Читать книгу Punkt uderzenia - Marko Kloos - Страница 7
Rozdział 1
Na patrolu
ОглавлениеKontakt na względnym kierunku czterdzieści stopni, kapitanie.
Grzecznościowe ostrzeżenie pilota wyrwało mnie z lekkiej drzemki, w którą zapadłem jakieś piętnaście minut wcześniej. Usiadłem prosto i rozejrzałem się po wyświetlaczu konsoli. Okrętem desantowym nieco rzucało, ale po trzech miesiącach niekończących się patroli w atmosferze nad Marsem potrafiłem spać w każdych warunkach lżejszych niż huragan czwartej kategorii.
– Moment – powiedziałem. – Sprawdzam teren.
Desantowcem była Ważka, ale nie standardowy model pełniący zwykle funkcję taksówki bojowej, lecz wariant SR, opracowany specjalnie na potrzeby tego konkretnego zadania. Cały kadłub pokryto potężnymi matrycami sensorów optycznych. Dryblasów nie dało się wykryć radarem czy podczerwienią, ale nie mogli ukryć się przed obiektywami kamer. Problem w tym, że jeśli chcieliśmy dostrzec obcych, to przy panującej nieustannie na Marsie gównianej pogodzie Ważki-SR musiały latać poniżej niskiego pułapu chmur, co oznaczało długie i nudne patrole. Ośmiogodzinne zmiany wypełniało spoglądanie na konsole i miotanie się w targanym wichrem okręcie. Zamiast rakiet na pylonach skrzydłowych zawieszono dodatkowe zbiorniki paliwa, desantowce mogły nawet utrzymać się w powietrzu niemal dwanaście godzin, ale ograniczała je wytrzymałość ludzkiej załogi.
– No dzień dobry, panie Dryblasie – oznajmiłem na widok znajomej wysokiej sylwetki kroczącej w dole kilka kilometrów od nas. Niedługo później oprogramowanie matrycy optycznej nakreśliło kontur kolejnego podejrzewanego obcego i po chwili drugi obcy wyłonił się z oparów w przewidzianym miejscu.
– Cel – nadałem do pilota. – Dwaj nieprzyjaciele na kierunku pięćdziesiąt, odległość cztery pięćset, prędkość pięćdziesiąt kilometrów na godzinę.
– Spieszą się – skomentował pilot. – Tracą czujność.
– Też byś się spieszył, gdyby ktoś spuszczał ci na głowę pociski kierowane za każdym razem, gdy wychodzisz na spacer.
– Co zamierzasz tu zrobić? – spytał.
Zastanawiałem się nad tym przez krótką chwilę. Zwykle zabijaliśmy Dryblasów, gdy tylko dostrzegliśmy ich na powierzchni, ale wzorzec ruchu tych dwóch sugerował, jakby zmierzali w jakieś konkretne miejsce, a nie tylko uciekali przed odgłosem silników. Ważki były ciche, ale niezlikwidowani dotąd obcy zwykle wykazywali się ostrożnością i czujnością, a nie mieliśmy jak stwierdzić, czy usłyszeli nas albo dostrzegli na taki dystans.
– Zrób zwrot na sterburtę, a później skręć na bakburtę i wykonaj pętlę – poleciłem. – Utrzymaj odległość czterech kilometrów. Chcę się przyjrzeć, dokąd idą.
– Przyjąłem.
Desantowiec pochylił się do zwrotu w prawo, który na moment odsunął nas od nieprzyjaciół, ale matryce kamer wciąż śledziły ich z komputerową precyzją. Wykurzanie obcych z kryjówek, gdy posługiwaliśmy się wyłącznie optyką i nie chcieliśmy ich alarmować aktywnym promieniowaniem, było wyjątkowo uciążliwe.
Zbombardowaliśmy gruntownie planetę przed trzema laty, po zakończeniu drugiej bitwy o Marsa. Każde osiedle Dryblasów okazało się okrętem nasiennym konstruowanym pod skalistą powierzchnią i na wszystkie z nich spuściliśmy kumulacyjne pociski nuklearne. Tego rodzaju detonacje jądrowe są najpaskudniejsze z możliwych, ponieważ napromieniowana gleba i kamienie zamieniają się w pył, po czym rozpraszają po okolicy. Większość Marsa była teraz tak radioaktywna, że liczniki Geigera w naszych pancerzach brzmiały jak szybkostrzelne karabiny maszynowe na pełnym automacie. Po każdym powrocie z misji na lotniskowiec Ważka musiała spędzić dwadzieścia minut w klamrze dekontaminacyjnej, zanim pozwolono nam wyjść. Obcy wydawali się jednak odporni na promieniowanie, bo nawet po trzech latach pod ziemią wciąż się od nich roiło, jeśli oceniać po tym, ilu z nich zabijaliśmy na otwartym terenie.
Ważka-SR zmieniła kurs i skręciła w lewo, żeby wykonać szeroki zwrot wokół Dryblasów. Komputer utrzymywał pewnie krzyżyk celownika na biegnących stworach. Nie podnosiły głów ani w żaden inny sposób nie dawały po sobie poznać, że wiedzą o naszej obecności, lecz poruszały się w wyraźnie celowy sposób. Obserwowałem, jak schodzą po zboczu do szerokiego parowu, przy każdym kroku podrywając obłoczki brunatnożółtego pyłu. Niełatwo było siedzieć w uzbrojonym okręcie i śledzić ruchy żywych obcych, nie pociągając za spust, ale nauczyłem się odwlekać przyjemność. Jeśli chce się zabić wiele os, nie gania się za nimi z packą, by rozplaskiwać je pojedynczo, tylko idzie się za owadami do gniazda i pali cały rój.
– Kończymy z nimi? – zapytał pilot.
– Jeszcze nie – odparłem. – Nie wystraszmy ich. Poza tym chcę mieć dokładniejsze dane celownicze, zanim zmarnujemy amunicję na zaledwie dwóch biegaczy.
– Ty tu rządzisz – nadał w odpowiedzi pilot. Brzmiał na równie zmęczonego, jak zapewne i ja. Patrolowaliśmy już blisko osiem godzin jako zaledwie jeden z sześciu zmodyfikowanych desantowców krążących teraz nad południową półkulą i mieliśmy spowolniony czas reakcji. Po piątej godzinie umysł po prostu zaczyna się wyłączać i czeka już tylko na żarcie oraz ciepły prysznic na lotniskowcu.
Miałem kilka opcji postępowania z dostrzeżonymi nieprzyjaciółmi. Większą część powierzchni ładowni za moimi plecami zajmowała obrotowa wyrzutnia z dwunastoma półtonowymi pociskami kierowanymi o głowicach bojowych ważących połowę tego. Mogliśmy wystrzeliwać je bezpośrednio z rufy Ważki przeciwko samotnym maruderom oraz małym grupom. Na większe gromady mogłem przywołać uderzenie kinetyczne z orbity lub poprosić o taktyczne wsparcie lotnicze ze strony Dzierzb. Jeśli zaś natykaliśmy się na zagrzebany okręt nasienny lub choćby podejrzewaliśmy jego obecność, miałem możliwość ubiegać się o atak jądrowy z lotniskowca, czyli ładunek termonuklearny umieszczony za potężną głowicą kumulacyjną, której zadaniem było wprowadzić atomówkę kilkadziesiąt metrów pod ziemię, by uwolniła tam swoją moc. Była to paskudna i brutalna metoda walki, ale dzięki temu mogliśmy uniknąć utraty dziesiątek tysięcy ludzi, którzy inaczej musieliby zmagać się w tunelach z przeciwnikiem dalece przewyższającym ich pod względem fizycznym. Nie próbowaliśmy już potykać się z Dryblasami jak równy z równym. Teraz oszukiwaliśmy przy rozdawaniu kart, jak tylko mogliśmy, nawet jeśli oznaczało to brzydkie zagrania i zostawianie za sobą napromieniowanej gleby.
W ładowni przebywałem jako jedyny, nie miałem zatem z kim rozmawiać podczas obserwacji obcych. Nie chciałem rozpraszać pilotów niepotrzebnymi spostrzeżeniami, poza tym ograniczaliśmy łączność z jednostkami na orbicie do koniecznego minimum, żeby nie emitować zbyt wielu fal. Przyglądałem się zatem w milczeniu diagramowi i obrazom z kamer, pozwalając, by mózg prowadził obliczenia na autopilocie. Obecnie naszej półkuli nie patrolowały żadne Dzierzby, nie mogłem więc skorzystać z ich wsparcia. Na diagramie widziałem kolejną Ważkę-SR oddaloną o niemal tysiąc kilometrów na wschód, a poza tym jedno wielkie nic. Na orbicie znajdowały się trzy jednostki, ale tylko jedna z nich dysponowała możliwością bombardowania naszego celu – fregata „Berlin”, ten sam okręt, który trzy lata wcześniej wchodził w skład naszego niewielkiego zespołu zadaniowego podczas tajnej operacji w systemie Leonidas. Już wtedy w całości utrzymywały go jedynie niezliczone spawy i ufne modlitwy, zaś kolejne lata walk nijak nie poprawiły jego stanu.
Dryblasy zeszli ze stoku i ruszyli na północny zachód wąwozem kojarzącym się z pradawnym korytem rzecznym. Przełączyłem jedną z matryc optycznych na widok panoramiczny i rozejrzałem się po okolicy przed nimi, żeby przewidzieć, dokąd zmierzali. Teraz gdy tylko dostrzegaliśmy ich na powierzchni, nigdy nie pozostawali długo poza osłoną. Albo zawsze preferowali warunki podziemne, albo też zastraszająco szybko adaptowali się do naszych ograniczeń sprzętowych. Nie wiedzieliśmy, która z tych możliwości jest prawdziwa, ponieważ z przyczyn oczywistych nie mieliśmy żadnych obserwatorów na przejętych przez nich koloniach, ale tak czy owak czekało nas trudne zadanie.
– No i proszę – mruknąłem do siebie, zauważając ciemną plamkę wejścia do tunelu zaledwie pół kilometra przed nieprzyjaciółmi. Tkwiło w ścianie parowu, stanowiąc przedłużenie naturalnej szczeliny w skale, i jeśli się nie wiedziało, czego konkretnie szukać, można było je przegapić albo uznać za naturalny element krajobrazu. Gdy jednak przybliżyłem widok, potwierdziłem swoje przypuszczenia, zobaczyłem bowiem oczywiste ślady stóp Dryblasów w pyle przed otworem. Już od jakiegoś czasu musieli tamtędy chodzić i nie udało im się skutecznie zatrzeć tropów. – Widzę wejście do tunelu pięćset metrów przed nimi, kierunek trzydzieści trzy. Przy obecnym tempie dotrą tam za niecałą minutę.
– Wezwać orbitalne? – spytał pilot. – Nie dopadniemy ich, zanim się schowają, ale możemy załatwić gniazdo.
– Nie mamy pojęcia, jak daleko biegnie ten korytarz, zanim dociera do kryjówki – odrzekłem. – Może być dziesięć kilometrów, a może i pięćdziesiąt. Zdmuchnijmy tych dwóch, zanim tam wejdą. Przynajmniej będziemy ich mieć z głowy.
Podniosłem osłonkę systemu sterowania wyrzutnią obrotową, a drugą dłonią wdusiłem przycisk otwierający tylną rampę. Klapa rozchyliła się z cichym hydraulicznym jęknięciem, które niemal natychmiast utonęło w szumie wiatru. Panel kontrolny wyrzutni przełączył się z „W GOTOWOŚCI/ZABEZPIECZONY” na „UZBROJONY/OSTRA AMUN.”.
– Mam sterowanie ogniem – poinformowałem pilota. – Puszczam dwie w obcych i kolejne dwie w wylot tunelu. Przejdź na kierunek trzysta pięćdziesiąt pięć i trzymaj równo.
– Potwierdzam – odparł pilot. – Przechodzę na trzysta pięćdziesiąt pięć i trzymam poziom.
Desantowiec zakończył szeroki zwrot w lewo i wyprostował kurs na przekazane przeze mnie koordynaty. Dzięki obrotowym wyrzutniom, które montowaliśmy w ładowniach modeli SR, nie musieliśmy trzymać na podorędziu jednostek szturmowych, ale miały one swoje ograniczenia. Były ciężkie jak tuczniki i wykorzystywały niemal cały udźwig Ważek, poza tym można z nich było bezpiecznie strzelać wyłącznie wtedy, gdy okręt pozostawał w konkretnym niewielkim zakresie prędkości oraz pułapu.
Na ekranie celowniczym przeciągnąłem znaczniki numer jeden i dwa na Dryblasów. Trójkę i czwórkę przesunąłem na wejście do jaskini i zaprogramowałem im wejście poziome. Wyrzutnia nie mogła strzelać szybciej niż co dwie sekundy, ponieważ mechanizm obrotowy potrzebował czasu, żeby umieścić na pozycji kolejny półtonowy pocisk, a chciałem trafić obcych jako pierwszych, żeby nie zostali ostrzeżeni.
– Przechodzę do ataku – nadałem. – Za trzy, dwa, jeden. Strzał.
Z tyłu desantowca wyprysnęła pierwsza rakieta. Zastosowany ładunek miotający służył jedynie do tego, żeby wypchnąć pocisk z wyrzutni za tylną klapę. Następnie z donośnym hukiem i świstem odpalił się główny materiał napędowy i rakieta pomknęła pod kątem ku ziemi, kierowana przez komputer na spotkanie z nieprzyjaciółmi oddalonymi o kilka kilometrów od naszej lewej burty. Mechanizm obrócił się z głośnym warkotem i wystrzelił następną rakietę, a po niej kolejną. Obserwowałem, jak ośmiometrowe cygara opuszczają okręt, mając jedynie metr odstępu pomiędzy swoimi rozwijającymi się brzechwami a krawędziami wyjścia z ładowni. Podobnie jak wszystko inne, co udało nam się sklecić w ostatnich latach do walki z Dryblasami, również ten sprzęt i ta taktyka miały naprawdę maleńki margines błędu.
Przy dystansie nieco poniżej czterech kilometrów ponaddźwiękowy pocisk nie potrzebuje wiele czasu, żeby dotrzeć do celu. Nieprzyjaciele wciąż nie wiedzieli o naszej obecności, gdy głowice bojowe spadły na nich z wysokości zaledwie kilkuset metrów. Substancje wybuchowe umieszczone u ich podstawy odpalały w wąskim stożku dwadzieścia cztery supergęste i ostre jak igły penetratory z zubożonego uranu. Z ponurą satysfakcją obserwowałem na swojej konsoli przekaz z kamery. Pociski trafiły Dryblasów oraz obszar wokół z nich z wielokrotnością prędkości dźwięku. Co dziwne, nawet te penetratory, dysponujące tak wielką energią kinetyczną skoncentrowaną na cienkim czubku, odbijały się czasami od tarczy czaszkowej obcego, jeśli uderzyły w nią pod ostrym kątem, jednak głowice bojowe wypuszczały wystarczającą liczbę tych prętów na tak małej przestrzeni, że każdy nieprzyjaciel do tej pory trafiony w taki sposób ginął.
I tym razem nie nastąpił wyjątek. Dryblasy na moim ekranie upadli w pył, jakby ktoś wyłączył im zasilanie. Zaostrzone uranowe sztyfty poderwały glebę wokół nich, wzbijając brunatne gejzery na dziesięć metrów w górę. Już wielokrotnie widywałem pokłosie takiego ataku, kiedy to pręty przebijały obcego od góry do dołu i wciąż potrafiły wryć się na metr w ziemię. Był to naprawdę paskudny sposób na utylizację zużytego uranu, ale nie potrafiłbym sobie wyobrazić żadnego lepszego.
Pozostałe dwie rakiety odpaliły głowice w wylocie jaskini. Jedna wybuchła przy zderzeniu ze skalną ścianą, jednak druga zniknęła w ciemnym otworze i podmuch piachu oraz żwiru wyrzuconego chwilę później z tunelu potwierdził, iż pocisk wyzwolił swój ładunek w środku. Obcy byli na tyle przebiegli, że w swoich korytarzach budowali ostre zakręty, żebyśmy nie mogli kierować tam bezpośredniego ognia, ale wcale nie miałem zamiaru zabijać wielu ukrytych Dryblasów. Liczyłem na to, że w wyniku eksplozji zawali się wlot tunelu. Gdy rozwiał się pył, zobaczyłem, że szczelina jest teraz wypełniona kamieniami. Nie powstrzyma to stworów przed ponownym wykopaniem sobie drogi, ale nigdy nie robili wyjść dwa razy w tym samym miejscu, ponieważ nauczyli się już, że obserwowaliśmy je w nadziei na kolejne łatwe cele.
– Trafienie – powiedziałem pilotom. – Dwóch zabitych, jedno zamknięte wejście.
– Przynajmniej coś udało nam się dzisiaj zrobić. – Usłyszałem odpowiedź jednego z nich.
– Pozostańmy na stanowisku jeszcze pięć minut, a później wracajmy do bazy. Jestem gotów, żeby nieco odpocząć.
– Przyjąłem. Pięć minut.
Spędziliśmy w powietrzu niemal osiem godzin, wystrzeliliśmy cztery rakiety i spaliliśmy dwie trzecie zapasu paliwa na dwóch zabitych Dryblasów i jedno zawalone wejście do tunelu. Nie wydawało się, jakby rezultat był wart poświęconego czasu i środków, ale w porównaniu z innymi patrolami był on udany, a załoga mogła namalować dwie następne sylwetki obcych na burcie. Jutro usiądę znów na tyle desantowca, podobnie jak w kolejnych dniach, dopóki nie skończy się moja trzymiesięczna tura, po czym spędzę kwartał na Ziemi lub w jej pobliżu, z dala od tego napromieniowanego globu i jego upartych dzikich lokatorów.
Z prawej strony okrętu dobiegł przeraźliwy odgłos kojarzący się z rozdzieranym metalem. Cały kadłub Ważki-SR zatrząsnął się i zawibrował. Z otwartego włazu przejścia do kokpitu dobiegły mnie głośne dźwięki alarmu i nagle cały świat zawirował. Desantowiec obrócił się gwałtownie wzdłuż osi podłużnej i wyrwało mnie z siedzenia. Gdy sekundę później zawisłem w uprzęży, domyśliłem się, że Ważka wykonała obrót o sto osiemdziesiąt stopni i teraz leciała do góry brzuchem. Nie poruszaliśmy się już w sposób kontrolowany, lecz po krzywej balistycznej w dół.
– Katapultować, katapultować! – zawołał pilot do interkomu. W jego głosie nie słyszałem tyle poruszenia i paniki, ile moim zdaniem powinienem, zważywszy, że gdy jeszcze sunęliśmy równym kursem, od ziemi dzieliło nas zaledwie siedemset metrów.
Komputer okrętu przejął zadanie uratowania załogi. Ponieważ nie mógł przywrócić zachowania desantowca do normalnego stanu, obszedł wszystkie zabezpieczenia manualne i zainicjował procedurę katapultowania awaryjnego szybciej, niż mógłby to zrobić ludzki pilot. Moja uprząż napięła się tak, że aż zabolało, potem poczułem, jak wokół rąk i nóg owijają się pasy, przyciągając mnie mocniej do fotela. Następnie z podstawy siedziska wystrzeliła kapsuła, w ułamku sekundy otulając mnie tytanową skorupą. Usłyszałem stłumioną eksplozję i poczułem solidne pchnięcie od spodu. Żołądek mi się zacisnął, gdy gwałtownie ruszyłem ku górze. Minęły maksymalnie trzy sekundy, odkąd okręt się obrócił, nie miałem więc dość czasu na przenalizowanie sytuacji, żeby zdążyć się wystraszyć. Komputer Ważki uznał, że aby ocalić załogę, należy nas wystrzelić, a ja nie zamierzałem kłócić się z silikonowym mózgiem naszej podwózki.
Kiedy usłyszałem odgłosy dudniącego wiatru, wiedziałem, że opuściłem już kadłub okrętu. Poczułem, że jeszcze przez kilka sekund kapsuła wznosi się w powietrze, po czym kolejny raptowny wstrząs obwieścił rozwinięcie się spadochronów. Nigdy nie opuszczałem desantowca w taki sposób i nieszczególnie na to czekałem. Przynajmniej automatyczne napinacze zdołały umieścić wszystkie moje kończyny w środku, zanim skorupa się zatrzasnęła, bo zdarzało się, że uruchamiające się kapsuły łamały żołnierzom ręce lub nogi.
Co się stało, do jasnej kurwy? – zastanawiałem się. Nie nadałem tego pytania do pilota i strzelca, bo nie chciałem wysyłać sygnałów radiowych, które mogliby przechwycić Dryblasy. Zresztą i tak miałem się wkrótce dowiedzieć.
Gdy nastąpiła awaria, znajdowaliśmy się na pułapie siedmiuset metrów, więc lot ku ziemi nie zajął długo. Pozostawałem ślepy i głuchy w kapsule najwyżej przez minutę, zanim z paskudnym zgrzytem metalu o kamień uderzyła w powierzchnię Marsa. Skorup ewakuacyjnych nie wykładano w środku tak miękko jak biokapsuł i lądowały o wiele twardziej, tak że aż poczułem w kręgosłupie eksplozję bólu i na chwilę wydusiło mi powietrze z płuc.
Skorupy nie otwierały się automatycznie. Wymacałem fosforyzujące uchwyty we wnętrzu i pociągnąłem za nie mocno po kolei. Pojemnik uchylił się do połowy, a potem zatrzymał z głośnym chrzęstem. Rozpiąłem uprząż, złapałem górną oraz dolną połówkę kapsuły, żeby je rozsunąć. Ustąpiły kilka centymetrów i znów się zablokowały. Uruchomiłem serwowspomaganie w pancerzu, a następnie użyłem wzmocnionej siły, żeby rozepchnąć kapsułę.
Leżała na boku pośród gruzu. Potrójny pomarańczowy spadochron zaplątał się w linki przymocowane do górnej części. Było to moje pierwsze awaryjne katapultowanie z pojazdu atmosferycznego i miałem nadzieję, że już nigdy nie będę musiał powtarzać tego doświadczenia. W porównaniu z tym lot biokapsułą wydawał się komfortowy i łagodny. Aczkolwiek kilka chwil wstrząsów i szarpnięć było chyba lepsze, niż spłonięcie w zniszczonym wraku.
Desantowiec uderzył w ziemię pół kilometra dalej w czasie, gdy opadałem na spadochronach. Wielka kula pomarańczowo-czarnego ognia wskazywała miejsce na północy, gdzie jedyna orbitalna taksówka w promieniu tysiąca kilometrów dopalała się właśnie z hukiem.
– Zajebiście – mruknąłem pod nosem, pamiętając, żeby nie używać łączności. Znajdowałem się niedaleko od zawalonego tunelu Dryblasów, najwyżej kilka kilometrów, a wciąż nie mieliśmy pojęcia, jak wrażliwe na promieniowanie są te istoty.
W kapsule ewakuacyjnej znajdował się zestaw ratunkowy. Rozsunąłem klamry blokujące i wyciągnąłem pojemnik z gniazda, po czym przejrzałem zawartość. Jeden standardowy pojemnik z wodą podłączany do pancerza bojowego, ręczna radiostacja, dziesięć opakowań racji żywnościowych i pistolet M-109 z pięcioma magazynkami, czyli w sumie sto pocisków. Wziąłem wodę i radio, ale zostawiłem broń i racje. Nie zamierzałem zostawać na powierzchni na tyle długo, żeby potrzebować dodatkowych kalorii, a jeśli znajdzie mnie Dryblas, pistolet okaże się równie przydatny, jak nóżka rowerowa przy desantowcu. Gdybym musiał się zastrzelić, miałem już osobistą broń krótką w kaburze na piersi i wystarczyłaby ona do tego zadania.
Rozejrzałem się za spadochronami pilota i jego zastępcy. Nasz ptaszek spadł na względnie płaskim, lecz skalistym obszarze, pełnym parowów i lejów. Na północy widziałem blisko ziemi kłąb czegoś pomarańczowego, zgarnąłem więc rzeczy i ruszyłem w tamtą stronę.
System podtrzymywania życia w pancerzu wpadł praktycznie w apopleksję, tyle wyświetlał ostrzeżeń i jaskrawoczerwonych wartości. Miernik promieniowania mówił mi, że moje otoczenie jest tak radioaktywne, że bez osłony w mniej niż pół dnia uległbym śmiertelnemu napromieniowaniu. Filtry donosiły, że w tak ekstremalnych warunkach wystarczą jeszcze na dwadzieścia jeden godzin. Po kompleksowym zbombardowaniu atomówkami wszystkich osiedli Dryblasów z planety została zabójcza pustynia i nie miałem pojęcia, jak obcy byli w stanie wytrzymywać kolejne miesiące, nie wymierając w tych swoich jaskiniach jak muchy. Jednak nasi osadnicy trzymali się przecież ponad rok, czekając na ratunek, więc być może nawet w paskudnych okolicznościach nadzieja była wspólną cechą obu naszych gatunków.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.