Читать книгу Szara siostra - Mark Lawrence - Страница 8
1
ОглавлениеIstnieje wiele trucizn doprowadzających do szaleństwa, ale zapewne żadna z nich nie jest tak skuteczna jak miłość. Siostra Jabłko miała ze sobą sto różnych odtrutek, ale wypiła ten akurat specyfik z własnej woli, wiedząc, że nie ma innego lekarstwa.
Szarpały ją cierniste krzewy, wiatr od lodu zawodził przeraźliwie, nawet okolica stawiała jej opór swoimi stromiznami, wielkimi odległościami i twardym jak żelazo gruntem. Trucicielka nieustępliwie parła przed siebie. Była zmęczona, czuła swoje trzydzieści lat, a jej wyprawowy płaszcz podarł się na strzępy tańczące radośnie na wietrze.
Gdy wydeptana przez zwierzynę ścieżka wyszła zza osłony drzew, by przeciąć szeroką, pełną kolein drogę, Jabłko bez chwili wahania przeszła na nią, wlepiając wzrok w szeregi drzew po drugiej stronie.
– Stój! – rozległ się w pobliżu ostry krzyk.
Zignorowała go. Wezwała ją Imbryk, a ona nigdy nie zeszłaby ze stanowiska, nawet gdyby jej życie było zagrożone. A mimo to ją wezwała.
– Stój!
Do pierwszego głosu dołączyły następne. Dialekt, którym się posługiwały, brzmiał ostro i trudno jej było go zrozumieć.
Drzewa zaczynały się dziesięć jardów od niej, po drugiej stronie rowu. Gdy skryje się w cieniu między gałęziami, będzie bezpieczna. Obok przemknęła strzała. Jabłko spojrzała na trakt.
Zagradzała go grupa Durnijczyków. Ich przeszywanice pokrywały plamy soli i błota, a żelazne płyty naszyte na ramiona i przedramiona zrobiły się brązowe od rdzy. Jabłko mogłaby dobiec do granicy drzew, zanim ją dościgną, ale nie zdoła umknąć strzale czy rzuconej włóczni.
Wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza, przeklinając szpetnie. Niektórych z wydobywających się z jej ust plugawych słów zapewne nie wypowiedziała dotąd żadna mniszka. Nawet Durnijczycy sprawiali wrażenie zaskoczonych.
– Nie zabijajcie mnie. Więcej jestem dla was warta żywa.
Starała się wypowiadać słowa tak, by zabrzmiały jak podczas lekcji. Wyciągnęła ręce z kieszeni. W jednej dłoni trzymała kapsułkę z bezkostnikiem, w drugiej zawiniątko z szarą gorczycą, a między kciukiem i palcem wskazującym niewielką białą pigułkę. Wsunęła ją do ust, mając nadzieję, że to gorzka wola. Wszystkie odtrutki starannie rozmieściła w licznych wewnętrznych kieszeniach habitu, ale gdyby tam teraz sięgnęła, mogłaby oberwać strzałą. Dlatego zaufała pamięci, dotykowi oraz szczęściu i wyciągnęła pigułkę z zewnętrznej kieszeni wyprawowego płaszcza.
– Jesteś... mniszką?
Najwyższy z mężczyzn postąpił krok naprzód, kierując włócznię w jej stronę. Był starszy od czterech pozostałych. Twarz miał ogorzałą.
– Tak. Świętą Siostrą. – Przełknęła pigułkę i skrzywiła się. Smakowała jak gorzka wola.
Czterech młodszych łupieżców – wszyscy mieli ciemne, potargane włosy – zacisnęło dłonie na rękojeściach broni, mamrocząc coś do pogańskich bogów. Być może tylko jedna mniszka na sto jest kimś innym niż Świętą Siostrą, ale wszyscy oni znali powtarzane w Durn opowieści i trudno było ich winić o to, że uważali każdą kobietę w habicie za Czerwoną Siostrę albo Świętą Czarownicę, gotową obrócić ich w popiół.
– Mniszką. Z klasztoru.
– Z klasztoru – powtórzył dowódca, starannie wymawiając to słowo. – Z klasztoru.
Splunął przez spękane od lodu wargi.
Jabłko skinęła głową, tłumiąc pragnienie dodania: „tego, w którym jest wielki posąg ze złota”. Musieli sami wejść w pułapkę. Jeśli się zorientują, że chce ich gdzieś zaprowadzić, zginie w mgnieniu oka.
Dowódca obejrzał się na swoich ludzi. Z jego ust popłynęły słowa, które niemalże mogła zrozumieć. Durnijski brzmiał jak język cesarstwa, który przepuszczono przez maszynkę do mięsa i dodano do niego przyprawy. Odnosiła wrażenie, że zrozumiała by ich, gdyby tylko mówili nieco wolniej i przesunęli akcenty. Wychwyciła jednak dwa słowa, które mogły uratować jej życie. „Klasztor” i „złoto”. Otworzyła kapsułkę z bezkostnikiem w zaciśniętej dłoni i potarła jej wewnętrzną powierzchnię, by rozprowadzić znajdujący się w kapsułce syrop. Następnie potarła grzbiet i nadgarstek drugiej dłoni.
– Zaprowadź nas do klasztoru.
Mężczyzna zbliżył się o kolejne dwa kroki i skinął włócznią na Jabłko, nakazując jej ruszać w drogę.
– Nie! – sprzeciwiła się mniszka, starając się, by jej głos wyrażał raczej strach niż niecierpliwość. Pomyślała o Imbryk. Coś jej groziło, być może była ranna. To wystarczyło, by strach przesycił jej głos. – Nie mogę tego zrobić. To zabronione.
Musiała ich skłonić, by podeszli bliżej. Nic im nie zrobi, jeśli będą ją poganiać przed sobą pod groźbą włóczni. Przesuwała spojrzenie między twarzami napastników z wyrazem niepewnego oporu. Oporu, który z przyjemnością złamią.
Dowódca skinął dłonią. Dwaj jego ludzie podeszli do Jabłko i złapali ją za ramiona. Trzeci uniósł łuk z na wpół naciągniętą cięciwą i skierował strzałę w stronę kobiety, czekając, czy spróbuje ucieczki. Ostatni wsparł się na włóczni i uśmiechał się bezmyślnie.
Mniszka udała panikę, unosząc ręce, by powstrzymać wyciągnięte ku niej dłonie, nie stawiając jednak silniejszego oporu mogącego sprowokować ciosy. Jeden z Durnijczyków najwyraźniej nie potrzebował pretekstu. Uderzył ją w twarz stwardniałą dłonią. Jabłko splunęła krwią i krzyknęła, błagając o zmiłowanie. Palce obu mężczyzn lepiły się już od przezroczystego syropu bezkostnika.
Ten, który uderzył Jabłko, objął ją od tyłu, podczas gdy drugi zaczął rozwiązywać sznurówki jej płaszcza, być może zapominając, że mniszki służące Przodkowi składają śluby ubóstwa. Mniszka zawyła rozpaczliwie, wiedząc, że napastnik znajdzie pod spodem zestaw trucizn oraz lekarstw zamiast srebra i złota, po czym uniosła zaciśniętą pięść, przypominając im, że ma coś ukrytego w bardziej oczywistym miejscu.
Z ust pierwszego z napastników wyrwała się seria niezrozumiałych sylab. Drugi dał sobie spokój ze sznurówkami, złapał zaciśniętą pięść Jabłko i wysmarował sobie rękę kolejną dawką bezkostnika. Mniszka zażyła przedtem gorzką wolę i nie czuła nic poza odrętwieniem w miejscach wysmarowanych syropem. Siła jej rąk pozostała niezmieniona.
Zaczęła krzyczeć, opierając się coraz słabszym wysiłkom próbującego otworzyć jej dłoń łupieżcy. Pierwszy napastnik spróbował wykręcić rękę mniszki, by zmusić ją do posłuszeństwa. Ból był okropny, ale zdołała stawić wystarczający opór, by mężczyzna nie był w stanie złamać jej ręki za plecami. W tej samej chwili rzuciła się w lewo, a potem w prawo, cały czas zbliżając się do dowódcy i łucznika, mimo że ani razu na nich nie spojrzała. Ich podkute ćwiekami buty ślizgały się na błocie. Dwaj pozostali podkomendni śmiali się gromko z niezdarnych wysiłków towarzyszy, nie próbując im pomóc. Dowódca prychnął z niesmakiem, skinął na łucznika, nakazując mu podejść bliżej, wbił tępy koniec włóczni w błoto i ruszył na spotkanie zmierzającej ku niemu zygzakiem grupie.
Dwaj szarpiący się z Jabłko Durnijczycy najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, że ich otruto. Zapewne sądzili, że Jabłko jest niezwykle silną kobietą, być może zawdzięczającą zwierzęcą siłę straszliwemu przerażeniu. Gdy dowódca był już blisko, mniszka wyrwała pięść i uniosła ją do ust. Dmuchnęła w zaciśniętą dłoń i głowę mężczyzny spowiła chmura proszku. Jej skraj ogarnął również idącego tuż za nim łucznika.
Prawdziwe przerażenie dodało Jabłko siły potrzebnej, by rzucić się do tyłu. Wyrwała się z rąk Durnijczyka i padła na zryte butami błoto. Widziała już działanie szarej gorczycy i nic w jej zestawie odtrutek nie mogłoby ograniczyć bólu oraz okaleczenia do możliwego do zaakceptowania stopnia. Mniszka leżała na ziemi z pustymi rękami, a jedyny wróg, który zachował sprawność, znajdował się tylko kilka jardów od niej.
Cierpienia innych niekiedy stają się dla nas źródłem fascynacji. Mężczyzna zamarł w bezruchu. Z opadłą z przerażenia szczęką gapił się na swego dowódcę rozszarpującego sobie twarz na strzępy. Jabłko obejrzała się na półmrok między drzewami. Tak blisko: wystarczy kilka szybkich kroków, by była bezpieczna. Pragnienie pośpieszenia z pomocą Imbryk pobudzało ją do działania jeszcze silniej niż chęć ucieczki. Jednakże Siostry Dyskrecji ślubowały nie tylko pobożność i ubóstwo. Stłumiła warknięcie niecierpliwości i sięgnęła po nóż. Podniosła się powoli, słysząc bełkotliwe wrzaski dowódcy, przekleństwa łucznika oraz wysiłki dwóch pozostałych łupieżców, bezskutecznie próbujących wstać. Kaptur zsunął się jej z głowy i rude włosy opadły na ramiona. Ostatnia ze sznurówek ustąpiła i wyprawowy płaszcz Jabłko rozpostarł się szeroko niczym ciemne skrzydła drapieżnego ptaka. Uniosła nóż gotowa do rzutu. W drugiej ręce ściskała torebkę z mielonym trupieżem kryzą, na wypadek gdyby udało się jej pojmać włócznika żywcem.
Łupieżca zauważył ją w ostatniej chwili, odrywając spojrzenie od toczącego pianę dowódcy, który już upadł do rowu. Mężczyzna skierował włócznię w stronę mniszki w tej samej chwili, w której Jabłko uniosła rękę w bok i rzuciła nożem. W następnym momencie sztylet wbił się aż po rękojeść tuż pod jego podbródkiem. Durnijczyk usiadł, łapiąc się ze zdumieniem za gardło.
Oślepiony łzami i krwią łucznik zatoczył się bliżej. Jabłko podniosła leżącą na ziemi włócznię i przebiła mu nią pierś. Następnie poszła przyznać ostatnią łaskę dowódcy, który miotał się na oślep w błocie i trawie rowu, w którym zbierała się lodowata woda. Zostawiła go w szkarłatnej kąpieli i przyjrzała się dwóm leżącym na ziemi Durnijczykom, którzy ją złapali. Jeden miał twarz zwróconą w stronę mniszki i śledził wzrokiem każdy ruch skrwawionego grotu włóczni. Jabłko zmarszczyła brwi. Jej spojrzenie powędrowało ku drzewom. Pragnęła uciec stąd jak najszybciej. Nie miała ochoty zabijać bezbronnych wrogów. Szczerze mówiąc, w ogóle nie lubiła zabijać. Zawsze była raczej nauczycielką niż kobietą czynu.
Przykucnęła.
– Siostry Dyskrecji powinny wędrować niepostrzeżenie i nigdy nie dawać się wziąć z zaskoczenia. – Wyjęła spod habitu jaskrawofioletowe pigułki. Ziemne ziele. Sama je przyrządziła, ugniotła pigułki i zamknęła je w wosku. – To dla mnie bardzo krępujące. Nikomu nie powiem, jeśli wy również tego nie zrobicie. – Usunęła szybko wosk z pigułek i włożyła je kolejno do ust mężczyzn. Następnie przetoczyła ich na bok, żeby się nie zadławili. – Jeśli nikt was nie znajdzie i nie zabije, a uwierzcie mi, zasługujecie na to, radzę wam jak najszybciej uciekać z powrotem do łodzi.
Otarła dłoń o płaszcz napastnika, który ją uderzył. Po ziemnym zielu będą chorowali przez cały tydzień. A nawet miesiąc, jeśli połknęli go zbyt wiele. Miała ochotę zostawić sztylet w szyi włócznika, ale po zastanowieniu wyrwała go z odrazą. W następnej chwili zerwała się do biegu i skryła wśród drzew, ściskając w dłoni zakrwawiony nóż.
* * *
Jabłko zawsze była przede wszystkim nauczycielką. Brakowało jej twardości niezbędnej do wykonywania najmroczniejszych zadań Szarych Sióstr. Natomiast Imbryk nie wahała się zrobić tego, co konieczne. Nie była tym zachwycona, ale również się nie uskarżała. Gdy czegoś wymagał obowiązek, potrafiła ukryć głęboko swą słodką naturę, gotowa ponownie wydobyć ją na zewnątrz, gdy misja zostanie wykonana. Jabłko drżała na myśl o tym, co musiało się wydarzyć, by skłonić ją do wołania o pomoc. Imbryk z pewnością nie chciałaby skłonić jej do złamania rozkazów ksieni. Arabella Jotsis została sama w głuszy i nikt jej nie pilnował.
Jabłko cały czas parła przed siebie. Potrzebowała całej siły woli, by iść miarowym krokiem, zamiast zerwać się do biegu. Miała przed sobą wiele mil drogi. Przez pewien czas kluczyła między drzewami, podążając ścieżką wydeptaną przez zwierzęta, a następnie porzuciła ją, by iść wzdłuż strumienia pokrytego topniejącym lodem.
Imbryk obserwowała Nonę. Czyżby dziewczynce coś się przytrafiło? Była nieustraszona, gwałtowna i szybsza niż myśl, ale w Korytarzu można było spotkać stworzenia niebezpieczniejsze niż Nona Grey. Być może potrzebowała pomocy... Jabłko odpędziła od siebie tę myśl. Ból i strach pochodziły od samej Imbryk.
Nadeszła skłębiona mgła, przywołana gdzieś daleko przez ognisko księżyca i unosząca się przez wiele dni na wietrze od lodu. Las próbował pochwycić mniszkę, przy każdym kroku podstawiał jej nogę, chciał skusić Jabłko do zboczenia z drogi, podsuwając jej łatwiejsze trasy. Znalazła jednak drogę w oślepiającej bieli, podążając przez cienie za słabym echem krzyku Imbryk.
Wiele mil zmieniło się w mało, a wreszcie, gdy mgła się rozproszyła, w tylko jedną, ostatnią milę. Las przeszedł we wrzosowisko, na którym gleba była zbyt cienka i kwaśna, by można było zebrać tam plony. Gospodarstwa stały tu z rzadka rozrzucone, hodowano w nich owce i kozy. Nieczęsto się zdarzało, by z jednego domu można było zobaczyć sąsiedni. Jabłko przyśpieszyła, zaczęła biec przez nierówny teren tu i ówdzie przeszyty zarośniętymi trawą ścieżkami i zawalonymi murami bezzaprawowymi. Przed nią teren zaczynał opadać. Płynący szeroką doliną strumień wił się między kępami drzew, nim wreszcie zniknął w gęstszym lasku. Imbryk czekała gdzieś między drzewami. Jabłko wyczuwała bliskość kochanki dzięki bliźnie pozostawionej przez jej krzyk cienia.
Zwolniła, zbliżając się do pierwszych drzew. Przedtem była nieostrożna. Pośpiech spowodował, że wpadła w ręce mężczyzn, którzy w ogóle by jej nie zauważyli, gdyby pozostała skupiona. Przeszła między dwoma wiązami i otoczyły ją cienie przywołane przez nią obiema rękami. Nigdy nie miała kłopotu z tkaniem cieni. W jej dłoniach zebrały się kałuże mroku. Gdy cienie odpowiadały na zew, to było tak, jakby nagle przypomniała sobie jakieś imię, od dawna wymykające się pamięci, albo znalazła rozwiązanie łamigłówki. To było coś w rodzaju mentalnej ulgi, niemalże radości. Niedawno inni również posługiwali się tu magią cienia. W pustych przestrzeniach drżały jeszcze jej echa. Wyczuwała krzyk Imbryk, ostry i głęboki, lecz również kwaśne ślady magii Noi-Guin. Jabłko znała ten smak. Poznała go w Słodkiej Łasce, owej nocy, gdy Thuran Tacsis wysłał tam dwoje skrytobójców, rozkazując im zabić Nonę. Po dziś dzień nie potrafiła pojąć, jak to możliwe, że im się nie udało.
Jabłko spowiła się ciemnością i spróbowała odnaleźć cierpliwość Szarej Siostry. Dwadzieścia lat temu nauczycielka Drogi zapoznała ją z mantrami i Jabłko uczyniła je nieodłącznym elementem swej jaźni, na zawsze połączyła z jej ośrodkiem. Jednakże dzisiaj, gdy w powietrzu unosiły się echa cierpienia Imbryk, cierpliwość nie przychodziła łatwo.
Przy każdym kroku chaszcze chrzęściły, trzaskały i szeleściły. Czuła się jak nowicjuszka. Utraciła rzadko używane umiejętności i była pewna, że usłyszy ją każdy nieprzyjaciel w promieniu tysiąca jardów. I zastawi pułapkę. To była taktyka stara jak samo zabijanie. Zostawiało się ranną przyjaciółkę, kochankę albo towarzyszkę ściganej osoby, a potem czekało się w ukryciu. Noi-Guin mogli się czaić w gałęziach każdego drzewa, z kuszą naładowaną zatrutym bełtem.
Imbryk nie wezwałaby mnie, gdyby tak było.
Jabłko ruszyła naprzód. Cierpliwość zostawiła z tyłu, ale cienie zabrała ze sobą.
Wyłącznie łącząca je więź przyciągnęła jej spojrzenie do Imbryk. Mniszka leżała u stóp wielkiego mrozodębu, z ciałem wciśniętym między korzenie wyłaniające się spod ziemi. Jej wyprawowy płaszcz pokrywały liście i błoto, nakrycie głowy zniknęło, a między kruczymi włosami były widoczne wąskie pasemka pobladłej skóry twarzy. Wyglądała jak coś martwego, element ściółki leśnej. Każda Szara Siostra byłaby dumna z takiego kamuflażu.
– Imbryk! – Jabłko podbiegła do niej. Strach przed łukiem skrytobójcy zniknął pod naciskiem pewności, że ukochana nie żyje, a dla niej życie straciło wszelki sens. Chwyciła uwalane błotem palce młodszej kobiety, wstrząśnięta tym, jakie są zimne. – Imbryk... to ja.
Zakrztusiła się pod wpływem nagłych emocji, podczas gdy jej druga dłoń, nadal spokojna, ze zrodzoną z wprawy swobodą szukała tętna. Nic. Nie... nie nic. Szept.
Wyciągnęła ręce, by przyciągnąć ranną do siebie, unieść ją nad zimną ziemię, ale zauważyła rękojeść noża sterczącą z boku tuż nad biodrem. Dotknęła palcem żelaznej, kulistej gałki. Rękojeść owinięto rzemieniami. Poznała ten sztylet. Imbryk pokazała jej taki sam, gdy skonfiskowano go Nonie. Z całą pewnością Noi-Guin. Ta, której udało się uciec. Jabłko ułożyła kochankę na swych kolanach i przez pewien czas siedziała bez ruchu, tuląc ją do siebie. Zaciskała mocno powieki, by powstrzymać łzy. Po dłuższej chwili zaczerpnęła z drżeniem tchu i spróbowała się zastanowić.
Myśl.
Opuściła Imbryk na ziemię i zdjęła płaszcz wyprawowy, by ją na nim położyć. Następnie przyjrzała się jej uważnie. Poszukała innych ran, poddała oględzinom kolor skóry, uniosła powiekę, wsłuchała się w oddech, oceniła szybkość, z jaką ukrwienie wracało do uszczypniętej skóry kończyn. Wyjęła spod habitu cienką skórzaną fiolkę i odpieczętowała ją. Wlała płyn do ust Imbryk i usiadła, by obserwować ją uważnie. Nie było żadnych ran poza zadaną nożem. Z pewnością klingę posmarowano trucizną, ale nie dostrzegała żadnych wskazówek, które pozwoliłyby określić jej typ.
Przez najdłuższą minutę w życiu Jabłko nie działo się zupełnie nic. Wokół niej drzewa skrzypiały na wietrze, a ich liście szumiały gniewnie. Nagle Imbryk poruszyła się, odkaszlnęła i zaczęła się dusić. Jabłko złapała ją za rękę.
– Spokojnie! Oddychaj!
– G... gdzie... – Dalsze słowa utonęły w odgłosach kaszlu i dławienia się. Kobieta zacisnęła dłoń na płaszczu tuż nad nożem. – Boli.
– Kazałam ci oddychać, idiotko.
– J... Jabłusia? – Imbryk obróciła głowę w jej stronę. Mrużyła powieki, jakby światło ją oślepiało. Skórę miała białą jak śnieg, a wargi niemal sine. – Siostro.
Uśmiechnęła się blado.
– Podałam ci adrenę. Działanie nie utrzyma się długo. Powiedz mi, co wzięłaś. Szybko!
– Nona. To ona kazała mi cię wezwać. – Imbryk mówiła niewyraźnie. Wpatrywała się w jakiś punkt za plecami drugiej mniszki, w czarne liście widoczne na tle białego nieba. – Odeszła.
Jabłko nią potrząsnęła.
– Co wzięłaś? To ważne!
– Cz... – Imbryk zamrugała, próbując skupić wzrok. – Czarne lekarstwo. – Oddychała płytko i szybko. – I... kapustnicę.
– Kapustnicę?
– B... było mi zimno. Myślałam, że to mogło być... nocne ziele...
– Kto zatruwa nóż nocnym zielem? – Jabłko potrząsnęła głową. – Gdzie napastniczka?
– Uciekła.
Imbryk zamknęła oczy. Jej głowa opadła bezwładnie.
Jabłko przygryzła wargę. Czarne lekarstwo powinno zadziałać skuteczniej, bez względu na to, jakiej trucizny użyła Noi-Guin. Poczuła smak krwi i zmarszczyła brwi. Miała pustkę w głowie. Nic w jej rozległej wiedzy nie sugerowało przyczyny ani odtrutki.
Pogrążyła się w rozpaczy. Jej usta się poruszały, recytując nazwy kolejnych trucizn. Żadna z nich nie zgadzała się z objawami. Imbryk otoczyły ruchome witki cienia, przypominające delikatne smużki dymu. Jabłko gapiła się na to ze zdumieniem. Na jej czole zarysowały się głębokie bruzdy. Jej umysł pracował gorączkowo. Na szerokiej na cal części białego nadgarstka wystającej z rękawa płaszcza wyprawowego pojawiła się linia cienia biegnąca wzdłuż największej żyły.
– Nie? – Jabłko skinęła na otaczające ją cienie, które zbliżyły się do rannej i zalały ją niczym mroczne morze. Kiedy się cofnęły, ślady cienia pozostały na miejscu. Żyły Imbryk przyciągały je, jak magnetyt przyciąga żelazne opiłki, odsłaniając w ten sposób niewidzialne linie ich wpływu. – Tak!
Ujęła twarz ukochanej w obie ręce.
– Obudź się! Imbryk, obudź się! – Ranna leżała bezwładnie jak Durnijczycy na trakcie. Jabłko ją spoliczkowała. – Obudź się! To był jad mroku!
– W takim razie już nie żyję. – Mniszka rozchyliła z wysiłkiem powieki. – Tak mi przykro. – W kąciku jej oka pojawiła się lśniąca łza. Kobieta uniosła rękę do policzka kochanki, jakby dźwigała coś najcięższego na świecie. – Krwawisz.
Jabłko ujęła w dłoń jej palce i pocałowała je.
– Ty jesteś moją krwią.
Ciemność zaczęła gęstnieć wokół nich, cienie napływały ku Jabłko, spowijając ją gęstą chmurą.
– Co ty... robisz?
Gładkie czoło Imbryk zmarszczyło się nagle. Jej ręka opadła do boku.
– Ratuję cię – odpowiedziała Jabłko. W jej głosie słyszało się wysiłek, jaki włożyła w przywołanie wielkiej mocy cienia w tak krótkim czasie. Poczuła chłód w kościach i ucisk wewnątrz czaszki.
– J... jak? – Imbryk spojrzała jej prosto w oczy. – Nie ma żadnego sposobu.
– Jest. – Jabłko widziała ją wyłącznie dzięki głębszej ciemności, jaka się w niej nagromadziła. Noc spowiła je niczym pięść mroku w lesie, który robił się coraz jaśniejszy w miarę, jak kradziono z niego cienie. – Muszę cię wepchnąć w cień.
– Nie. – Imbryk zdołała potrząsnąć głową. – Przodek...
– Muszę to zrobić. To jedyne wyjście.
Jabłko gromadziła ciemność wokół dłoni, aż wreszcie nawet jej nocnemu wzrokowi wydały się dziurami pozbawionymi głębi i kontrastu. Noi-Guin wpychali swych najlepszych zabójców w cień tak głęboko, jak tylko mogły to wytrzymać ich umysły. Niektórych to niszczyło. Inni znikali w mrocznych miejscach poza światem. Imbryk bała się jednak tego, że utraci duszę. Kościół nauczał, że ci, którzy zapuścili się zbyt głęboko w cień, nigdy nie osiągną jedności z Przodkiem.
– Nie rób tego. – Ranna miała za mało sił, by znowu unieść rękę. – Koło mówi... że Przodek...
– Pieprzyć Koło i Przodka. – Jabłko położyła dłoń na piersiach drugiej kobiety i uklękła nad nią gotowa popchnąć. W drugą dłoń ujęła rękojeść noża. – Jesteś moja i nie zamierzam cię stracić. – Pochyliła głowę. Z jej oczu popłynęły łzy. – Pozwól mi to zrobić. – Jej usta zadrżały. – Proszę – dodała załamującym się głosem.
– Trucicielko. – Imbryk znalazła siły, by unieść rękę i zatopić białe palce w płomiennych włosach kochanki. – Otruj mnie.
Jabłko zakrzyknęła i nacisnęła poczerniałą od cienia dłonią, wkładając w ten ruch wszystkie swe siły. Drugą ręką wyrwała z rany nóż skrytobójczyni, wyciągając razem ze stalą i krwią czarny jad zrodzony z ciemności między gwiazdami.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.