Читать книгу Pod szkarłatnym niebem - Mark Sullivan - Страница 9

Rozdział trzeci

Оглавление

1

Widzowie uciekali z krzykiem i w popłochu napierali na drzwi kina. Pino i Mimmo, przerażeni, tkwili w napływającym tłumie, gdy nagle z ogłuszającym rykiem bomba wysadziła tylną ścianę kina, rozrywając ekran na strzępy. Światła zgasły.

Coś mocno uderzyło Pina w policzek. Poczuł pulsowanie rany i spływającą po szyi krew. Bardziej w szoku niż w panice krztusił się dymem i kurzem i próbował przecisnąć się do przodu. Do jego oczu i nosa wciskał się gryzący kamienny pył. Zgięci wpół razem z Mimmem próbowali się wydostać z kina, zanosząc się kaszlem.

Na zewnątrz wyły syreny, bomby spadały jedna za drugą, wciąż daleko od crescendo. W budynkach na całej ulicy, przy której mieściło się kino, szalały pożary. Terkotała broń przeciwlotnicza. Serie pocisków smugowych kreśliły czerwone łuki na niebie. Ich ładunki wybuchały tak jasno, że Pino mógł dostrzec w górze sylwetki lancasterów, lecących skrzydło w skrzydło, niczym klucz ciemnych gęsi migrujących nocą.

Kolejne bomby spadały ze świstem łączącym się w dźwięk przypominający brzęczenie szerszeni. Eksplodowały jedna po drugiej, wzbijając w niebo płomienie i kłęby tłustego dymu. Kilka wybuchło tak blisko uciekających młodych Lellów, że fale uderzeniowe o mało ich nie przewróciły.

– Dokąd biegniemy, Pino?! – zawołał Mimmo.

Pino przez chwilę był zbyt przerażony, by myśleć, ale w końcu odpowiedział:

– Duomo.

Pino zaprowadził brata do jedynego budynku w Mediolanie oświetlonego czymś innym niż ogień. Z daleka, w świetle reflektorów, katedra wydawała się nieziemska, niemal jakby zesłana z nieba. Gdy biegli, szerszenie na niebie i eksplozje przycichły, a potem ustały. Koniec z bombowcami. Koniec ognia z dział.

Zostało wycie syren, płacz i krzyki ludzi. Zrozpaczony ojciec przekopywał się przez ceglany gruz z lampą w dłoni. Jego żona szlochała, trzymając w ramionach zmarłego syna. Inni zapłakani ludzie z lampami zebrali się wokół leżącej na ulicy martwej dziewczynki o otwartych szklistych oczach, która straciła rękę i zginęła na miejscu.

Pino nigdy wcześniej nie widział trupa i sam się rozpłakał. „Już nic nigdy nie będzie takie, jak było”. Nastolatek czuł to tak wyraźnie, jak nadal słyszał w uszach brzęczenie szerszeni i łoskot wybuchów. „Nic nigdy nie będzie takie samo”.

Wreszcie dotarli do Duomo. Przy katedrze nie było lejów po bombach. Ani gruzu. Ani ognia. Jakby nalot nigdy się nie wydarzył; zostało po nim tylko rozpaczliwe zawodzenie w oddali.

Pino uśmiechnął się słabo.

– Plan kardynała Schustera się powiódł.

Mimmo zmarszczył czoło.

– Nasz dom jest blisko katedry, ale nie aż tak blisko.

Chłopcy pobiegli labiryntem ciemnych uliczek, który zaprowadził ich na Via Monte Napoleone 3. Sklep z torebkami i mieszkanie ponad nim wyglądały zwyczajnie. Wydawało się to cudem po tym, co przeszli.

Mimmo otworzył frontowe drzwi i ruszył na górę po schodach. Pino poszedł za nim. Słyszał westchnienia skrzypiec, dźwięki pianina i głos tenora w piosence. Z jakiegoś powodu ta muzyka wyzwoliła w Pinie furię. Przecisnął się obok Mimma i załomotał w drzwi mieszkania.

Muzyka ucichła. Drzwi otworzyła Porzia.

– Miasto płonie, a wy tu gracie?! – Pino krzyknął do matki, która cofnęła się o krok, zaniepokojona. – Ludzie giną, a wy sobie muzykujecie?

Na korytarzu za jego matką pojawiło się kilka osób, między innymi jego ciotka, wuj i ojciec.

– Muzyka pozwala nam przetrwać takie czasy, Pino – powiedział Michele.

Pino zobaczył, że pozostali obecni w zatłoczonym mieszkaniu pokiwali głowami. Wśród nich skrzypaczka, której Mimmo o mało nie przewrócił wcześniej tego dnia.

– Jesteś ranny, Pino – zauważyła Porzia. – Krwawisz.

– Inni są w o wiele gorszym stanie – powiedział Pino, a do jego oczu napłynęły łzy. – Przepraszam, mamo. To było… straszne.

Porzia złagodniała, wyciągnęła ramiona i przytuliła swoich ubrudzonych, zakrwawionych synów.

– Już dobrze. – Ucałowała ich po kolei. – Nie chcę wiedzieć, gdzie byliście ani jak się tam znaleźliście. Cieszę się tylko, że wróciliście do domu.

Kazała synom pójść na górę i umyć się, zanim lekarz, który był gościem przyjęcia, obejrzy ranę Pina. Gdy do nich mówiła, Pino zauważył u matki coś, czego nigdy wcześniej nie widział. Był to strach – strach, że gdy następnym razem przylecą bombowce, chłopcy mogą nie mieć tyle szczęścia.

Strach nie schodził z jej twarzy, gdy lekarz zszywał rozcięcie na policzku Pina. Kiedy skończył, Porzia rzuciła starszemu synowi krytyczne spojrzenie.

– Ty i ja porozmawiamy sobie o tym jutro – oznajmiła.

Pino opuścił wzrok i skinął głową.

– Tak, mamo.

– Zjedz coś. O ile za bardzo nie boli cię brzuch oczywiście.

Pino podniósł głowę i zobaczył szelmowskie spojrzenie matki. Powinien nadal udawać, że jest chory, powiedzieć jej, że położy się spać bez jedzenia. Ale umierał z głodu.

– Już się lepiej czuję.

– Myślę, że czujesz się gorzej – rzekła Porzia i wyszła z pokoju.

2

Zasępiony Pino poszedł za nią korytarzem do jadalni. Mimmo już nałożył sobie pełny talerz i relacjonował ubarwioną wersję ich przygody grupie przyjaciół jego rodziców.

– Sporo wrażeń jak na jeden wieczór, Pino – odezwał się ktoś za jego plecami.

Pino odwrócił się i ujrzał przystojnego, nienagannie ubranego dwudziestokilkuletniego mężczyznę. Pod ramię trzymała go oszałamiająco piękna kobieta. Na twarzy Pina pojawił się szeroki uśmiech.

– Tullio! – zawołał. – Słyszałem, że wróciłeś!

– Pino, to moja przyjaciółka Cristina – powiedział Tullio.

Pino uprzejmie skinął do niej głową. Cristina ze znudzoną miną przeprosiła ich i odeszła.

– Kiedy ją poznałeś? – spytał Pino.

– Wczoraj – odparł Tullio. – W pociągu. Chce zostać modelką.

Pino pokręcił głową. Cały Tullio Galimberti. Ten cieszący się powodzeniem sprzedawca ubrań był magikiem, gdy chodziło o atrakcyjne kobiety.

– Jak ty to robisz? – spytał Pino. – Te wszystkie ładne dziewczęta.

– Nie wiesz? – spytał Tullio i ukroił sobie kawałek sera.

Pino chciał się czymś pochwalić, ale przypomniał sobie, że Anna go wystawiła. Przyjęła jego zaproszenie tylko po to, by się go pozbyć.

– Najwyraźniej nie. Nie wiem.

– Lata by trwało, zanimbyś się nauczył – stwierdził Tullio, starając się powstrzymać uśmiech.

– Powiedz mi, Tullio – poprosił Pino. – Musi być jakaś sztuczka, jestem…

– Nie ma żadnej sztuczki – odparł Tullio i nagle spoważniał. – Pierwsza rzecz? Słuchaj.

– Słuchaj?

– Dziewcząt – wyjaśnił Tullio, poirytowany. – Większość facetów nie słucha. Tylko zaczynają paplać o sobie. Kobiety chcą być rozumiane. Słuchaj, co mówią, i komplementuj ich wygląd, śpiew czy cokolwiek. Już w tym momencie – gdy ich słuchasz i wyrażasz podziw – masz przewagę nad osiemdziesięcioma procentami wszystkich facetów na świecie.

– A co, jeśli niewiele mówią?

– Spróbuj je rozbawić. Albo schlebiaj im. Albo jedno i drugie.

Pino pomyślał, że był zabawny, i schlebiał Annie, ale może niewystarczająco. Potem coś jeszcze przyszło mu do głowy.

– Dokąd pojechał dziś pułkownik Rauff?

Uprzejmość Tullia wyparowała. Mocno chwycił Pina za ramię i syknął:

– Nie mówimy o takich ludziach jak Rauff w takich miejscach. Zrozumiałeś?

Reakcja przyjaciela zdenerwowała i upokorzyła Pina, ale zanim zdążył odpowiedzieć, partnerka Tullia zjawiła się obok i szepnęła mu coś do ucha.

Tullio roześmiał się, puścił ramię Pina i powiedział:

– Oczywiście, skarbie. Możemy tak zrobić.

Tullio przeniósł znów uwagę na Pina.

– Na twoim miejscu zaczekałbym, aż twoja twarz przestanie przypominać przekrojoną kiełbasę, zanim zaczniesz kogoś zabawiać i słuchać.

Pino przekrzywił głowę, uśmiechnął się niepewnie i zacisnął zęby, gdy poczuł pociągnięcie szwów na policzku. Patrzył na Tullia i jego dziewczynę, kierujących się do wyjścia, i znów pomyślał, jak bardzo chciałby być taki jak on. Wszystko w nim było doskonałe, eleganckie. Porządny gość. Świetnie ubrany. Jeszcze lepszy przyjaciel. Wspaniały kompan do zabawy. A jednak Tullio był dość tajemniczy, aby z powodzeniem śledzić pułkownika Gestapo.

Żucie sprawiało mu ból, ale Pino był tak głodny, że nałożył sobie dokładkę. Nagle usłyszał rozmowę trojga muzyków zaprzyjaźnionych z jego rodzicami, dwóch mężczyzn i skrzypaczki.

– W Mediolanie z dnia na dzień przybywa nazistów – powiedział tęższy mężczyzna, który grał na waltorni w La Scali.

– Gorzej – dodał perkusista. – To Waffen-SS.

– Mój mąż mówi, że krążą pogłoski o planowanych pogromach – dodała skrzypaczka. – Rabin Zolli radzi naszym przyjaciołom w Rzymie, aby uciekali. Rozważamy wyjazd do Portugalii.

– Kiedy? – spytał perkusista.

– Raczej prędzej niż później.

– Czas spać, Pino – odezwała się ostro jego matka.

Pino zabrał talerz na górę, do swojego pokoju. Siedząc na łóżku i jedząc, rozmyślał o tym, co przed chwilą usłyszał. Wiedział, że troje muzyków to Żydzi, i wiedział też, że Hitler i naziści nienawidzili Żydów, chociaż nie rozumiał dlaczego. Jego rodzice mieli mnóstwo żydowskich znajomych, głównie muzyków albo ludzi ze świata mody. Ogólnie rzecz biorąc, Pino uważał, że Żydzi byli inteligentni, zabawni i życzliwi. Czym był pogrom? I dlaczego rabin miałby doradzać wszystkim Żydom w Rzymie, aby uciekali?

Skończył posiłek, sprawdził znów swój opatrunek i położył się do łóżka. Przy zgaszonym świetle rozsunął zasłony i wyjrzał w mrok. Tu, w San Babila, nie było żadnych pożarów, nic nie wskazywało na zniszczenia, jakich wcześniej był świadkiem. Starał się nie myśleć o Annie, ale gdy położył głowę na poduszce i zamknął oczy, urywki ich spotkania krążyły w jego głowie wraz z obrazem Freda Astaire’a zastygłego policzek przy policzku z Ritą Hayworth. I wybuch tylnej ściany kina. I martwa dziewczynka bez ręki.

Nie mógł zasnąć. Nie mógł zapomnieć żadnego dzisiejszego obrazu. W końcu włączył radio, pokręcił gałką i znalazł stację nadającą utwór na skrzypce, który rozpoznał, ponieważ jego ojciec ciągle próbował go grać: Kaprys nr 24 w tonacji a-moll Niccola Paganiniego.

Pino leżał w ciemności, słuchając frenetycznej melodii skrzypiec, i przeżywał szalone zmiany nastroju w utworze niczym własne. Gdy utwór dobiegł końca, Pino był wycieńczony i nie myślał już o niczym. Wreszcie zasnął.

3

Około pierwszej następnego popołudnia Pino poszedł poszukać Carletta. Z tramwajów przyglądał się zabudowaniom, jednym w dymiących zgliszczach, innym – nietkniętym. Przypadkowość destrukcji i przetrwania dręczyła go niemal tak, jak samo zniszczenie.

Wysiadł z tramwaju przy Piazzale Loreto, dużym rondzie z miejskim parkiem pośrodku, otoczonym popularnymi sklepami i zakładami usługowymi. Spojrzał na drugą stronę ronda, na Via Andrea Costa, oczyma wyobraźni widząc tam słonie bojowe. Dwadzieścia jeden wieków wcześniej Hannibal przeprowadził uzbrojone słonie przez Alpy i dalej tą drogą, aby podbić Rzym. Ojciec Pina mówił, że od tamtej pory wszystkie najeźdźcze armie wkraczały tędy do Mediolanu.

Minął stację benzynową Esso z systemem żelaznych dźwigarów wznoszącym się na wysokość trzech metrów ponad dystrybutorami i zbiornikami. Po drugiej stronie ronda, po przekątnej, zobaczył biało-zieloną markizę „Świeżych owoców i warzyw” Beltraminiego.

Sklep Beltraminiego był otwarty. Pino nie dostrzegł żadnych zniszczeń.

Ojciec Carletta stał na zewnątrz i ważył owoce. Pino uśmiechnął się od ucha do ucha i przyspieszył kroku.

– Proszę się nie martwić. Nad Padem mamy tajemne ogrody, którym niestraszne żadne bomby. – Pan Beltramini uspokajał starszą kobietę, gdy podszedł do nich Pino. – I dlatego Beltramini zawsze będzie miał najlepszy towar w Mediolanie.

– Nie wierzę panu, ale jest pan taki kochany, że mnie pan rozśmiesza – powiedziała.

– Miłość i śmiech – odparł pan Beltramini. – To zawsze najlepsze lekarstwo, nawet w taki dzień jak dziś.

Kobieta odeszła, nadal uśmiechnięta. Ojciec Carletta, niski, pulchny, niedźwiedziowaty jegomość, zauważył Pina i zwrócił się do niego, z jeszcze większym zachwytem:

– Pino Lella! Gdzieżeś się podziewał? Gdzie twoja matka?

– W domu – odparł Pino i uścisnął jego dłoń.

– Niech ją Bóg błogosławi. – Pan Beltramini zadarł głowę i spojrzał na niego. – Już chyba więcej nie urośniesz, co?

Pino uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– Nie wiem.

– Jeśli urośniesz, zaczniesz zawadzać o gałęzie drzew. – Wskazał palcem na opatrunek na policzku Pina. – Oho, chyba już o coś zahaczyłeś.

– Bomba na mnie spadła.

Jego słowa wyrwały pana Beltraminiego ze stanu ciągłego zdziwienia.

– Nie. To prawda?

Pino opowiedział mu całą historię, od chwili, gdy wyszedł przez okno, do powrotu do domu, gdzie zastał wszystkich na muzykowaniu i dobrej zabawie.

– Mądrze z ich strony – podsumował pan Beltramini. – Jeśli bomba ma na ciebie spaść, to i tak spadnie. Nie możesz się tym ciągle zamartwiać. Po prostu rób to, co kochasz, i ciesz się życiem. Mam rację?

– Chyba tak. Czy zastałem Carletta?

Pan Beltramini wskazał głową przez ramię.

– Jest w środku, pracuje.

Pino ruszył do wejścia do sklepu.

– Pino! – zawołał za nim pan Beltramini.

Pino odwrócił się i zobaczył troskę na twarzy sprzedawcy owoców.

– Tak?

– Ty i Carletto, dbacie o siebie, prawda? Jak bracia, prawda?

– Zawsze, panie B.

Sprzedawca owoców rozchmurzył się.

– Dobry z ciebie chłopak. Dobry przyjaciel.

Pino wszedł do środka i zastał tam Carletta, taszczącego worki z daktylami.

– Wychodziłeś? – spytał Pino. – Widziałeś, co się stało?

Carletto pokręcił głową.

– Pracuję. Słyszałeś o tym, prawda?

– Słyszałem to i owo, więc przyszedłem przekonać się na własne oczy.

Carletto wcale nie uznał tego za zabawne. Zarzucił sobie na ramię kolejny worek suszonych owoców i po drewnianej drabinie zszedł w głąb piwnicy.

– Nie przyszła – powiedział Pino. – Anna.

Carletto spojrzał na niego z klepiska podziemia.

– Wychodziłeś wczoraj wieczorem?

Pino się uśmiechnął.

– O mało nie wyleciałem w powietrze, gdy bomby spadły na kino.

– Bujasz.

– Wcale nie – odparł Pino. – Jak myślisz, skąd to mam?

Powoli zerwał plaster, a Carletto z obrzydzeniem wykrzywił usta.

– Paskudne.

4

Za zgodą pana Beltraminiego poszli obejrzeć kino w świetle dnia. Po drodze Pino opowiedział całą historię od początku, obserwując reakcje przyjaciela, karmiąc się nimi. Tańczył, gdy opisywał Freda i Ritę, i wydawał grzmiące dźwięki, gdy relacjonował bieg z Mimmem przez miasto.

Czuł się całkiem nieźle, dopóki nie dotarli do kina. Dym nadal wirował ponad ruinami, a wraz z nim ostra cuchnąca woń, którą Pino od razu rozpoznał: zużyte materiały wybuchowe. Niektórzy ludzie krążyli po ulicach wokół kina, jakby bez sensu. Inni nadal przekopywali cegły i belki stropu w nadziei na znalezienie swoich bliskich – wciąż żywych.

– Nigdy nie zrobiłbym tego, co ty i Mimmo – powiedział Carletto, wstrząśnięty widokiem zniszczeń.

– Zrobiłbyś. Jeśli wystarczająco się boisz, po prostu to robisz.

– Gdyby leciały na mnie bomby? Padłbym na podłogę i zwinął się w kłębek z rękami na głowie.

W milczeniu przyglądali się osmalonej wysadzonej tylnej ścianie kina. Fred i Rita byli tam, wysocy na dziewięć metrów, gdy nagle…

– Myślisz, że bombowce wrócą dziś w nocy? – spytał Carletto.

– Nie dowiemy się, dopóki nie usłyszymy szerszeni.

Pod szkarłatnym niebem

Подняться наверх