Читать книгу Natarcie - Marko Kloos - Страница 7

Rozdział 1
Fomalhaut b

Оглавление

Wyglądasz jak robal – powiedział Dmitrij z rozkładanego siedziska po drugiej stronie przejścia. – Wielki, brzydki, imperialistyczny robal.

– Za to wy jesteście ekspertami od brzydoty – odparłem, rozglądając się.

Znajdowałem się w ładowni rosyjskiego okrętu desantowego typu Akuła[1], czyli w miejscu, do którego nigdy nie spodziewałbym się trafić, a przynajmniej nie z pełnym uzbrojeniem i oprzyrządowaniem. Dziwaczność ostatnich paru dni osiągnęła nowy, wcześniej nieznany poziom. Otaczał mnie mieszany pluton złożony z marines ZCR i Piechoty Kosmicznej WPA, wszyscy uzbrojeni po zęby i gotowi do walki. Gdybyśmy zaledwie miesiąc wcześniej znaleźli się na tak niewielkim obszarze, za to z tak dużą ilością broni, spotkanie zakończyłoby się szybką, brutalną strzelaniną i mnóstwem trupów. Teraz wszyscy ruszaliśmy w bój na jednym rydwanie, połączeni w tym dziwacznym nowym sojuszu przez prozaiczną konieczność.

Projektanci naszych desantowców nie poświęcali wiele energii, by nadać Osom czy Ważkom choć odrobinę urody, lecz wyglądało na to, że Rosjanie robili, co w ich mocy, aby uniknąć jakichkolwiek rozwiązań, które można by uznać za miłe dla oka. Nasze okręty desantowe wyglądały po prostu na to, czym były: funkcjonalne maszyny bojowe. Rosyjski pojazd sprawiał natomiast wrażenie ciężkiego sprzętu budowlanego. Nie potrafiłem jednak nie zachwycać się efektywnością projektu. Nasze rozkładane siedziska były mocowane na jednym zawiasie i wyposażone w amortyzatory, w nich zaś znajdowała się jedynie silna, swobodnie zwisająca sieć – równie amortyzująca jak u nas i zapewne dwadzieścia razy tańsza. Poza tym wiedziałem, że niezależnie od wyglądu ruskie desantowce potrafiły spuścić niezłe manto każdemu, kto znalazł się przed ich lufami.

– Ile jeszcze do strefy zrzutu? – spytałem Dmitrija, który zerknął na wyświetlacz i wzruszył ramionami.

– Osiemnaście, może dziewiętnaście minut. Rozsiądź się, zdrzemnij. – Po tych słowach oparł głowę w hełmie o znajdującą się z tyłu gródź, a jego twarz przybrała wyraz lekkiego znudzenia.

Był moim odpowiednikiem w siłach ZCR, rosyjskim kontrolerem walki. W drodze na ten gorący, pylisty księżyc krążący wokół Fomalhaut b mieliśmy kilka dni, by się poznać, i Dmitrijowi daleko było do stereotypowego ruskiego żołdaka. Nie miał rozmiarów czołgu, nie chlał wódki ani nie przemawiał z uczuciem do swej ciężkiej broni. Był raczej niski, tylko minimalnie przewyższał wzrostem panią chorąży Fallon, i miał kanciastą żuchwę oraz ostre, przystojne rysy zawodowego modela. Nawet nie strzygł się na jeża. Na głowie nosił niesforną czuprynę, która w PK przekraczałaby regulaminową długość, wypowiadał się spokojnie, a nie głośno i żywiołowo. W skrócie, stanowił przeciwieństwo wizerunku typowego Rosjanina, jaki wcześniej tkwił mi w głowie. W ostatnich dniach miałem mnóstwo okazji, by zweryfikować dawne uprzedzenia.

Przejrzałem dostępne obwody łączności i wybrałem kanał taktyczny najwyższego stopnia.

– Centrum operacyjne „Regulus”, tu Dysza Jeden. Proszę o ostatni test łączności i telemetrii.

– Dysza Jeden, tu centrum operacyjne – dobiegła odpowiedź. – Masz pięć na pięć z danymi i łącznością. Powodzenia, udanych łowów.

– Centrum operacyjne, przyjąłem. – Wyświetliłem strumień danych z centrum operacyjnego na „Regulusie”, skąd zwierzchnictwo piechoty i dowódca grupy lotniczej z lotniskowca koordynowali od strony WPA desant na kontrolowany przez Dryblasów księżyc.

W odbieranych informacjach widziałem osiem idących w pierwszej fali i ustawionych w formację klina desantowców, które wchodziły właśnie w atmosferę, nie natykając się na żaden opór.

Pierwsza grupa, w której się znalazłem, składała się z okrętów desantowych ZCR, a ja służyłem za naziemnego łącznika dla sił uderzeniowych WPA, ponieważ byłem jednym z zaledwie dwóch kontrolerów walki obecnych w całym systemie Fomalhaut.

Wejściu w atmosferę towarzyszyły zwyczajowe wstrząsy. Opancerzeni marines kołysali się lekko na swoich miejscach zgodnie z rytmem ruchów desantowca. Po raz ostatni sprawdziłem sytuację taktyczną na orbicie, wciąż dziwiąc się na widok naszych najcenniejszych jednostek lecących burta w burtę z okrętami, do których kilka tygodni temu natychmiast oddałyby salwę.

Trzy minuty przed przewidywanym przez Dmitrija czasem przylotu desantowiec skręcił ostro w lewo. Po chwili usłyszałem głuchy grzmot rakiet opuszczających zewnętrzne wyrzutnie, a następnie grzechot działek automatycznych na burcie. Okręty desantowe ZCR były wyposażone w większe działka niż nasze, lecz o niższej szybkostrzelności. Czułem, jak wstrząsy luf przenoszą się na kadłub, co nie zdarzało się w Osach czy Ważkach. Wyglądało na to, że czekał mnie cały miesiąc nowych doświadczeń.

– Matka Kuźki![2]

Głośnik na ścianie wypluł z siebie potok dosadnej ruszczyzny, którą życzliwie przełożył mi uniwersalny tłumacz wbudowany w mój pancerz. Nie radził sobie jednak zbyt dobrze z idiomami. Spojrzałem na Dmitrija i wskazałem swoje ucho.

– To znaczy dać komuś niezłą nauczkę – wyjaśnił.

Wszędzie wokół mnie żołnierze ZCR szykowali broń, poszedłem więc za ich przykładem. W wariancie wyposażeniowym Brawo miałem do dyspozycji wielki i ciężki karabin M-80 oraz dwadzieścia pięć ładunków umieszczonych w gniazdach szybkiego dostępu na pancerzu. Przesunąłem dźwignię otwarcia zamka i sprawdziłem, czy w komorach widać mosiężne spłonki dwóch przeciwpancernych pocisków. Komputer pilnował oczywiście stanu amunicji, ale żaden choć trochę doświadczony w boju wojak nie zawierzyłby w pełni krzemowemu mózgowi, jeśli w grę wchodziła kwestia życia lub śmierci.

Rosyjski okręt zmienił kilkakrotnie kurs, każdy zwrot akcentowany był serią z działka lub odpaleniem rakiet. Pociski na desantowcu służyły do wsparcia ogniowego i wykorzystanie większości z nich, zanim żołnierze zostaną wysadzeni, nie stanowiło dobrej praktyki, lecz desantowiec nagle uniósł dziób i zawisł w powietrzu, po czym otworzyła się tylna rampa i ujrzałem, dlaczego tak się ostrzeliwaliśmy przy zejściu.

– Jobanyj w rot! – skomentował jeden z marines obok mnie i całkiem nieźle zrozumiałem, o co mu chodziło, choć mój tłumacz zastąpił jego słowa jedynie sformułowaniem „wulgarne przekleństwo”.

Za ogonem desantowca rozciągał się pas startowy kolonii ZCR. Na brudnym szarym asfalcie i po jego bokach leżały masywne ciała kilku Dryblasów, wciąż dymiące w miejscach, gdzie zostały trafione. Nie miałem zbyt wiele czasu na podziwianie krajobrazu, ponieważ nasz okręt osiadł płozami na ziemi, a światło przy rampie zmieniło się z czerwonego na zielone. Rozpięliśmy pasy i wybiegłem za żołnierzami ZCR z ładowni, od razu lądując w ogniu walki.

– Szybko, szybko, szybko! – krzyczał znajdujący się na przedzie oficer ZCR, gdy pędziliśmy po rampie. Tak naprawdę wrzeszczał oczywiście coś po rosyjsku, ale pancerz przekazywał mi najbardziej zbliżone tłumaczenie.

Chińsko-rosyjscy marines działali jak dobrze naoliwiona maszyna, której częścią nie byłem. Przyjęli standardowy szyk osłaniający, gdy desantowiec z upiornym wyciem silników znów podrywał się w powietrze, sześćdziesiąt ton laminowanej stali i broni stłoczonej w potężny kadłub wznosiło się, choć nie powinno w ogóle być zdolne do lotu. Okręt nie znalazł się jeszcze nawet na stu metrach, gdy obrócił się i otworzył ogień z działek. Bez informacji z tak-łącza czułem się jak ślepiec. Musiałem polegać na sensorach pancerza i własnych oczach oraz uszach. Powiodłem wzrokiem wzdłuż trajektorii okrętu, by sprawdzić, w co strzelał, ale nie dostrzegałem celu. Usłyszałem jednak nieziemski skowyt trafionego Dryblasa, od kilku lat nawiedzający mnie wciąż w snach. Nagle zza oddalonego o dwieście metrów budynku wyłonił się obcy, wymachujący kończynami i próbujący uciec przed strumieniem pocisków wylatujących z wielkokalibrowych działek. Choć Dryblasy byli wysocy i potężni, dzięki swym rozmiarom stanowili wspaniały cel dla naszego wsparcia powietrznego. Po raz pierwszy w walce z nimi mogliśmy wykorzystywać wszystkie środki lotnicze i orbitalne, jakimi dysponowaliśmy, i to naprawdę robiło ogromną różnicę.

Nad głową usłyszałem rakietę opuszczającą wyrzutnię naszego autobusu. Błyskawicznie pokonała dystans i ugodziła obcego w połowie korpusu. Dryblas przewrócił się, oplątany pajęczymi kończynami. Marines wokół mnie zakrzyknęli donośnie.

Naziemne budowle ZCR wyglądały na niemal równie solidne, jak nasze konstrukcje w Nowym Longyearbyen, choć z innych powodów. Księżyc, na którym się znaleźliśmy, gorący, pełen piachu i skał, znajdował się znacznie bliżej gwiazdy Fomalhaut niż nasz niewielki lodowy glob. Przysadziste, kojarzące się z bunkrami budynki musiały być jeszcze wytrzymalsze, niż na to wyglądały, ponieważ nie dostrzegałem większych zniszczeń, a przecież obcy rządzili się tu już od kilku tygodni. Zwykle najpierw wypuszczali gaz na osiedle, po czym niszczyli nasz sprzęt terraformujący i zabierali się za demontaż reszty infrastruktury. Z danych przekazywanych przez mój pancerz wynikało, że nie zaczęli jeszcze nawet pierwszego etapu tej procedury. Skład atmosfery nie odbiegał od normy, nie było żadnych zagrożeń biologicznych ani chemicznych. Gdybym zechciał, mógłbym zdjąć hełm i odetchnąć świeżym powietrzem.

W oddali, po drugiej stronie osiedla, trasery i smugi kondensacyjne ciągnące się za wystrzelonymi rakietami zwiastowały przylot okrętów bojowych ZCR, które eskortowały nas przed chwilą do strefy desantu. Słyszałem grzmot eksplozji przetaczających się przez miasteczko, a następnie przerażający skowyt trafianych Dryblasów.

Rosjanie ustanowili perymetr, trzymali w gotowości karabiny i wyrzutnie rakiet, przekazywali sobie okrzykami wektory zagrożenia. Odpaliłem całe aktywne oprzyrządowanie w pancerzu i sprawdziłem sytuację. Jeden desantowiec nad nami, trzy na ziemi, cztery następne szykowały się do lądowania. Oddział WPA zajmował skrawek lądu po przeciwnej stronie miasteczka garnizonowego. W każdym z naszych plutonów PK znajdował się przynajmniej jeden marine ZCR, który służył jako łącznik i miał dopilnować, by miejscowi obrońcy nie zaczęli odstrzeliwać ludzi przybyłych im na ratunek.

– Sieć obrony przeciwlotniczej jest nieaktywna – poinformował mnie Dmitrij na najwyższym poziomie łączności. – Nie działa. Zniszczyli radar, lidar, wszystko, co wydzielało promieniowanie.

Przeloty zwiadowcze z orbity wskazywały właśnie na taką możliwość, ale dowództwo nie chciało ryzykować, że okręty desantowe zostaną strącone przez system automatycznej obrony przeciwlotniczej ustawiony tak, by strzelał do wszystkiego, co nie miało transponderów ZCR. Właśnie dlatego pierwsza fala składała się wyłącznie z chińsko-rosyjskich desantowców, wiozących w ładowniach głównie piechotę WPA. Skoro znaleźliśmy się już na powierzchni, mogłem wezwać sprzęt Wspólnoty.

– Centrum operacyjne „Regulus”, tu Dysza Jeden. Stanęliśmy na ziemi, strefa lądowania roi się od nieprzyjaciół. Proszę bliskie wsparcie lotnicze o ostrzał obszaru na północ od SL.

– Dysza Jeden, tu centrum operacyjne. Przyjąłem. Wysyłam bliskie wsparcie lotnicze, przewidywany czas przybycia: dziesięć minut. Sygnał wywoławczy Młot.

– Nadlatuje eskadra Młot, czas przybycia: dziesięć minut – potwierdziłem. Ostatnie słowo zostało niemal całkowicie zagłuszone terkotem działka desantowca Akuły nad nami. – Dmitrij, powiedz pilotom Akuł, że nadlatuje bliskie wsparcie lotnicze. Ostrzelają tamten obszar. Lepiej, żeby nie doszło do żadnego wypadku.

Dmitrij leniwie uniósł w moją stronę kciuk, nie przerywając pracy przy konsoli kontrolnej, którą ustawił przed sobą na kawałku gruzu.

– Nie martw się, człowieku – powiedział z akcentem brzmiącym jak parodia slangu amerykańskich surferów. – Rosyjscy żołnierze są dobrze wyszkolonymi zawodowcami.

Na północnym krańcu lądowiska, za pasem startowym, pojawiło się trzech Dryblasów. Ich dwudziestopięciometrowe sylwetki górowały nad kamienistą okolicą. Desantowiec ponad nami znów otworzył ogień z działek. Przez robalową skorupę nie czułem fali uderzeniowej, ale pył wokół moich butów poderwał się, gdy rosyjski pojazd zasypał nadciągających obcych granatami przeciwpancernymi. Jeden z Dryblasów upadł, po nim drugi, obaj wrzeszczeli i skowyczeli. Wydawane przez nich odgłosy nie przypominały nic, co znałbym z Ziemi. Były ostre, przenikliwe, a jednocześnie podszyte głębokim, niskim dudnieniem.

Desantowiec zaczął się unosić i odlatywać znad lądowiska. Dmitrij zawołał coś do swoich żołnierzy, którzy ustawili się na asfalcie w podwójnej linii. Marines z przodu przyklęknęli, po czym wymierzyli broń w ocalałego Dryblasa, który znajdował się sto pięćdziesiąt metrów od nas i wciąż się zbliżał. W walce z obcymi Rosjanie korzystali z wielkich, potężnych karabinów, jednak nie dwulufowych jak nasze. Te ich były jednostrzałowe i ładowane odtylcowo nabojami wyglądającymi na jeszcze większe niż w moim M-80. Klęczący rząd wystrzelił na komendę, której nie usłyszałem. Sześć karabinów dało ognia w tej samej chwili, niski grzmot zabrzmiał niczym pojedynczy strzał. Komory otworzyły się, wyrzucając mosiężne spłonki bezłuskowych pocisków, a drugi szereg przygotował broń. Obserwowałem, jak marines ZCR błyskawicznie wykonują trzecią, czwartą, piątą salwę. W czasie gdy jeden szereg strzelał, drugi przeładowywał, zupełnie jak w piechocie liniowej w dawnych kolonialnych czasach na Ziemi. Zbliżający się Dryblas przyjął na głowę i pierś sześć, później dwanaście i osiemnaście pocisków, z których każdy uderzał z gwałtowną detonacją typową dla kruszącej amunicji przeciwpancernej. Przy piątej salwie obcy potknął się, po czym upadł, wstrząsając ziemią pod moimi butami. Marines strzelali w sumie jakieś osiem, może dziewięć sekund. Ich taktyka walki z Dryblasami była zupełnie odmienna niż nasza, ale skłamałbym, twierdząc, że nie okazywała się przynajmniej równie skuteczna.

Na obszarze całego osiedla słyszałem kanonadę brzmiącą niczym pełna dysonansów wojskowa symfonia: niski rumor naszych M-80 i karabinów stosowanych przez ZCR przeciwko obcym, świst wyrzutni MARS, grzmot wybuchających granatów i rakiet, a wszystko to wymieszane ze skowytem Dryblasów i hałasem działek unoszących się nad nami okrętów desantowych. Każdy fragment nadziemnej infrastruktury został zniszczony i pośród gruzów stała już tylko część przysadzistych, solidnych budynków, jednak na ziemi nie leżały zasobniki po gazie, nie widziałem też martwych osadników. Zupełnie jakby obcy walczyli z rękoma związanymi za plecami. Cokolwiek stanowiło przyczynę, bardzo odpowiadał mi taki stan rzeczy, nawet jeśli miał okazać się tymczasowy.

Na moim wyświetlaczu taktycznym zaczęły się pojawiać ikony oznaczające, że żołnierze WPA zauważali i atakowali cele. Nie widziałem tego, co Rosjanie, ponieważ nasze sieci taktyczne nie komunikowały się ze sobą, ale wszystko, na co patrzyli nasi, trafiało do komputera mojej robalowej skorupy, a stamtąd do konsoli kontrolnej. Ludzie stanowili skupisko niebieskich symboli, otoczone szerokim, nieregularnym kręgiem pomarańczowych ikon symbolizujących Dryblasów, którzy koncentrowali się w grupki liczące maksymalnie trzech lub czterech osobników.

Bazę i miasteczko ZCR umieszczono na skraju skalistego płaskowyżu. Z jednej strony osiedle sąsiadowało z łagodnym zboczem schodzącym do stromej doliny. Drugi kraniec miasteczka, gdzie znajdowała się baza wojskowa i jej lotnisko, wychodził na rozległą wyżynę. Właśnie tam kręcili się obcy, część z nich zbliżała się w naszą stronę, a niektórzy oddalali się od strefy walki. W każdym starciu, w jakim dotąd brałem udział, wykazywali znacznie większą koordynację i agresję niż ta grupa. Nasi obecni przeciwnicy wydawali się wolniejsi, słabsi, niemal niepewni swoich działań. Choć zgromadziliśmy już na płaskowyżu spore siły, zmasowany atak ze strony Dryblasów mógłby zakończyć się naszą klęską. Nie atakowali jednak, a ja nie zamierzałem dać im czasu na zmianę zdania.

Bliskie wsparcie lotnicze nadleciało po kilku minutach: trzy eskadry Dzierzb wyładowanych po możliwości konstrukcyjne rakietami powietrze–ziemia. Zeszły z orbity i na pełnym gazie popędziły nad SL, strefę lądowania, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów przed celem ustawiając się w formację sześciu okrętów w rzędzie. Odpaliłem komunikator i przełączyłem się na taktyczny kanał lotniczy.

– Eskadra Młot, tu Dysza Jeden. Możecie swobodnie przebierać w celach. Na płaskowyżu bezpośrednio na północ od SL roi się od Dryblasów. Potraktujcie ten obszar jak strzelnicę. Wszyscy sojusznicy znajdują się na południe od pasa startowego. Przesyłam koordynaty celów. I pamiętajcie, że w górze latają ruskie desantowce.

– Dysza Jeden, tu Młot Jeden – nadał w odpowiedzi pilot pierwszej Dzierzby. – Potwierdź, że możemy atakować wszystko na północ od pasa startowego. Przewidywany czas przybycia: jedna minuta.

Wysłałem kody potwierdzające i spojrzałem na Dmitrija, zajętego własnym sprzętem komunikacyjnym.

– Wsparcie lotnicze nadleci za sześćdziesiąt sekund! – krzyknąłem do niego. – Przekaż tym desantowcom, żeby opuściły przestrzeń powietrzną.

Dmitrij znów pokazał mi podniesiony kciuk, nie spuszczając wzroku z ekranu konsoli kontrolnej. Po chwili Akuły krążące nad osiedlem opuściły pozycje i rozpierzchły się na zachód i wschód, by zejść z linii ognia.

Dzierzby obwieściły swoje przybycie spektakularnym pokazem skuteczności pocisków kierowanych dalekiego zasięgu. Dwadzieścia cztery smugi kondensacyjne pomknęły od południa i błyskawicznie przecięły niebo nad osiedlem ZCR. Opadły na płaskowyż za miasteczkiem i eksplodowały gwałtownie, aż w odległości kilometra zatrząsł się żwir. Za pasem startowym w bezchmurne niebo wzbiły się pióropusze pyłu i dymu. Dziesięć sekund później przemknęły Dzierzby, wypuszczając z wielolufowych działek tysiące przeciwpancernych pocisków przeznaczonych dla niewidocznych dla mnie celów. Nigdy nie widziałem sześciu Dzierzb wykonujących skoordynowany atak i okazało się to absolutnie zachwycające, niczym boska pięść spadająca na grupę pechowych grzeszników. Otaczający mnie marines ZCR dali się porwać chwili i urządzili owację, gdy Dzierzby przelatywały nad naszymi pozycjami, a po minięciu osady znów rozdzielały się na pary. Sytuacja wydawała się tak surrealistyczna i absurdalna, że aż się uśmiechnąłem. Jeszcze kilka tygodni temu wiwaty byłyby ostatnią rzeczą, jaka przyszłaby na myśl rosyjskim żołdakom na widok lecących rzędem do ataku na cele naziemne doborowych pojazdów latających Korpusu Obronnego WPA. Świat stanął na głowie i wzbudzało to we mnie dziwną radość.

Dzięki danym spływającym tak-łączem widziałem to samo, co Dzierzby, gdy zawróciły, by ponownie ostrzelać płaskowyż. Pomarańczowe ikony wyskakiwały mi na mapie, kiedy piloci namierzali Dryblasów, po czym znikały, gdy rakiety i pociski trafiały w cel. Rozmiar obcych ułatwiał atakującym zadanie – nie mogli ukryć się przed naszymi myśliwcami szturmowymi i nie dysponowali możliwością kontrataku. Choć byli wielcy i silni, bez osłony swego statku-matki nie mieli szans przeciwko Dzierzbom zaprojektowanym do niszczenia pojazdów opancerzonych i fortyfikacji ZCR.

Wciąż jednak mogli poważnie zaszkodzić nam, piechociarzom, nieosłoniętym wzmocnionym kadłubem, który mógł umknąć z prędkością ośmiuset węzłów, gdy sytuacja robiła się napięta.

– Dysza Jeden, tu Młot Jeden. Oczyszczamy do końca płaskowyż. Informuję, że grupa dwudziestu nieprzyjaciół nadciąga w waszą stronę z kierunku dwieście siedemdziesiąt stopni. Nie zostało nam dość amunicji, by zlikwidować wszystkich, zanim do was dojdą.

– Młot Jeden, przyjąłem – odpowiedziałem. – Opuśćcie ten obszar, poproszę o przesyłkę z orbity.

– Odbiór – nadał w odpowiedzi dowódca eskadry Młot.

Przełączyłem się z powrotem na kanał taktyczny floty i wywołałem „Regulusa”.

– Centrum operacyjne „Regulus”, tu Dysza Jeden. Zadanie priorytetowe. Proszę o natychmiastowy atak kinetyczny na następującą lokację. – Przekazałem koordynaty punktu podanego mi przez eskadrę Młot, czyli wąwozu leżącego trzy kilometry na północny zachód od nas. Wkurzeni Dryblasy mogli całkiem szybko przebyć ten dystans, a nie chciałem, by dwudziestu z nich pokazało się za chwilę na pasie startowym, nawet jeśli nad nasze głowy miałyby wrócić desantowce.

– Dysza Jeden, tu „Regulus”. Potwierdzam odbiór współrzędnych. Przesyłka ruszy w drogę za siedemdziesiąt sekund.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Акула/akuła (ros.) – rekin (wszystkie przypisy tłumacza).

2 Кузькина мать (kuzkina mat), w pełnej wersji показать кузькину мать (pokazat´ kuzkinu mat) – rosyjski idiom o wieloznacznym pochodzeniu, którego rozpropagowanie przypisuje się Nikicie Chruszczowowi podczas kryzysu kubańskiego. Oznacza „damy wam nauczkę” albo „pokażemy wam, gdzie raki zimują”. W polskiej wersji celowo w tłumaczeniu dosłownym – ma to emulować działanie automatycznego translatora.

Natarcie

Подняться наверх