Читать книгу Punkt uderzenia - Marko Kloos - Страница 6

Prolog

Оглавление

Uczestniczyłem w wojnie przez niemal całe dorosłe życie.

Gdy byłem dzieckiem, Dzielnica Zakwaterowania Komunalnego nie oferowała mi zbyt wiele poza możliwością wpadania w kłopoty albo gapienia się w sieciowizję. Nie szło mi zbyt dobrze wypadanie z kłopotów, więc zamiast szlajać się po ulicach, czytałem książki i sporo oglądałem.

Najbardziej lubiłem programy wojskowe, takie nadawane latami, ze stabilną obsadą, którą po jakimś czasie widzowie znali lepiej niż własną rodzinę, grającą zaprawionych w boju sierżantów i oficerów walczących z nieprzyjacielem obowiązującym w bieżącym sezonie. Teraz wiem już, że niektóre z tych seriali stanowiły ultrapatriotyczną propagandę, inne zaś bywały odważniejsze i krytykowały zjawisko wojny, lecz wszystkie posiadały wspólny element: koniec zawsze wieńczyło zwycięstwo. Być może zdobyte z wielkim trudem i za ogromną cenę, ale nigdy nie było wątpliwości, że nieprzyjaciel został pokonany.

Okazało się, że wszystkie te programy były niewarte funta kłaków.

Prawdziwa wojna jest zupełnie inna. Często nie osiąga się w niej wyraźnej wygranej. Czasami obie strony odstępują od walki wyczerpane, krwawiące i pozbawione morale, lecz o żadnym celu lub spłachetku ziemi nie można powiedzieć: „Właśnie to zdobyliśmy za cenę życia dziesięciu tysięcy żołnierzy i marynarzy”. Niekiedy obie strony wpadają w swoisty impas, nie są już w stanie dalej walczyć, ponieważ wykrwawiły się w stopniu uniemożliwiającym dalsze działania wojenne, ale wcześniej poświęciły tak wiele, że nie potrafią się przyznać do porażki. Wycofują się więc do narożników ringu i starają się dojść do siebie na tyle, by dało się stoczyć kolejną rundę.

Właśnie tak stało się na Marsie.

Trzy lata wcześniej spróbowaliśmy odebrać planetę Dryblasom, a oni postanowili ją utrzymać. Ani nam, ani im się nie udało, ale też nikt nie poniósł tak naprawdę klęski. Ofensywa kosztowała ponad dziesięć tysięcy ludzi. Obcy skusili nas do nadmiernego rozciągnięcia linii, a następnie wyłonili się z przygotowanych wcześniej stanowisk pod powierzchnią, wyleźli z rozległej sieci tuneli liczących nawet po kilkaset kilometrów. Opuściliśmy Marsa w samą porę, żeby uratować ponad połowę żołnierzy biorących udział w operacji, lecz zabrakło nam czasu i amunicji, by kontynuować walkę. Ostatecznie zabiliśmy tysiące Dryblasów, spuściliśmy atomówki na wszystkie okręty nasienne, które hodowali pod ziemią, zniszczyliśmy ich terraformery i dzięki setkom nuklearnych głowic bojowych rozpierdzieliliśmy planetę zarówno dla obcych, jak i dla ludzi.

Na Ziemi nie zorganizowano jednak żadnych imprez z sypiącym się konfetti, nie pojawiły się wzruszające materiały pokazujące ocalałych osadników uratowanych przez siły Piechoty Kosmicznej, nie puszczono parady środkiem głównej alei w mieście Olympus. A jedynie pogrzeby ze starannie składanymi flagami i uroczystymi przemowami, które odbyły się dziesięć tysięcy razy we Wspólnocie Północnoamerykańskiej oraz Związku Chińsko-Rosyjskim. Nie przegraliśmy, ale też na pewno nie wygraliśmy. I chociaż nie mogliśmy już korzystać z Czerwonej Planety, wyłączyliśmy ją także dla obcych, co zakończyło ich wtargnięcia w naszą przestrzeń. Jeśli zostały im jakieś okręty nasienne, pospiesznie wycofali je z Układu Słonecznego, ponieważ żadna z naszych jednostek nie natknęła się na nie od czasu drugiej bitwy o Marsa. Po trzech latach niektórzy zaczęli sądzić, że pobiliśmy najeźdźców na dobre, że odpędziliśmy ich, skąd przylecieli.

Większość nie miała jednak złudzeń, przygotowywaliśmy się więc do kolejnej rundy. Wszyscy: WPA, ZCR i pozostałe ziemskie sojusze, ciągnęliśmy za linę w tę samą stronę, choć nadal sprzeczaliśmy się i podgryzaliśmy niczym wielka dysfunkcyjna rodzina. Wspólnota straciła bezcennego „Agincourt”, lecz Chino-Rosjanie wciąż mieli „Archangielsk”, poza tym usprawniliśmy rakiety Orion, które pozwoliły nam zlikwidować flotę Dryblasów zgromadzoną wokół Marsa. Mimo że nasze bloki polityczne dawniej zbroiły się na potęgę, okazało się, że zapasy głowic nuklearnych, stosowanych setkami do napędzania Orionów, mogą się zaraz skończyć. Uran i pluton nagle stały się artykułami pierwszej potrzeby, a państwa opróżniły wszelkie zapasy dawnej broni jądrowej. Nasze atomówki poszły na paliwo dla rakiet i wycelowano je teraz w przestrzeń, zamiast w ziemskie miasta, co było jednym z nielicznych pozytywnych efektów ubocznych zagrożenia ze strony Dryblasów.

Wspólnota Północnoamerykańska, która cienko przędła jeszcze przed przybyciem obcych, teraz była w zasadzie bankrutem. Na szczęście Unia Europejska i bogate kraje basenu Oceanu Spokojnego dostrzegły, że obrona Ziemi jest zadaniem wszystkich państw, nie tylko WPA czy ZCR. Dostaliśmy więc świeży sprzęt i gotówkę na wydatki, a także korzyści płynące ze wspólnych badań.

Ćwiczyliśmy rekrutów, żeby odbudować kosmiczną potęgę bojową. Wykorzystaliśmy strumień otrzymanych pieniędzy, żeby się przezbroić, przeorganizować i opracować nowe wyposażenie, a jednocześnie cały czas bacznie obserwowaliśmy gwiazdy. Może i Dryblasy opuścili Układ Słoneczny, ale wciąż gdzieś tam się znajdowali, przyczajeni w koloniach, które odebrali nam przed laty. Nie miałem wątpliwości, że wkrótce znów wejdziemy w zwarcie. Pytanie tylko, kto będzie miał większe jaja, żeby jako pierwszy zadać następny cios.

Po powrocie z Marsa spełniłem złożoną obietnicę i dołączyłem do Brygad Lazarus jako doradca z ramienia Floty, żeby przez półtora roku ćwiczyć ludzi i wplątywać się w konflikty w DZK. Dawniej walczyłem z obcymi i ZCR na odległych stertach głazów trzydzieści albo więcej lat świetlnych od domu, ale tych osiemnaście miesięcy na Ziemi okazało się trudniejsze i groźniejsze niż wszystko, co widziałem lub robiłem w przestrzeni. Robota we Flocie oscylowała między nudą a niebezpieczeństwem, lecz powrót do akcji na ojczystej planecie wydawał mi się niemal jak wypuszczenie z czyśćca. W Brygadach doświadczyłem rzeczy, które zawsze już będą obciążać moje sumienie. Nawet Halley nie wiedziała o wszystkim i wątpiłem, czy kiedykolwiek obarczę ją tą wiedzą.

Na razie jednak wróciłem do tego, do czego zostałem wyszkolony. Na Marsie wciąż znajdowali się obcy i wszedłem w skład ekipy sprzątającej, która deptała karaluchy, gdy tylko opuszczały ciemne kryjówki i rozbiegały się w świetle. Nie mogliśmy odzyskać Czerwonej Planety, ale zamierzaliśmy dopilnować, żeby oni również jej nie mieli.

Punkt uderzenia

Подняться наверх