Читать книгу Łańcuch dowodzenia - Marko Kloos - Страница 7
Rozdział 1
Obóz
ОглавлениеNie należę do żołnierzy siedzących w biurze. Mam specjalizację bojową, jestem kontrolerem walki, kapslem. Jedną z pierwszych molekuł na czubku włóczni. Przez ostatnie pół roku byłem jednak również zastępcą dowódcy plutonu szkolenia przygotowawczego w Ośrodku Szkoleniowym Wspólnoty Północnoamerykańskiej Orem, a osobom służącym na takich stanowiskach przydziela się biura. Otrzymałem więc biuro. W środku stało biurko, a rozmiarami dwukrotnie przewyższało największą kajutę, jaką kiedykolwiek zajmowałem na okręcie. Przez kilka pierwszych tygodni za każdym razem, gdy widziałem na drzwiach tabliczkę z napisem CHOR. GRAYSON, czułem się jak oszust.
Chorąży pełniący funkcję zastępców dowódców w plutonach byli przecież doświadczonymi starszymi podoficerami. Wówczas przypominałem sobie, że miałem już dwadzieścia pięć lat i niemal siedem lat służby za sobą, z czego ponad pięć jako podoficer. W nowych Siłach Zbrojnych WPA, zebranych z tego, co zostało po utracie Marsa, Exodusie i bitwie o Ziemię, wyróżniałem się dzięki temu jako doświadczony i stary weteran, co cholernie mnie przerażało.
Biuro niosło jednak za sobą korzyści. Gdy nie mogłem spać, czyli niemal co noc, miałem dokąd pójść i czym się zająć, nie musiałem siedzieć w kwaterze z myślami zalewanymi przez niechciane wspomnienia z zakazanych miejsc oddalonych o kilka tysięcy kilometrów lub kilkadziesiąt lat świetlnych. Nawet porządne leki nie potrafiły wymazać mi ich z głowy.
Podniosłem wzrok znad holoekranu terminalu sieciowego, usłyszawszy kroki w korytarzu. Zegar na ścianie wskazywał czwartą czternaście. Zostało jeszcze czterdzieści sześć minut do pobudki, zatem było zbyt wcześnie, aby ktoś nie spał i zamiast tego chodził po budynku w polowych butach.
Po chwili w otwartych drzwiach pojawiła się głowa sierżanta Simera.
– Dobry, Grayson.
– Dzień dobry – odparłem. Simer pełnił tej nocy funkcję dyżurnego podoficera w niewielkim pomieszczeniu w wejściu do budynku kompanii. W czasach sieci neuronowych i skomputeryzowanego dostępu była to anachroniczna tradycja, lecz w wojsku takowych nie brakowało.
– Niezłe gówno od samego rana – oznajmił.
– Tak?
Machnąłem ręką, zapraszając sierżanta do środka. Przestąpił próg i podszedł do biurka.
– Właśnie rozmawiałem z naszą żandarmerią.
– Oho – skomentowałem. – Problemy na weekendowej przepustce?
– Banda rekrutów pojechała w sobotę hydrobusem do miasteczka i zabrała się pociągiem do Salt Lake City. Upili się albo zjarali, zresztą może jedno i drugie naraz. Zhakowali taksówkę, wyłączyli zabezpieczenia i wybrali się na przejażdżkę.
– Oj nie.
– Oj tak. – Simer skrzywił się lekko, po czym kontynuował: – Zjechali z własnego pasa i przyrżnęli w hydrobus. Zderzenie czołowe, jeden martwy, troje rannych.
– Cholera – powiedziałem. – Ktoś od nas?
– Dwóch. Jeden z pierwszego oddziału i jeden z czwartego. Szeregowi Barden i Perret. Barden nie żyje.
Zamknąłem na chwilę oczy i westchnąłem.
– Durni gówniarze. Na półtora tygodnia przed końcem.
Pamiętałem szeregowego Bardena z listy rekrutów. Widywałem go każdego ranka w dzień roboczy przed budynkiem, gdy pluton szkoleniowy ustawiał się, czekając na rozkazy. Nie pochodził z DZK jak większość uczestników, lecz z przedmieść dla klasy średniej, gdzieś na Północno-Zachodnim Wybrzeżu. Może Portland albo SeaTac? Wiedziałem, że w ciągu dnia lub dwóch muszę dowiedzieć się o nim jak najwięcej, ponieważ dowódca plutonu zwyczajowo brał udział w pogrzebach i moim zadaniem było przedstawić mu odpowiednie informacje.
– Dziękuję – rzekłem Simerowi. – Dzisiaj wykopcie rekrutów z łóżek wcześniej. Pobudka o czwartej czterdzieści pięć. Możecie też zasugerować im, że coś jest nie tak. Zejdę, żeby wydać rozkazy.
Pluton ustawił się jak pod linijkę, według wzrostu. Mieli na sobie standardowe mundury polowe WPA z kamuflażem i buty wypolerowane jak psie jajca, a także schludnie, krótko obcięte włosy. Moi trzej dowódcy oddziałów, instruktorzy szkolenia, stali przed rekrutami w paradnym spocznij.
– Pluton, baaaczność! – szczeknął starszy instruktor, gdy wyszedłem z budynku.
Trzydzieści cztery pary obcasów stuknęły o siebie i cały pluton przyjął postawę zasadniczą. Odpowiedziawszy na salut, stanąłem przed rekrutami.
– Spocznij.
Zgromadzeni ze szmerem przyjęli swobodniejszą pozycję. Spoglądałem na nich przez kilka sekund w milczeniu, by upewnić się, że cieszę się ich niepodzielną uwagą.
– W piątkowy poranek stało przede mną trzydzieścioro sześcioro rekrutów. Dziś jest tylko trzydzieścioro czworo. Za to jeden znajduje się na oddziale intensywnej opieki medycznej w Salt Lake, a jeden w szufladzie w kostnicy. Podczas weekendu rekrut Barden zginął na skutek wypadku. Nawalił się i przecenił swoje umiejętności kierowania zhakowanym pojazdem.
Nikt się nie odezwał. Po jedenastu tygodniach szkolenia przygotowawczego wszyscy dobrze wiedzieli, że podczas porannej odprawy nie można wydać z siebie nawet dźwięku, jednak niektórzy zerkali po sobie, a większość wydawała się mocno zszokowana usłyszanymi wieściami.
Znów zamilkłem, by wiadomość na pewno do nich dotarła.
– To nowy model szkolenia przygotowawczego – ciągnąłem po chwili. – Gdy stałem tam, gdzie wy stoicie teraz, cały pluton spał w jednej wielkiej sali. Trzydzieści sześć łóżek i szafek, w dwóch rzędach po osiemnaście. W każdym tygodniu sześć i pół dnia treningów, pół dnia czasu wolnego. Żadnych przepustek aż do ukończenia kursu. Słyszeliście na pewno od dziadków te straszne historie.
Niektórzy z rekrutów uśmiechnęli się na te słowa, lecz szybko wrócili do obojętnego wyrazu twarzy, gdy zorientowali się, że nie zamierzałem żartować.
– Teraz szkolimy was w oddziałach i zespołach ogniowych. Dzielicie kwatery z zespołem, oddział zajmuje trzy kwatery. Czworo rekrutów na pokój. Robimy w ten sposób, ponieważ tak będziecie mieszkać i pracować we flocie albo w Piechocie Kosmicznej, a nie możemy sobie pozwolić na marnowanie czasu, szykując was do służby. Dostajecie nawet weekendowe przepustki. I większość z was wie, że nie powinno się nadużywać tego przywileju. Większość.
Założyłem ręce za plecami i ruszyłem powoli wzdłuż szeregu rekrutów. Wydawali mi się tacy młodzi, choć przeważająca część z nich była tuż przed lub tuż po dwudziestce, czyli miałem jedynie kilka lat więcej niż oni. Z mojego punktu widzenia ta różnica wydawała się jednak niczym wieczność.
– Nie wściekam się dlatego, że szeregowi Barden oraz Perret chcieli się trochę odprężyć i zabawić w mieście. Wściekam się, ponieważ zdecydowali się to zrobić w kretyński sposób. Wściekam się, ponieważ szeregowy Barden dał się zabić na półtora tygodnia przed otrzymaniem szansy, żeby odpłacić Wspólnocie za czas i zasoby poświęcone na jego szkolenie. Wściekam się, ponieważ będzie was o dwóch mniej, kiedy w przyszłym tygodniu wyślemy was do floty lub PK, i dwa miejsca, które drastycznie potrzebują wypełnienia, zostaną puste.
Mówiłem głosem i z intonacją odpowiednimi dla instruktora. Dopóki przed sześcioma miesiącami nie objąłem stanowiska zastępcy dowódcy plutonu, nie wiedziałem nawet, że jestem do tego zdolny. Odkryłem jednak, że wystarczy, iż przypomnę sobie sierżanta Burke’a, który kierował moim szkoleniem i którego rozwlekły akcent wciąż pamiętałem tak dobrze, jakbym opuścił przygotowawcze przed tygodniem.
– Wiem, co większość z was sobie myśli – kontynuowałem. – Radziliście sobie w DZK i sądzicie, że jakoś ogarniecie ten wielki zły świat. Uważacie, że jesteście sprytni i twardzi. Że śmierć spotyka tylko innych. Ja wam jednak powiem, że gdy tylko przestąpicie tutejszą bramę, możecie zginąć na mnóstwo sposobów. A jeśli już zamierzacie kopnąć w kalendarz, to lepiej, żeby się to stało, gdy będziecie mieć w ręku karabin i utrzymywać pozycję przed nacierającymi Dryblasami niż najebani na zderzaku hydrobusu. Można odejść w dobry i zły sposób, a idiotyczny wypadek drogowy tuż przed końcem szkolenia jest kurewsko złym sposobem.
Przed sobą widziałem młode, szczere twarze. Kilka osób jeszcze miało tę pozę szczura na zasiłku, tę lekką knajacką butę, niezbędną, by przetrwać w komunałkach. Niezależnie jednak od tego, kim byli i jakie myśli krążyły im teraz w głowach, wszyscy zgłosili się na ochotnika, by dołączyć do cienkiej zielonej linii dzielącej nas od unicestwienia.
– Oto, jak będzie – oznajmiłem. – Przepustki ulegają ograniczeniu aż do dnia ukończenia szkolenia. Możecie zostawać w bazie lub wychodzić do miasteczka, ale nie wolno wam opuszczać Orem. Poza tym tego ranka przejdziecie obowiązkowe skanowanie chemiczne. Jeśli u kogoś w organizmie znajdziemy cokolwiek nielegalnego, zostanie zwolniony dyscyplinarnie i wróci pociągiem magnetycznym do domu. Czy się rozumiemy, plutonie?
– Tak jest, sir! – zagrzmiało zgodnym chórem trzydzieścioro czworo rekrutów z tysiąc pięćset dwudziestego szóstego plutonu szkolenia przygotowawczego. Przynajmniej nauczyli się stać prosto i głośno wrzeszczeć.
– Nie słyszę was! – odkrzyknąłem, bo choć siła ich połączonych głosów sprawiała, że pięć metrów za mną trzęsło się poliplastowe okno, tak właśnie musiałem robić. Wykształcić rytuały, zakorzenić je, ćwiczyć tak, aż staną się drugą naturą.
– Tak jest, sir!
– Lepiej – uznałem, po czym zerknąłem na zegarek na nadgarstku. – To dzień ćwiczeń polowych – oznajmiłem. – Hydrobusy podjadą pod budynek punktualnie o godzinie ósmej zero zero. Macie być wyposażeni zgodnie z listą kontrolną. To ostatnie tego typu ćwiczenie przed zakończeniem kursu. Gdy następnym razem zostaniecie wezwani w osprzęcie bojowym, zapamiętajcie sobie, że może to mieć miejsce przed prawdziwą walką. Sprawdzian to mordęga, ale wierzcie mi, jest niczym w porównaniu z tym, na co traficie na rzeczywistym polu bitwy.
Obróciłem się do instruktorów, którzy stali za mną.
– Sierżanci, objąć dowodzenie nad oddziałami. Stołówka, później pancerze. Wydawanie broni o siódmej zero zero. Macie być gotowi do odjazdu o siódmej pięćdziesiąt, w tym do kontroli sprzętu. Wykonać.
Ruszyłem z powrotem do budynku, gdy troje instruktorów przejmowało swych podkomendnych. Ich zadaniem było zaprowadzić oddziały do kwater i rozpalić im ogień pod tyłkami, symulując konieczność przygotowania się do walki szybko oraz w stresujących warunkach. Ostatni tydzień przed zakończeniem kursu pluton miał ćwiczyć na rozległym poligonie na pustyni otaczającej OSWPA Orem, trenując starcie z desantującymi się Dryblasami. Większa część programu szkoleniowego skupiała się na zabijaniu obcych, a nie innych ludzi. Musiałem przyznać, że nie miałem nic przeciwko takiej zmianie priorytetów.
Wróciłem do gabinetu i usiadłem przy biurku, po czym wyciągnąłem teczkę osobową rekruta BARDENA J. i spojrzałem na jego zdjęcie. Był aroganckim dzieciakiem. Uważał się za sprytniejszego od innych i z wprawą balansował na bardzo cienkiej linii dzielącej go od ostrej reakcji instruktorów. W dawnym obozie przygotowawczym WPA kazano by mu się spakować najpóźniej po dwóch tygodniach, jak jednak powiedziałem właśnie kursantom, to było nowe, inne szkolenie. Nie mogliśmy już sobie pozwolić na bezlitosną selekcję, przynajmniej nie tak kapryśną jak dawniej, gdy instruktorzy wywalali rekrutów z najbardziej banalnego powodu, albo i zupełnie bez przyczyny. Wpatrując się w holozdjęcie szeregowego BARDENA J., przyłapałem się jednak na myśli, że gdybyśmy prowadzili kurs jak kiedyś, wciąż by żył.
Za oknem widziałem pluton maszerujący na śniadanie w ciasnym, precyzyjnym szyku. Sierżant Lear nadawała rytm na przedzie grupy. Dwoje z moich trojga instruktorów nie miało praktyki bojowej. Sierżant Lear pochodziła z żandarmerii floty, a sierżant Dietrich z zaopatrzenia i logistyki. Jedynie sierżant Fisher, starszy szkoleniowiec, brał udział w walce. W Piechocie Kosmicznej służył jako specjalista od broni ciężkiej, obsługujący działko automatyczne, i z całej ekipy instruktorskiej tylko on choć trochę dorównywał mi doświadczeniem. Co dziwne, nie dogadywałem się z nim tak dobrze jak z Lear i Dietrichem. Był ponury, wyraźnie zmęczony służbą, opornie podchodził do dawanych rad. Pozostała dwójka była zmotywowana, sympatyczna i chętnie dowiadywała się nowych rzeczy.
Wojsko dysponowało oczywiście procedurami na każdą ewentualność, również śmierć rekruta. Pierwszy raz miałem do czynienia z takim przypadkiem i żywiłem nadzieję, że również ostatni. Już wystarczająco paskudnie było tracić ludzi na jakiejś zapomnianej lodowatej planetce na zasranym krańcu wszechświata. Utrata życia podczas szkolenia przewyższała to jednak o kilka rzędów wielkości.
Wyciągnąłem OTI i wystukałem wiadomość do sierżant Lear, by zajrzała do mnie po śniadaniu. Następnie zabrałem się do lektury akt osobowych szeregowego BARDENA J., aby napisać dla porucznika mowę pogrzebową.
Sierżant Lear zapukała do moich drzwi dwadzieścia minut później.
– Na Boga, Lear, pochłanialiście jedzenie w biegu? Pisałem, że po śniadaniu, nie w trakcie.
– Szybko jem, chorąży Grayson. To żaden kłopot.
– Proszę. – Wykonałem zapraszający gest i wskazałem krzesło przed biurkiem. Lear weszła do pokoju i usiadła, jak zawsze wyprężona jak struna. Była wysportowana i szczupła, a długie włosy zbierała w kucyk, czym przypominała mi dawną towarzyszkę z Armii Terytorialnej, szeregową Hansen.
– Idziecie w teren na końcowy sprawdzian z niepełnym oddziałem – powiedziałem.
– Tak – odrzekła. – Barden dowodził moim drugim zespołem ogniowym. Teraz została tam trójka.
– Nie ostatni raz będą musieli łatać braki. Nie mogę dać nikogo na zastępstwo. Nie mamy żadnego na wyjściu z izby chorych, żeby do was dołączył.
– Poradzimy sobie – stwierdziła sierżant Lear. – Awansuję Matteo na dowódcę zespołu. Będą musieli jakoś ogarnąć sytuację.
– Opowiedzcie mi o Bardenie. Porucznik odwiezie go na pogrzeb. Musi coś powiedzieć nad trumną.
Lear wzruszyła ramionami.
– Zarozumiały gnojek, ale nie taki zły. Szybko łapał nowe rzeczy. Niemal nigdy nie musiałam mu niczego prezentować dwa razy, a już na pewno nie trzykrotnie. Zdarzało mu się pokazywać charakterek, ale kto tego nie robi od czasu do czasu? Byłby z niego dobry żołnierz PK. Może nawet miał zadatki na podoficera.
– Cholerna szkoda – zgodziłem się. – Zabrakło mu tylko półtora tygodnia.
– Był trochę błaznowaty – dodała Lear. – Ciągle rzucał głupie dowcipy. Oddział go chyba lubił.
– To już coś. „Był pogodnym, lubianym, błyskotliwym i zdolnym rekrutem”. W sam raz na kartkę z gładką gadką dla porucznika.
– Cieszę się, że nie muszę jechać. Nie cierpię pogrzebów – powiedziała sierżant.
– Ja tak samo. Na zbyt wielu ostatnio bywałem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.