Читать книгу Czerwona siostra - Mark Lawrence - Страница 9

Prolog

Оглавление

Kiedy chce się zabić mniszkę, ważne jest, by przyprowadzić ze sobą armię o wystarczającej liczebności. Żeby policzyć się z siostrą Cierń z Klasztoru Świętej Łaski, Lano Tacsis przywiódł ze sobą dwustu ludzi.

Z miejsca, gdzie znajduje się wejście do klasztoru, można zobaczyć zarówno północny, jak i południowy lód, ale najlepszy widok rozpościera się nad płaskowyżem i wąskimi ziemiami. W pogodne dni można ujrzeć sugestię błękitu – wybrzeże morza Marn.

W jakimś punkcie boleśnie długich dziejów zapomniany dziś lud zbudował na płaskowyżu tysiąc dwadzieścia cztery kolumny – żłobkowane olbrzymy grubsze od tysiącletnich dębów i wyższe niż sosny wysokie. Kamienny las, pozbawiony jakiejkolwiek organizacji, pokrywał płaski teren od jednego skraju aż po drugi, tak że żadne miejsce nie znajdowało się dalej niż dwadzieścia metrów od kolumny. Siostra Cierń czekała sama w tym lesie. Szukała swego ośrodka.

Ludzie Lana zaczęli się rozpraszać między kolumnami. Cierń nie widziała ani nie słyszała zbliżających się wrogów, znała jednak ich położenie. Obserwowała wcześniej, jak pięli się w górę zachodnim traktem, prowadzącym z Doliny Styksu. Szli w trzech albo czterech rzędach, pelarthijscy najemnicy z granic lodu, odziani w futra białych niedźwiedzi albo śnieżnych wilków, narzucone na skórzane kurty. Niektórzy mieli też fragmenty kolczugi – stare i pociemniałe albo nowe i błyszczące, zależnie od tego, czy sprzyjało im szczęście. Wielu dzierżyło włócznie, niektórzy miecze, a mniej więcej co piąty miał też krótki łuk refleksyjny z rogu. Z reguły byli wysocy i jasnowłosi, mężczyźni nosili brody, krótkie albo zaplecione w warkoczyki, a kobiety miały na policzkach i czołach namalowane niebieskie linie, przypominające zimne promienie słońca.

Oto chwila.

Cały świat, a nawet więcej niż on, gnał przez wieczność, mijał w pędzie kolejne lata, by dotrzeć do momentu tego uderzenia twojego serca. A jeśli mu na to pozwolisz, wszechświat, nie wstrzymując oddechu, minie tę katastrofalną sekundę i popędzi do następnej, zmierzając ku nowej wieczności. Wszystko, co istnieje, echa wszystkiego, co się kiedykolwiek wydarzyło, korzenie wszystkiego, co kiedykolwiek nadejdzie, muszą minąć tę chwilę, która należy do ciebie. Twoim jedynym zadaniem jest sprawić, by wszystko to się zatrzymało. By zauważyło.

Cierń stała nieruchomo, bo tylko ten, kto prawdziwie znieruchomieje, może się stać ośrodkiem. Stała bezgłośnie, bo tylko ten, kto milczy, może słyszeć. Stała bez strachu, bo tylko nieustraszeni naprawdę rozumieją zagrożenie.

Jej bezruch był bezruchem lasu, zakorzenionym niepokojem, powolnym jak dęby i szybkim jak sosny, kipiącą cierpliwością. Był bezruchem ścian lodu zwróconych ku morzu, przejrzystych i głębokich, niebieskich tajemnic osłoniętych zimnem przed prawdą świata, cierpliwością eonów przeciwstawiających się nagłemu upadkowi. Bezruchem urodzonego w smutku dziecka, które leży martwe w kołysce. A także bezruchem matki, sparaliżowanej tym odkryciem, ulotnym i wiecznym.

Cierń zachowywała milczenie, które było już stare, nim po raz pierwszy ujrzała światło świata. To był spokój przekazywany przez pokolenia, ten sam, który każe nam oglądać świt, niewypowiedziany sojusz z falą i płomieniem, które jednakowo odbierają mowę naszym językom i każą nam czekać nieruchomo, gdy wody wzbierają, albo przyglądać się biernie radosnemu, niszczycielskiemu tańcowi ognia. To była cisza odrzucenia, krzywdy dziecka, niemej i nieświadomej, ale pozostawiającej bliznę na wiele lat. Była niewypowiedzianą głębią pierwszej miłości, plączącej język i pozbawiającej elokwencji, niechcącej kalać cudownego, porażającego uczucia czymś tak niezgrabnym jak słowa.

Cierń czekała. Nieustraszona jak kwiaty, jaskrawe, delikatne i otwierające się przed niebem. Odważna, jak mogą być odważni tylko ci, którzy już ponieśli klęskę.

Docierały do niej głosy Pelarthijczyków, którzy nawoływali się nawzajem, gdy tracili z oczu towarzyszy na ciasnych przestrzeniach płaskowyżu. Krzyki odbijające się od kolumn, błyski światła pochodni, nieprzeliczone kroki. Coraz bliżej i bliżej. Cierń poruszyła ramionami pod czarną skórzaną zbroją. Zacisnęła palce obu dłoni na ostrych krawędziach gwiazdek. Oddychała spokojnie, ale serce biło jej szybko.

– W tym miejscu patrzą na mnie umarli – wydyszała. Kolejny krzyk rozległ się bardzo blisko, zobaczyła sylwetki przemykające w luce między dwiema kolumnami. Wiele sylwetek. – Jestem bronią służącą Arce. Ci, którzy staną do walki ze mną, poznają rozpacz.

Jej głos przybierał na sile razem z napięciem zawsze pojawiającym się przed walką. Czuła mrowienie w kościach policzkowych i ucisk w gardle, czuła, że zagłębiła się we własnym ciele, a jednocześnie unosi się nad nim i otacza je ze wszystkich stron.

Pierwszy z Pelarthijczyków wpadł truchtem w pole widzenia siostry Cierń i zatrzymał się nagle na jej widok. Był młodym, bezbrodym mężczyzną, ale jego oczy spoglądały twardo spod obręczy żelaznego hełmu. Za nim tłoczyli się następni, wbiegając jeden za drugim na pole walki.

Czerwona Siostra przywitała ich pochyleniem głowy.

Potem się zaczęło.

Czerwona siostra

Подняться наверх