Читать книгу Czerwona siostra - Mark Lawrence - Страница 12

3

Оглавление

Kiedyś wioskę Nony odwiedził żongler. Osada była tak maleńka, że nie miała nazwy ani rynku. Żongler miał na sobie ubłocony błazeński strój i wyglądał na wygłodniałego. Przybył sam. Był młody, miał ciemne oczy i zręczne dłonie. W płóciennym worku niósł piłki z barwionej skóry, pałeczki owinięte białymi i czarnymi wstążkami oraz topornie wykonane noże.

– Chodźcie i oglądajcie. Wielki Amondo zachwyci was i zdumieje.

Ta fraza brzmiała, jakby ukradł ją komuś innemu. Przedstawił się garstce wieśniaków, którzy nie trudzili się akurat na polu albo w chatach i starczało im odwagi, by stawić czoło korytarzowemu wiatrowi, przynoszącemu ze sobą lodowaty deszcz. Położył na ziemi kapelusz o szerokim rondzie, czekający chciwie na wyrazy uznania, wyjął cztery pasiaste pałeczki i kazał im tańczyć w powietrzu.

Amondo został w wiosce trzy dni, choć widzów zabrakło mu już po pierwszej godzinie pierwszego wieczoru. Smutna prawda wygląda tak, że jeden żongler, choćby nawet najlepszy, może zapewnić ludziom tylko ograniczoną ilość rozrywki.

Nona nie przestawała mu jednak towarzyszyć. Obserwowała każdy jego ruch, każdy zręczny manewr, posunięcie czy unik. Została z nim nawet, gdy już zrobiło się ciemno i wszystkie dzieci poszły spać. Gapiła się bez słowa, jak chowa wszystkie swoje rekwizyty do torby.

– Jesteś cicha – zauważył Amondo i rzucił jej wyschnięte jabłko, leżące w jego kapeluszu razem z kilkoma ładniejszymi, dwiema bułkami i kawałkiem twardego koziego sera Kennala. Pośród tego wszystkiego znalazł się też miedziany półgrosik, przycięty do rozmiaru ćwiartki.

Nona przysunęła jabłko do ucha, słuchając odgłosu palców pocierających pomarszczoną skórkę.

– Inne dzieci mnie nie lubią.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

Amondo czekał na więcej, żonglując niewidzialnymi piłkami.

– Mówią, że jestem zła.

Mężczyzna upuścił niewidzialną piłkę. Pozwolił pozostałym upaść na ziemię, a potem uniósł brwi.

– Mama mówi, że to dlatego, że mam bardzo czarne włosy i bladą cerę. Mówi, że cerę mam po niej, a włosy po tacie. – Inne dzieci miały smagłą skórę i rudoblond włosy, po rodzicach, ale matka Nony pochodziła z granic lodu, a klan jej ojca polował na lodowcach. Oboje byli tu obcy. – Powtarza, że po prostu nie lubią innych.

– To paskudnie, jeśli dzieci mają takie myśli.

Żongler wziął w rękę torbę.

Nona wstała. Patrzyła na trzymane w ręce jabłko, ale właściwie go nie widziała. Zawładnęło nią wspomnienie. Matka, w ich ciemnej chacie, po raz pierwszy zauważyła krew na jej rękach. Co to jest? Ktoś cię skrzywdził? Nona zwiesiła głowę i potrząsnęła nią. Billem Smithson próbował. To miał w środku.

– Lepiej wracaj do domu. Do mamy i taty.

Amondo odwrócił się powoli, przyglądając się chatom, drzewom i stodołom.

– Tata nie żyje. Lód go zabrał.

– No cóż. – Uśmiechnął się, tylko w połowie smutno. – W takim razie lepiej cię odprowadzę. – Odgarnął opadające mu na twarz włosy i wyciągnął rękę. – Jesteśmy przyjaciółmi, prawda?

* * *

Matka Nony pozwoliła Amondowi spać w ich stodole, choć tak naprawdę była to tylko szopa, w której chroniły się owce, gdy spadł śnieg. Powiedziała, że ludzie będą gadać, ale nic jej to nie obchodzi. Nona nie rozumiała, czemu kogokolwiek miałoby obchodzić, co gadają ludzie. To był tylko hałas.

Nocą przed odejściem Amonda przyszła odwiedzić go w szopie. Rozłożył zawartość torby przed sobą na klepisku, tam, gdzie mógł jej dosięgnąć czerwony blask księżyca, wpadający do środka przez drzwi.

– Naucz mnie żonglować – poprosiła.

Oderwał spojrzenie od swoich noży i uśmiechnął się. Ciemne włosy opadały ma na twarz, przesłaniając równie ciemne oczy.

– To trudne. Ile masz lat?

Wzruszyła ramionami.

– Jestem mała.

W wiosce nikt nie liczył lat. Człowiek był dzieckiem, potem robił się mały, duży, stary, a na koniec martwy.

– To znacz, że masz niedużo. – Wydął usta. – Ja mam dwadzieścia dwa lata, więc powinienem być duży. – Uśmiechnął się, ale raczej ze zgryzotą niż z radością. Jakby dużym świat wydawał się równie bezsensowny i nieprzyjemny jak małym. – Spróbujmy.

Wziął w ręce trzy skórzane piłki. W blasku księżyca trudno było odróżnić kolory, ale zbliżało się ognisko i było wystarczająco jasno, by rzucać i łapać. Żongler ziewnął i rozprostował ramiona. Poruszył błyskawicznie dłońmi i trzy piłki zatańczyły, kreśląc przecinające się łuki.

– Proszę. – Złapał piłki. – Teraz ty spróbuj.

Nona wzięła piłki z jego ręki. Tylko garstka pozostałych dzieci radziła sobie z dwiema. Trzech wolały nawet nie próbować. Amondo przyglądał się, jak obracała je w dłoniach, by dobrze je poczuć i zapoznać się z ich ciężarem.

Obserwowała żonglera od chwili jego przybycia. Teraz wyobraziła sobie tory, jakie zataczałyby w powietrzu. Rzuciła w powietrze pierwszą piłkę i spowolniła świat wokół niej. Potem druga leniwie opuściła jej dłoń. Po chwili wszystkie trzy tańczyły już w rytm jej melodii.

– Imponujące! – Amondo wstał. – Kto cię nauczył?

Nona zmarszczyła brwi. Mało zabrakło, by nie złapała piłki.

– Ty.

– Nie kłam, dziecko.

Rzucił jej czwartą piłkę, brązową z niebieskim paskiem.

Nona złapała, rzuciła, dostosowała rytm i po mgnieniu oka wszystkie cztery piłki zataczały nad nią długie, leniwe pętle.

Zaskoczył ją gniew, który pojawił się nagle na twarzy Amonda. Myślała, że będzie zadowolony. Że ją polubi. Powiedział, że są przyjaciółmi. Ale ona nigdy nie miała przyjaciela, a on wypowiedział te słowa od niechcenia. Myślała, że jeśli się z nim tym podzieli, wypowie je jeszcze raz i w ten sposób potwierdzi ten fakt przed całym światem. Przyjaciel. Celowo upuściła piłkę na klepisko, a potem niezgrabnie spróbowała złapać następną.

– Nauczył mnie cyrkowiec – skłamała. Piłki potoczyły się w ciemne kąty, gdzie mieszkały szczury. – Ćwiczę. Codziennie! Z kamykami. Takimi gładkimi, ze strumyka.

Amondo stłumił gniew. Na jego twarzy pojawił się nerwowy uśmieszek.

– Nikt nie lubi, jak robi się z niego durnia, Nono. Nawet durnie tego nie lubią.

– Iloma najwięcej potrafisz żonglować? – spytała Nona. Mężczyźni lubią mówić o sobie i o swoich osiągnięciach. Chociaż była mała, wiedziała o nich przynajmniej tyle.

– Dobranoc, Nono.

Znowu kazano jej odejść. Wróciła pośpiesznie do dwuizbowej chaty, którą dzieliła z matką. Padał na nią blask księżyca w ognisku, cieplejszy niż słońce w południe.

* * *

– Szybciej, dziecko! – Ksieni pociągnęła Nonę za rękę, wyrywając ją ze wspomnień. Mrozojabłka przypomniały jej Amonda. Kobieta obejrzała się przez ramię. Po chwili zrobiła to znowu. – Pośpiesz się!

– Dlaczego? – zapytała dziewczynka, przyśpieszając kroku.

– Dlatego, że naczelnik James wkrótce wyśle swoich ludzi w pościg za nami. Mnie zbesztają, ale ciebie powieszą. Ruszaj nogami!

– Powiedziałaś, że przyjaźnisz się z naczelnikiem, odkąd Partnis Reeve był małym dzieckiem!

– Zatem słuchałaś.

Ksieni skręciła w wąski zaułek, tak stromy, że co kilka jardów wymagał stopnia albo dwóch. Dachy wysokich domów również znajdowały się coraz wyżej, żeby dotrzymać kroku zboczu. Nozdrza Nony wypełnił zapach garbowanej skóry, przypominając jej o kolorowych piłkach, które wręczył jej Amondo. Woń była silna jak smród krów, intensywna, głęboka, polerowana i brązowa.

– Mówiłaś, że przyjaźnicie się z naczelnikiem – nie ustępowała Nona.

– Spotkałam go kilka razy – przyznała ksieni. – To wredny, mały człowieczek, łysy i zezowaty. A jego dusza jest jeszcze brzydsza.

Kobieta przeszła nad butami wyłożonymi przed schodami do pracowni szewca. Chyba w co drugim domu była tu szewska pracownia. W oknach siedzieli starzy mężczyźni bądź młode kobiety, walące młotkiem w obcasy albo tnące skórę.

– Skłamałaś!

– Dziecko, kłamstwo to bezużyteczne pojęcie. – Kobieta wciągnęła głęboki oddech, brnąc z wysiłkiem pod górę. – Słowa to kroki na ścieżce. Ważne jest wiedzieć, dokąd się idzie. Możesz grać według dowolnych reguł. Jeśli staniesz na szczelinie, to już pech cię nie ominie. Ale jeśli wybierzesz najpewniejszą drogę, szybciej dotrzesz do celu.

– Ale...

– Kłamstwa to skomplikowana sprawa. Lepiej nie zawracać sobie głowy myśleniem w kategoriach prawdy i fałszu. Uczyń potrzebę swą przewodniczką i wynajduj!

– Nie jesteś mniszką! – Nona wyrwała rękę z uścisku. – I pozwoliłaś im zabić Saidę!

– Gdybym ją uratowała, musiałabym zostawić ciebie.

U podstawy stromego zaułka rozległy się krzyki.

– Szybko.

Uliczka kończyła się wąskimi schodami prowadzącymi na szeroką aleję. Ksieni weszła na górę, nie tracąc czasu na oglądanie się za siebie.

– Wiedzą, dokąd idziemy.

W swym krótkim życiu Nona nieraz już uciekała albo się ukrywała. Wiedziała, że nie ma znaczenia, jak szybko zwiewasz, jeśli wiedzą, gdzie można cię znaleźć.

– I wiedzą, że jeśli tam dotrzemy, nie będą mogli pójść za nami.

Na ulicy było mnóstwo ludzi, ale ksieni kluczyła przez najgęstszy tłum. Nona trzymała się tak blisko za nią, że uderzały ją kołyszące się poły habitu. Nie lubiła tłumów. W jej wiosce, w całym jej świecie, nie było tylu ludzi, ilu na tej jednej ulicy. Co więcej, byli zdumiewająco różnorodni. Niektórzy dorośli byli tylko nieco wyżsi od niej, a inni przerastali nawet olbrzymów walczących na ringu w Caltess. Niektórzy mieli skórę czarną jak inkaust, inni zaś białoblond włosy i cerę tak jasną, że prześwitywały przez nią niebieskie żyły. Widziało się też wszelkie pośrednie odcienie.

Spoglądając na wznoszące się ku alei zaułki, Nona widziała morze dachów pokrytych dachówkami z terakoty i najeżonych niezliczonymi kominami, z których płynęły smużki dymu. Nigdy nawet sobie nie wyobrażała tak wielkiego miasta i równie straszliwego tłoku. Odkąd handlarz dzieci zawiózł ją nocą do Prawdy razem z innymi dziećmi, nie miała okazji zobaczyć w mieście prawie nic poza ringami, placami ćwiczeń oraz zamkniętym terenem, gdzie mieszkali zawodnicy. Gdy jechały wozem do Harriton, obejmowały się mocno z Saidą i zobaczyła tylko trochę.

– Tędy.

Ksieni położyła rękę na ramieniu Nony i skierowała dziewczynkę na schody wiodące do budynku wyglądającego jak wsparta na kolumnach świątynia. Wielkie wrota były otwarte. Oba skrzydła nabito setką kółek z brązu.

Stopnie były tak wysokie, że Nonę aż rozbolały nogi. Na szczycie schodów czekała ogromna sala, oświetlona blaskiem wpadającym do środka przez wysoko ulokowane okna. Każdy skrawek przestrzeni zajmowały tu stragany oraz ludzie szukający korzystnych cen. Głosy targujących się odbijały się niezliczonymi echami od marmurowych sklepień na górze i wydostawały się przez wejście na zewnątrz jako jeden głos przemawiający wieloma językami. Na kilka minut cały świat Nony wypełniły hałasy, kolory i przepychanie się. Dziewczynka skupiła się na wypełnianiu pustki pozostawianej przez brnącą przez tłum mniszkę, zanim zrobi to ktoś inny. Wreszcie przedarły się do chłodnego korytarza, prowadzącego na spokojniejszą ulicę po drugiej stronie hali targowej.

– Kim jesteś? – zapytała Nona. Szła już za kobietą wystarczająco długo. Nagle uświadomiła sobie coś jeszcze. – Gdzie się podział twój kij?

Ksieni odwróciła się, zaciskając dłoń na naszyjniku z fioletowych paciorków.

– Nazywam się Szkło. Dla ciebie jestem ksieni Szkło. Pastorał oddałam jakiemuś raczej zaskoczonemu młodzieńcowi zaraz po tym, jak wyszłyśmy z Butowej. Mam nadzieję, że strażnicy naczelnika pójdą za nim, a nie za nami.

– Szkło to nie jest prawdziwe imię. To rzecz. Widziałam je kiedyś w gabinecie Partnisa Reeve’a.

To było coś twardego i niemal niewidzialnego, co nie dopuszczało korytarzowych wiatrów do gabinetu właściciela ringów.

Ksieni Szkło odwróciła się i ruszyła przed siebie.

– Każda mniszka przyjmuje nowe imię, gdy uzna się ją za godną poślubienia Przodka. To zawsze musi być nazwa czegoś, żeby odróżnić nas od świeckich.

– Aha.

Większość ludzi w wiosce Nony modliła się do bezimiennych bogów deszczu i słońca, podobnie jak wszędzie w Szarym. Pozostawiali na polach kukurydziane laleczki, żeby zapewnić dobre plony. Jednakże jej matka chodziła razem z kilkoma młodymi kobietami do nowego kościoła w Białym Jeziorze, gdzie pełen pasji młodzieniec opowiadał im o Nadziei, bogu, który je zbawi. Ponoć zmierzał ku nam już teraz. Dach kościoła Nadziei był zawsze otwarty na niebo, by wszyscy mogli zobaczyć zbliżającego się boga. Dla Nony wyglądał on tak samo jak inne gwiazdy, tyle, że był od nich jaśniejszy i biały, podczas gdy niemal wszystkie pozostałe były czerwone. Zapytała, czy inne gwiazdy też są bogami, ale w odpowiedzi dostała w twarz. Kaznodzieja Mickel oznajmił, że biała gwiazda jest Nadzieją, a także Jedynym Bogiem, a gdy północny i południowy lód wreszcie zetkną ze sobą dłonie, ów bóg przybędzie, by zbawić wiernych.

Jednakże w miastach większość ludzi modliła się do Przodka.

– Tam. Widzisz to?

Nona spojrzała w kierunku wskazanym przez palec ksieni. Na wysokim płaskowyżu poza miejskimi murami w skośnych promieniach słońca lśnił kopulasty budynek, odległy o jakieś pięć mil.

– Tak.

– Tam właśnie idziemy.

Ksieni ruszyła przed siebie ulicą, omijając stertę końskiego nawozu zbyt świeżą, by uczniowie ogrodniczy zdążyli do niej dotrzeć.

– Chyba nie usłyszałaś o mnie aż tam? – zapytała dziewczynka. To nie wydawało się możliwe.

Ksieni Szkło parsknęła ciepłym, zaraźliwym śmiechem.

– Ha! Nie. Miałam w mieście inny interes. Jeden z wiernych opowiedział mi o tobie i dlatego opóźniłam powrót do klasztoru.

– Skąd znałaś moje nazwisko? Prawdziwe, nie to, które nadał mi Partnis.

– Czy mogłabyś złapać czwarte jabłko? – odpowiedziała pytaniem ksieni.

– A ile jabłek ty potrafisz złapać, stara kobieto?

– Tyle, ile muszę. – Ksieni Szkło ponownie na nią spojrzała. – Pośpiesz się.

Nona wiedziała, że nie wie zbyt wiele, potrafiła jednak rozpoznać, kiedy ktoś poddaje ją ocenie, i nie lubiła, gdy coś jej odbierano. Ksieni rzucałaby jej kolejne jabłka, aż wreszcie odkryłaby granice możliwości dziewczynki, a potem zachowała tę wiedzę dla siebie niczym nóż ukryty w pochwie. Nona przyśpieszyła kroku, nie odzywając się ani słowem. W miarę, jak zbliżały się do murów i cienie się wydłużały, na ulicach robiło się coraz bardziej pusto.

Po obu ich stronach rozwierały się mroczne paszcze zaułków, gotowe połknąć Nonę w całości. Choć śmiech ksieni brzmiał ciepło, dziewczynka jej nie ufała. Kobieta patrzyła, jak wieszali Saidę. Ucieczka nadal pozostawała poważną opcją. Zamieszkanie z grupą starych mniszek na targanym wichrem wzgórzu pod miastem mogło być lepsze od powieszenia, ale tylko niewiele.

– Reeve powiedział, że Raymel nie umarł. To nieprawda.

Kobieta położyła gładkim ruchem kaptur, odsłaniając krótkie, siwe włosy oraz wystawiając szyję na działanie wiatru. Szybko okryła ramiona szalem z wyszywanej cekinami wełny.

– Skąd... ukradłaś to! – Nona rozejrzała się, by sprawdzić, czy ktoś z przechodniów podziela jej oburzenie, ale byli oni bardzo nieliczni i rozproszeni. Wszyscy pochylali głowy, zajęci własnymi sprawami. – Złodziejka i kłamczucha!

– Cenię swoją uczciwość – odparła z uśmiechem ksieni. – Dlatego wiem, ile kosztuje.

– Złodziejka i kłamczucha.

Nona postanowiła, że jednak ucieknie.

– A ty, dziecko, skarżysz się, bo okazało się, że człowiek, za którego zamordowanie mieli cię powiesić, żyje. – Ksieni Szkło zawiązała szal i zaciągnęła go mocno. – Czy mogłabyś mi opowiedzieć, co wydarzyło się w Caltess? Potem wyjaśnię ci, co niemal z pewnością miał na myśli Partnis Reeve, mówiąc o Raymelu Tacsisie.

– Zabiłam go.

Ksieni chciała usłyszeć opowieść, ale Nona pilnie strzegła swych słów. Nauczyła się mówić tak późno, że matka była przekonana, że jest upośledzona. Po dziś dzień wolała słuchać.

– Jak? Dlaczego? Namaluj mi obraz.

Ksieni Szkło skręciła nagle, pociągając Nonę za sobą przejściem tak wąskim, że gdyby ksieni ważyła kilka funtów więcej, ocierałaby się o obie ściany.

– Przywieźli nas do Caltess w klatce – zaczęła wspominać podróż dziewczynka.

W wozie było już troje dzieci, gdy Giljohn zatrzymał się w jej wiosce i ludzie mu ją oddali. Zrobił to Szary Stephen. Chyba wszyscy, których znała, gapili się, gdy handlarz dzieci zamykał ją w drewnianej klatce razem z innymi. Wioskowe dzieci, małe i duże, patrzyły na to bez słowa, stare kobiety mamrotały pod nosem, Mari Streams, przyjaciółka jej matki, płakała, a Martha Baker wykrzykiwała okrutne słowa. Gdy wóz ruszył w drogę, poleciały za nim kamienie i grudy błota.

– To mi się nie podobało.

Podróż grzechoczącym wozem ciągnęła się całymi dniami, a potem tygodniami. W ciągu dwóch miesięcy pokonali prawie tysiąc mil. Najczęściej wędrowali wąskimi, krętymi szlakami, raz po raz pokonując ten sam teren. Jeździli to w jedną, to w drugą stronę Korytarza, zataczając się jak pijani na północ i na południe, zbliżając się do lodu tak bardzo, że czasami Nona widziała niebieskie ściany piętrzące się nad wierzchołkami drzew. Jedynym niezmiennym elementem był wiatr, który dął nad krainą, nie czując do niej przyjaźni, był obcymi palcami muskającymi trawę, zimnym intruzem.

Giljohn każdego dnia kierował swój wóz do nowego miasteczka, wioski, sioła czy samotnej chaty. Dzieci, które mu oddawano, były wychudzone, z niektórych zostało niewiele więcej niż kości i łachmany. Rodzice nie chcieli ich karmić albo nie mogli sobie na to pozwolić. Giljohn dawał im dwa posiłki dziennie. Rano krupnik z cebulą, gorący i słony, z kromką czarnego chleba, który mogli maczać w zupie, a wieczorem tłuczoną brukiew z masłem. Jego pasażerowie z dnia na dzień wyglądali coraz lepiej.

– Widywałem więcej mięsa na fartuchu rzeźnika.

Tak powiedział Giljohn rodzicom Saidy, kiedy wyprowadzili ją w deszcz ze swojej chaty.

Jej ojciec – obdarty mężczyzna, zgarbiony i posiwiały – uszczypnął Saidę w ramię.

– Jest duża jak na swój wiek. Silna. Ma w sobie trochę z gerantki.

Matka – chuda jak patyk kobieta o ziemistej cerze – wyciągnęła ze łzami rękę, by dotknąć długich włosów córki, ale pozwoliła dłoni opaść, nim doszło do kontaktu.

– Cztery grosze i mój koń będzie mógł dzisiaj paść się na waszym polu.

Giljohn zawsze się targował. Chyba po prostu kochał tę grę, bo Nona nigdy nie widziała sakiewki bardziej wypchanej niż ta, która należała do niego. Było w niej pełno groszy, koron, a nawet błyszczący suzeren, który wprowadził w jej życie zupełnie nowy kolor. W wiosce tylko Szary Stephen miał kiedykolwiek monety. I James Baker, tego razu, gdy sprzedał cały swój chleb grupie kupców, która zabłądziła po drodze do Szlachty. Niemniej żaden z nich nigdy nie miał złota. Ani nawet srebra.

– Dziesięć i wyruszysz w drogę, nim minie godzina.

Przed upływem wspomnianej godziny Saida dołączyła do nich w klatce. Jasne włosy opadały jej na spuszczoną twarz. Wóz bezzwłocznie ruszył przed siebie cięższy o jedną dziewczynkę i lżejszy o pięć groszy. Nona przyglądała się wszystkiemu przez pręty klatki. Ojciec Saidy raz po raz przeliczał pieniądze, jakby mogły się rozmnożyć w jego dłoni, a jego żona zaciskała kurczowo dłonie. Zawodzenie matki podążało za nimi aż do skrzyżowania dróg.

– Ile masz lat? – zapytał Markus, krzepki, ciemnowłosy chłopak bardzo dumny z tego, że miał ich już dziesięć.Nonie zadał to samo pytanie, gdy do nich dołączyła. Powiedziała mu, że dziewięć, bo najwyraźniej potrzebował jakiejś liczby.

– Osiem.

Saida pociągnęła nosem i wytarła go ubłoconą ręką.

– Osiem? Na krew Nadziei! Myślałem, że masz trzynaście!

Markus był wyraźnie zadowolony, że zachował pozycję najstarszego, lecz sprawiał również wrażenie oburzonego jej wielkimi rozmiarami.

– Ma w sobie krew gerantów – zauważyła Chara, smagła dziewczynka o włosach ostrzyżonych tak krótko, że przeświecała między nimi naga skóra głowy.

Nona nie miała pojęcia, kim są gerantowie. Wiedziała tylko, że jeśli ktoś ma w sobie ich krew, jest duży.

Saida przysunęła się do niej. Jako wiejska dziewczyna wiedziała, że nie powinno się siedzieć między kołami, żeby zęby nie grzechotały.

– Nie siadaj przy niej – ostrzegł ją Markus – Jest przeklęta.

– Przyszła do nas zakrwawiona – poparła go Chara.

Pozostałe dzieci pokiwały głowami.

– Nie wzięli za nią pieniędzy – dodał Markus. To był ostatni i najcięższy zarzut.

Nona nie mogła temu zaprzeczyć. Nawet Hessa, która miała uschniętą nogę, kosztowała Giljohna przyciętego grosika. Wzruszyła ramionami i podciągnęła kolana do piersi.

Saida odgarnęła włosy na bok, pociągnęła potężnie nosem i objęła grubym ramieniem Nonę, przyciągając ją do siebie. Zaniepokojona dziewczynka spróbowała ją odepchnąć, ale Saida była większa i Nona nie mogła się oprzeć jej sile. Obejmowały się, a wóz podskakiwał pod nimi. Wysoka dziewczynka płakała, a gdy wreszcie ją puściła, Nona się zorientowała, że jej oczy również są pełne łez, choć nie mogła odgadnąć dlaczego. Być może ta część jej jaźni, która powinna znać odpowiedź, została zniszczona.

Wiedziała, że powinna coś powiedzieć, ale nie potrafiła odnaleźć właściwych słów. Być może zostawiła je w wiosce, na klepisku chaty matki. Nie chciała jednak milczeć, wypowiedziała więc słowa, które przedtem wyszły z jej ust tylko raz. Te same, przez które trafiła do klatki.

– Jesteś moją przyjaciółką.

Wysoka dziewczynka znowu pociągnęła nosem, a potem go wytarła, uniosła wzrok i rozciągnęła brudną twarz w szerokim uśmiechu, odsłaniając białe zęby.

* * *

Giljohn dobrze karmił dzieci i odpowiadał na ich pytania, przynajmniej wtedy, gdy zadały je po raz pierwszy. To oznaczało, że „już jesteśmy na miejscu?” i „jak daleko jeszcze?” zasługiwały na taką samą odpowiedź, jak grzechot kół.

Klatka służyła dwóm celom. Oba wyjaśnił dzieciom tylko raz, zwracając ku nim pokrytą posiwiałym zarostem twarz i pozwalając, by muł, Czworonóg, przez chwilę sam wybierał sobie drogę.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Czerwona siostra

Подняться наверх