wygody. Wszystkim zaczęły doskwierać gorąco i duchota; po południu to pomieszczenie zamieni się w prawdziwe piekło.

Moïse zobaczył samotną młodą kobietę z bliźniakami. Zanosiła się płaczem, patrząc na dwójkę malców u swojego boku. Kilka metrów dalej śmiał się jakiś staruszek w samej bieliźnie, podczas gdy jego żona próbowała włożyć mu ubranie. Tu i tam uganiały się dzieci, badając nowy teren. Świat sprawiał wrażenie wywróconego do góry nogami, jakby wojna zamieniła wszystkich w wykrzywione lustrzane odbicia ich samych.

Jacob położył rękę na ramieniu brata. Nie chciał, żeby Moïse się zgubił; nie był pewien, czy udałoby się go odnaleźć.

Tłum zaczął się uspokajać jak rozkołysany burzą łan pszenicy, który na powrót stopniowo nieruchomieje. Zgiełk zamienił się w cichszy pomruk. Ludzie tracili chęć do rozmowy, do skarg czy narzekania przed żandarmami. Zależało im już tylko na w miarę wygodnym odpoczynku. Silniejsi wyrzucali słabszych z lepszych miejsc. Przez niskie drzwi weszły pierwsze pielęgniarki, skierowały się do namiotów i zamknęły się w nich, żeby ocenić sytuację.

Wtem rozległ się głuchy huk. Chłopcy obejrzeli się za siebie skonsternowani. Pomruk zgrozy przeszedł w spanikowane krzyki. Ludzie zaczęli się odsuwać od kogoś, a może od czegoś. Jacob oparł się o barierkę i stanął na palcach, żeby lepiej widzieć. Na drewnianym podium zadrgało skrwawione kobiece ciało, po czym zaczęło się osuwać, zostawiając szkarłatny ślad.

– Co się dzieje? – zapytał Moïse.

Zanim chłopczyk zdążył cokolwiek zobaczyć, starszy brat popchnął go w tłum. Moïse zaprotestował i zaczął się przepychać z powrotem. Jacob zasłonił mu oczy dłonią, a drugą pociągnął go w głąb pomieszczenia.

Usłyszeli kolejne podobne odgłosy, przez halę jak huragan niosły się krzyki zgrozy. Welodrom zaczął spływać krwią. W tym momencie Jacob zrozumiał, że musi jak najszybciej zabrać stąd brata. To miejsce bardziej przypominało piekło na ziemi niż cokolwiek, co do tej pory widział. Wcisnęli się do korytarza prowadzącego na różne kondygnacje. Mieli misję: odnaleźć rodzinę Josepha i spróbować dowiedzieć się czegoś o ciotce, a potem wydostać się stąd, zanim będzie za późno.

Dzieci żółtej gwiazdy

Подняться наверх