Читать книгу Offline. Jak dzięki życiu bez pieniędzy i technologii odzyskałem wolność i szczęście - Mark Boyle - Страница 11
ОглавлениеTo najpiękniejsze miejsce na ziemi”, stwierdził amerykański pisarz Edward Abbey w pierwszym zdaniu Pustynnego samotnika. Dla niego był to Park Narodowy Canyonlands, pustynia gładkich skał wokół Moab w stanie Utah. Ale prawo do tego tytułu, o czym Abbey doskonale wiedział, rości sobie – i słusznie – nieskończenie wiele miejsc.
Najwięcej takich roszczeń słychać w Stanach Zjednoczonych. Rajem w oczach poety i eseisty Wendella Berry’ego jawi się Henry County w stanie Kentucky, gdzie mieszka on i uprawia ziemię, podczas gdy reszta jego pokolenia, jak niegdyś ujął to Roger Deakin, krąży wokół niego, jakby grała w gorące krzesła. On wybrał zaprzęg koni i ołówek. Działacz ekologiczny Aldo Leopold zapewne czuł się tak samo w swojej chacie na piaszczystej farmie w Wisconsin. Dla Henry’ego Davida Thoreau takim miejscem był staw Walden, nad którym mieszkał przez dwa lata, dwa miesiące i dwa dni. Zdaniem Johna Muira, orędownika ochrony przyrody, boska kraina była znacznie rozleglejsza i mieściła się w górach Sierra Nevada na Amerykańskim Zachodzie, który ciągnie się od Alaski poprzez dolinę Yosemite aż do Meksyku. Muir przemierzał górskie ostępy, kwestionując konwencjonalny światopogląd i poszukując własnych prawd, „zaopatrzony w kilka kawałków chleba, metalowy kubek, porcyjkę herbaty, notatnik i parę instrumentów naukowych”.
Tutaj, po mojej stronie Atlantyku, słowa Abbeya mogliby powtórzyć Peig Sayers i Tomás Ó Criomhthain z opuszczonej wyspy Great Blasket, położonej pięć kilometrów od irlandzkiego półwyspu Dingle. Z niej wywodzi się jeden z najbardziej zaskakujących i już zapomnianych podgatunków literackich z początków dwudziestego wieku. Napisano ponad osiemdziesiąt książek, których bohaterami lub autorami są mieszkańcy Blasket (choć niewiele z nich jest wciąż dostępnych na rynku); niemały to wyraz uznania, zważywszy, że w okresie rozkwitu tej wyspy zamieszkiwało ją zaledwie sto pięćdziesiąt osób. Skąd takie zainteresowanie? Któż to wie. Może jego źródłem była ciekawość, może antropologiczny voyeuryzm, a może to znak pokolenia, które utraciło coś ważnego, co podobno widziano po raz ostatni właśnie tam.
Dla mnie takim wyjątkowym miejscem na świecie jest to proste, na wpół dzikie trzyakrowe gospodarstwo gdzieś na zapomnianym końcu świata. I to jemu przyznaję tytuł najpiękniejszego.
~
Na tym skrawku ziemi osiadłem latem dwa tysiące trzynastego roku razem z moją ówczesną dziewczyną Jess i bliskim przyjacielem o imieniu Tom. Byliśmy pełni energii, a w głowach buzowały nam zuchwałe i w dużej mierze nierealne idee. Po dziesięciu latach życia w Anglii Irlandia głośno przyzywała mnie do powrotu. Tęskniłem za rodziną, ludźmi, niuansami kulturowymi. Nie było mnie w ojczyźnie na tyle długo, że mój donegalski akcent zdążył się zatrzeć, a inni Irlandczycy nie byli pewni, skąd pochodzę. Sam zacząłem się nad tym zastanawiać.
Było to pierwsze gospodarstwo, które obejrzeliśmy. Znajdowało się niewyobrażalnie daleko od najlepszych ziem uprawnych, ale to miejsce wydało się nam bezpretensjonalne, całkowicie zadowolone z tego, jakie jest. Pamiętam, jak uderzające wrażenie zrobił na mnie panujący tam spokój – szelest liści na lekkim wietrze, porykiwanie osła, gruchanie gołębia – który ogarnął mnie, gdy tylko wyłączyliśmy silnik naszego kampera i ruszyliśmy ścieżką ku miejscu, gdzie obecnie rozciąga się kartoflisko. To leżące odłogiem pole zdawało się mieć coś ważnego do przekazania, jakąś lekcję, której należało wysłuchać. Przy furtce spotkaliśmy kilku co bardziej ciekawskich sąsiadów, ludzi otwartych, rubasznych i serdecznych. Powietrze przenikała woń świeżego nawozu, dziwnie urzekająca.
Równie kuszący jak pozostałe zalety tego zakątka okazał się fakt, że było nas na niego stać. W Irlandii trwał kryzys po krachu finansowym w dwa tysiące ósmym roku i całe gospodarstwo wraz z przynależnym domem zaoferowano nam po najniższej cenie. Zyskałem na czyjejś stracie. Ale co mogłem zrobić? Nasz budżet był napięty – bardzo nieroztropnie – ale wiedziałem, że mając niewiele pieniędzy lub nie mając ich wcale, będziemy zmuszeni do większej kreatywności i że to ograniczenie może w ostatecznym rozrachunku okazać się naszym największym sprzymierzeńcem.
Natychmiast zabraliśmy się do pracy. Wyremontowaliśmy dom i przerobiliśmy pokoje na sypialnie, aby mogło zamieszkać tu więcej osób. Posadziliśmy sporo nowych drzew, a część z tych już rosnących ogłowiliśmy, aby wpuścić więcej światła do sadu i ogródków, w których zaczęliśmy uprawiać warzywa. Ziemia była podmokła, więc wykopaliśmy łopatami rowy odwadniające. Zdobyliśmy stadko kur, zbudowaliśmy kojec, założyliśmy sad orzechowy, ogródek ziołowy i sadzawkę, przetrząsnęliśmy bazary i wyprzedaże w poszukiwaniu dobrych niedrogich narzędzi, które w mniemaniu sprzedających były już przestarzałe. Zmajstrowaliśmy kompostowniki i toalety kompostujące. Zbudowaliśmy altanę o samonośnej konstrukcji wyposażoną w palenisko. Szybko stała się miejscem, gdzie słuchaliśmy muzyki, tańczyliśmy i leczyliśmy okropnego kaca. Mieliśmy tylko dwa miesiące, aby zgromadzić zapas drewna i wysuszyć je przed nadejściem zimy. Do ostatniego źdźbła skosiliśmy nadmiernie wybujałą roślinność, bezmyślnie próbując odcisnąć swój ślad na tej ziemi, czego później miałem pożałować.
Prócz tego pisałem wtedy inną książkę i cały ten nawał pracy odbił się na moim związku z Jess, co dodatkowo komplikował fakt, że ona chciała mieć dzieci, a ja nie. Rozstaliśmy się w przyjaźni. Ja zostałem tutaj, ona przeniosła się do hrabstwa Cork. Przyrzekłem sobie, że nigdy więcej nie przedłożę niczego ponad związek. Wiedziałem też, że trudno porzucić stare nawyki.
Pod koniec pierwszego roku sądziłem, że ciężką pracę mam za sobą. Od tamtej pory zdążyłem się już nauczyć, że ciężka praca nigdy się nie kończy, zwłaszcza gdy odrzucisz złudzenia, że samowystarczalne życie jest proste.
~
Kirsty poznałem w urzekająco malowniczym miejscu, jakim jest Schumacher College w Devonie. Tę założoną w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku uczelnię nazwano imieniem brytyjskiego ekonomisty E.F. Schumachera, autora klasycznego dzieła Małe jest piękne. Kirsty prowadziła kawiarnię w Alby Craft Centre w hrabstwie Norfolk, w którym się urodziła i wychowała, stopniowo dochodząc do wniosku, że jej praca nie przybliża jej do ostatecznego celu: szczęścia. Przez większość czasu czuła się zestresowana, harując przez cały boży dzień i zastanawiając się, na diabła jej to wszystko.
Razem z przyjacielem, zbieraczem żywności Fergusem Drennanem, prowadziłem tygodniowy kurs zatytułowany „Dzika ekonomia”, na który Kirsty przyszła, aby poznać inne sposoby utrzymania, takie, które wymagają niewiele pieniędzy albo nie wymagają ich wcale. Zdecydowała się wziąć udział w naszym kursie w ostatniej chwili. Ta decyzja przyniosła zupełnie nieoczekiwane rezultaty.
Od razu przypadliśmy sobie do gustu. Podczas przerw uważnie rozglądałem się w stołówce z nadzieją, że znajdzie się obok niej puste miejsce. Dyskutowaliśmy do późna, naprawiając cały świat. W jej wielkich, głębokich brązowych oczach widziałem ten wyraz zdumienia i zachwytu, który sprawiał, że chciało się przebywać w jej towarzystwie. Szybko się w sobie zakochaliśmy. Kiedyś przeczytałem, że „miłość to dostrzeżenie piękna”. Ujrzałem w niej wiele pięknych cech: była dobra, wesoła, życzliwa, hojna, stawała w obronie ważnych dla niej ludzi i spraw. Biła z niej niespotykana szczerość, a ja poczułem się szczęśliwcem, że dane mi było ją poznać.
Po kilku miesiącach zaczęliśmy układać sobie tutaj wspólne życie. Żadne z nas nie miało pojęcia, co z tego wyniknie. Kirsty była posłuszną swemu sercu wędrowniczką, tancerką i artystką, która organizowała występy na takich festiwalach jak Glastonbury. Chciała żyć w zdrowej relacji ze światem przyrody, lecz nigdy wcześniej nie próbowała utrzymywać się z tego, co oferowało jej najbliższe otoczenie, i nie była pewna, czy jej się to spodoba. Ja byłem typem stabilnego, zakorzenionego człowieka, który uważał, że ogromne festiwale takie jak Glastonbury są ekologiczną farsą. Ale każda dzika rzeka potrzebuje solidnych brzegów, więc uznaliśmy, że dzięki tym różnicom możemy się wzajemnie uzupełniać. A czas pokaże, czy tak się stanie.
W tamtej chwili wiedziałem tylko, że ją kocham i że nie przestanę, póki żyję, bez względu na to, co się wydarzy.
~
Razem z Kirsty mieszkaliśmy w domu na naszej niewielkiej farmie przez prawie rok, zanim postanowiliśmy zbudować domek. Wcześniej, w Anglii, przez trzy lata mieszkałem w przyczepie o wymiarach trzy i pół na niespełna dwa metry, więc obecny dom wydawał mi się na początku szczytem luksusu. Wkrótce jednak odkryłem, że te wszelkie udogodnienia – włączniki, guziki, automatyzacja, gniazdka – tylko mnie spowalniają, zniechęcając do nauki umiejętności, które chciałem posiąść i które, jak czułem, miały się stać ważną częścią przyszłości, przynajmniej mojej. Skoro dzięki elektrycznej pompie z kranu płynęła bieżąca woda, nie fatygowałem się po nią do źródła.
Trudno było spojrzeć prawdziwemu życiu prosto w oczy, kiedy elektryczność, paliwa kopalne i fabryki robiły wszystko za mnie. Zbyt wiele wygód to z pewnością problem pierwszego świata, ale to wcale nie umniejsza jego powagi ani nie oznacza, że nie odbija się echem w każdym zakątku naszej planety. W przyczepie czułem silny bezpośredni związek z otaczającą mnie naturą, a teraz miałem wrażenie, że żyję za pośrednictwem bałamutnego zestawu pospolitych funkcjonalnych gadżetów. Przyszło mi do głowy, że być może prawo malejących przychodów krańcowych odnosi się także do komfortu i że moje nieustanne próby znalezienia równowagi między wygodą a poczuciem pełni życia spełzają na niczym.
Chciałem znów czuć, że żyję. Kirsty również, choć wyrażała to pragnienie na swój sposób. Postanowiliśmy wynająć dom (za darmo) eklektycznej mozaice heretyków – joginowi, dwóm marynarzom, anarchiście, artyście cyrkowemu i muzykowi – którzy także chcieli zamieszkać na wsi. Każdy z nich miał po temu własne powody, ale łączyło nas poczucie, różnie rozumiane, że coś jest nie tak ze współczesnym społeczeństwem i że musimy ponownie nawiązać kontakt z naturą dla dobra swojego i samej natury. Właśnie taka wspólnotowa wizja tego miejsca towarzyszyła mi od początku.
Plany związane z domkiem sprawiły, że perspektywa tak zwanego prostego, choć często idealizowanego życia zaczęła nabierać rumieńców, jednocześnie wzbudzając mieszane uczucia. Zamierzaliśmy się wprowadzić i „wyciągnąć wtyczkę” przed nadejściem zimy, ale przedtem musieliśmy jeszcze załatwić pewną drobną sprawę: wybudować ten domek.
~
Niedzielny wieczór. Cały tydzień zajęło mi wykopanie i wypoziomowanie fundamentów. Przerzuciłem łopatą dwadzieścia ton ziemi na zboczu wzgórza. Właśnie sprzątałem przed zapadnięciem zmroku, marząc o gorącym prysznicu – zrób to, póki jeszcze możesz, przekonywało mnie ciało – kiedy znajomy zaprosił mnie na partyjkę szachów, co w jego rozumieniu zazwyczaj oznaczało kieliszek wina (tym razem był to oak leaf) i pogawędkę. Zagaił, że podobno zamierzam zrezygnować z technologii czy coś w tym guście. „Zależy, co rozumiesz przez technologię”, odparłem, „ale tak, coś w tym guście”.
Wydawał się szczerze zaniepokojony, nie tyle o mnie, ile o naszą znajomość. „Jak będziemy się spotykać?” „Tak samo jak do tej pory”, wyjaśniłem. Zaciekawiony, zaczął mnie wypytywać coraz dokładniej – e-mail? lodówka? dostęp do internetu w bibliotece? zegar? bieżąca woda? gaz? automaty telefoniczne? piła łańcuchowa? przenośne radio? – a ja, na różne sposoby, mówiłem „nie”. W dalszym toku tej rozmowy, a nieraz już prowadziłem podobne, zaczął się niepokoić także o moje dobro.
Znaliśmy się od dzieciństwa, ale potem nasze drogi się rozeszły i w znajomości nastąpiła długa przerwa. Zapytał, dlaczego, na Boga, chcę to sobie zrobić. „Korzystaj z życia”, powiedział.
W tym właśnie problem. Przestałem korzystać z życia. Korzystałem z mikserów, tosterów i niewyobrażalnej niegdyś mocy, ale nie cieszyłem się życiem.
Odparłem, że chcę znów trzymać rękę na pulsie życia. Czuć potęgę żywiołów, pozbyć się bzdur i dotrzeć do żywej tkanki istnienia. Przeżywać bliskość, przyjaźń i wspólnotę, a nie tylko to, co za nie uchodzi. Szukać prawdy ogólnej, aby się przekonać, czy istnieje, a jeśli nie, to przynajmniej znaleźć coś bliższego mojej własnej. Czuć chłód, głód i strach. Żyć, a nie tylko dawać oznaki życia; a gdy nadejdzie stosowny czas, być gotowym i udać się w głąb lasu, aby spokojnie i świadomie pozwolić naturze karmić się moim ciałem i kośćmi, tak jak ona karmiła mnie. Niech wrony wydziobią mi oczy, lis rozszarpie twarz, zdziczały pies obgryzie kości, a kuna leśna pożywi się mięsem z nogi. Jest w tym sprawiedliwość.
Choć to wszystko było prawdą, znacznie ważniejsze powody ekologiczne, geopolityczne, społeczne i kulturowe zachowałem dla siebie. Bóg wie, że mogłem wymienić kilka: masowe wymieranie gatunków; powszechną inwigilację naszych sypialni i kieszeni; wojny o bogactwa naturalne; imperializm kulturowy; standaryzację wszystkiego; kolonizację dziczy i ziem tubylczych; podział społeczeństwa; katastrofę klimatyczną; automatyzację milionów miejsc pracy, a w jej wyniku nieuchronną nierówność, bezrobocie i bezcelowość (która stanie się podatnym gruntem dla demagogów); wyraźne pogorszenie zdrowia psychicznego; masowy wzrost chorób, takich jak rak, choroby serca, cukrzyca, depresja, choroby autoimmunologiczne i otyłość; tyranię szybkiej, nieustającej komunikacji; czy uzależniający charakter pustych podniet (filmów, pornografii, seriali telewizyjnych, nowych produktów, plotek o celebrytach, portali randkowych, całodobowych wiadomości), którymi kuszą nas ekrany urządzeń, a których celem jest zarabianie na odrywaniu nas od życia. I tak dalej. Ale takich słów nikt nie chce słuchać – są zbyt moralizatorskie, zbyt pesymistyczne, zbyt prawdziwe – więc zamiast je wygłosić, dolałem wina do kieliszków.
Po zaledwie kilku ruchach postanowiliśmy porzucić szachy i zakorkować butelkę na inny wieczór. On wstawał o szóstej rano do pracy, a ja musiałem zacząć zbierać drewniane okrąglaki do budowy domku.
~
To był ciężki, satysfakcjonujący dzień. Stopy błagały, żebym wyciągnął je z butów, plecy lśniły słonym potem, a umysł był jasny i spokojny. Jednak do zachodu słońca zostało jeszcze trochę czasu. Powoli się ochładzało, więc wziąłem psa sąsiada i pospacerowałem do lasu, żeby poszukać materiałów na jutrzejszą budowę. Musiałem zajść dość daleko, bo światło zaczęło przygasać, a moje nogi słabły, kiedy nagle natknąłem się dokładnie na to, czego szukałem co wieczór od kilku tygodni. Było ułożone w tak idealny sposób, jakby przez cały ten czas cierpliwie na mnie czekało.
Długie na trzynaście metrów drzewo powaliły, jak się domyślałem, bezlitosne burze szalejące podczas dwóch ostatnich zim. Jego płytkie korzenie nie wytrzymały jednej z najsroższych pór roku, jakiej w Irlandii nie widziano od wielu lat. Oparte o dwa sąsiednie buki, zawisło na wysokości ramienia nad poszyciem leśnym i w tej pozycji pięknie się sezonowało.
Był to świerk sitkajski, tak prosty, jak tylko natura pozwala, wręcz stworzony na moje potrzeby: idealnie nadawał się na belkę kalenicową do konstrukcji dachu, pod którym mieliśmy nadzieję spędzić życie. Połączenie tych cech przekonało mnie, że wreszcie nadszedł czas, aby skrzyknąć ośmioosobową załogę leśnych żałobników, wraz z którymi oddam temu drzewu szacunek należny wszelkiemu życiu.
Tak wyglądała lepsza strona medalu, ale istniała i gorsza: trzeba było wynieść ciężki nieporęczny bal z lasu i przetransportować go tam, gdzie wznosił się nasz domek budowany z tego, co rosło wokół. Musieliśmy pokonać trzystumetrowy odcinek podmokłych, grząskich wertepów, przejść przez stary kamienny mur, a potem przez drogę i jednoakrowy zagajnik, by wreszcie donieść świerkowy pień na miejsce jego wiecznego spoczynku. Choć był sezonowany, nadal ciążył jak złośliwy przytyk, a jedynymi narzędziami, jakie mieliśmy do dyspozycji, były nasze ręce, barki, kolana i ośli upór.
Ale o to przecież chodziło.
~
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej