Читать книгу Chciwość - Marta Guzowska - Страница 10

Rozdział 1

Оглавление

Złoto.

Pierwiastek oznaczony literami Au (od łacińskiego aurum) i liczbą atomową siedemdziesiąt dziewięć. W normalnych warunkach występuje w stanie stałym, jako miękki, kowalny, jasnożółty połyskliwy metal.

Złoto jest jednym z najmniej reaktywnych pierwiastków. To znaczy, że praktycznie nie da się go zniszczyć. Można je przetopić, przekuć, zmieszać z innymi metalami, ale ono nie zniknie. I zawsze ma te same właściwości, wszystko jedno, czy jest plombą w zębie, obrączką na serdecznym palcu prawej ręki, cienką powłoką na bizantyńskim malowidle w kościele Hagia Sophia czy sztabką w bankowym sejfie. Jak się kiedyś wybierzecie do muzeum w Kairze, obejrzyjcie koniecznie złoty mostek zębowy. Ma ponad cztery i pół tysiąca lat, a jest w takim stanie, że można by go spokojnie zamontować w jamie ustnej, wystarczy opłukać. Całe wydobyte od początku świata złoto (podobno jest go prawie dwieście tysięcy ton, ale to informacja z Wikipedii, więc nie musi być dokładna) nadal istnieje: w gablotkach ze starymi monetami, na kościelnych malowidłach, na stronach średniowiecznych manuskryptów, w bankach, w jamach ustnych, w uszach, na palcach i we wrakach statków.

Złoto jest bardzo wydajne. Z jednej uncji (to trochę więcej niż dwadzieścia osiem gram) można wymłotkować drut o długości ponad osiemdziesięciu kilometrów albo arkusz o powierzchni ponad dziewięciu metrów kwadratowych.

Ze złota nie da się niczego zbudować, jest za miękkie. Jednak dzisiaj jego cena wynosi ponad czterdzieści tysięcy dolarów za kilogram. Dla porównania cena stali to jakieś pół dolara za kilogram. A ludzie zabijają się nie dla stali, lecz dla złota.

Bo złoto ma jeszcze jedną cechę. Jeśli ktoś je posiada, chce mieć więcej…

To dla złota klęczę od rana na ziemi usianej drobnymi kamieniami, które wbijają mi się w kolana przez nogawki spodni. Na wykopie nie ma cienia, temperatura w słońcu wynosi sto stopni, a ja zapomniałam kapelusza. Pot spływa mi po czole; po karku już nie spływa, bo od razu zasycha i piecze.

Archeolog, tak jak saper, myli się tylko raz. Jak coś wykopie i zapomni to narysować, sfotografować, opisać w dzienniku wykopaliskowym i jeszcze wypełnić rubryki wszystkich kart, których jest więcej niż stron w książce telefonicznej prywatnych abonentów Nowego Jorku, informacje przepadną na zawsze. Przepadnie cały kontekst. Kontekst to święta krowa archeologii i jeszcze usłyszycie ode mnie to słowo. Kontekst to zbiór informacji, które dotyczą okolicy znalezionego przedmiotu. W tym konkretnym przypadku to wszystkie informacje o tym, kiedy grób został wykopany, czy nieboszczykowi dano na wieczną pamiątkę jeszcze coś oprócz pierścienia, czy zachowały się jakieś resztki ubrania, i tak dalej, i tak dalej.

Andreas i drugi student, którego imienia nie mogę sobie przypomnieć w tym upale, są dobrymi archeologami. Wiedzą o tym. Dlatego się nie spieszą. Omiatają pędzlami szkielet, kostka po kostce, pyłek po pyłku. Nie przegapią żadnej informacji. Wszystko w temperaturze stu stopni. Bez cienia.

Wygarniam spod lewego kolana ostry kamień i pogrążam się w marzeniach. O tym, że zrywam się na nogi, jednym ruchem zdejmuję z palca szkieletu złoty pierścień i tym jednym ruchem niszczę całą stratygrafię, układ warstw i położenie szkieletu. A potem nonszalanckim krokiem odchodzę do pracowni. Tam podstawiam twarz pod wiatrak. Otwieram lodówkę i okazuje się, że nikt nie wypił coli. I że wszystkie puszki, a jest ich wiele, czekają tylko na mnie.

Nie robię tego. Cenione specjalistki od antycznej biżuterii, takie jak ja, nie mogą sobie pozwolić na niszczenie naukowych danych. Ale moje marzenie jest piękne. Dlatego nie zauważam, że Andreas przestaje omiatać szkielet pędzlem i podnosi głowę. Ani że student się obraca i ogląda w tym samym kierunku. Ani że Andreas mamrocze coś na powitanie.

Wkurza mnie dopiero głos, który słyszę za plecami.

– O, Simona! Nie do wiary, jaki ten świat jest mały.

Odwracam się ostrożnie. Gwałtowne ruchy są niewskazane w upale, poza tym obawiam się, że może mnie trafić szlag.

Podnoszę się. Czekam, aż przed oczami przestaną mi latać ciemne plamy. Potem podpieram się pod boki i patrzę na Ivana.

Jego zdjęcie można by zamieścić w encyklopedii obok hasła „pretensjonalny archeolog”. Pieprzony Indiana Jones. Płócienne spodnie, skórzana kurtka, koszula, która niegdyś była biała, a teraz dowodzi, jak bardzo jej właściciel się spracował. I kapelusz. Nie zdziwiłabym się, gdyby wyjął zza paska pejcz.

Ivan wachluje się kapeluszem. Kiedy widziałam go ostatni raz, miał mniejsze zakola. Łapie moje spojrzenie i szybko nakłada kapelusz z powrotem na głowę.

– Ale gorąco! – zauważa. – Wykopaliska powinno się prowadzić w zimie.

– Czego tutaj chcesz? – pytam.

– Skarbie! Ja też się za tobą stęskniłem. I nie miałem pojęcia, że cię tutaj spotkam.

Przesuwam się, żeby stanąć pod światło.

– Przestań pieprzyć, Ivan. Doskonale wiedziałeś, że mnie tu spotkasz. Czego chcesz?

– E, no, czego może chcieć archeolog na wykopaliskach? Zobaczyć materiał, oczywiście. Pogadać z kolegami… – Ivan próbuje zająć lepszą pozycję, ale nie może, bo obok jest krawędź wykopu. Mruży oczy, rondo kapelusza jest za małe i nie chroni przed słońcem.

Już nigdy. Nigdy, nigdy, nigdy! Nigdy w życiu nie zwiążę się z archeologiem. A jak się zwiążę, to nie z dobrym archeologiem. Nie z takim, którego każdy kierownik wykopalisk zaprasza, żeby obejrzał znaleziony materiał. A jak już się z takim zwiążę, to nigdy z nim nie zerwę…

Do Ivana podchodzi dziewczyna. Ma długie nogi i długie włosy, za to krótkie szorty, podkoszulek na ramiączkach i dekolt na tyle głęboki, żeby każdy mógł docenić kunszt tatuażysty, który wydziarał jej nad prawą piersią czerwono-błękitnego węża. Obejmuje Ivana w pasie, a on kładzie jej rękę na pośladku. Turecki robotnik osłania dłonią oczy od słońca, kaszle, odwraca się i zapala papierosa.

– Kochanie, to jest właśnie Simona.

Przyglądam się dziewczynie. Nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Czyli studentka. Studentka, którą Ivan bzyka tak zapamiętale, że zapomniał jej powiedzieć, jak powinna się ubrać na wykopaliska w Turcji.

I żeby było jasne: ja też lubię się ubrać, chociaż niekoniecznie w sandały na platformach. Ale chciałabym mieć teraz jakieś ładne sandały, z których widać pomalowane paznokcie. I ładną sukienkę, na tę pogodę jedwab byłby jak znalazł. Tylko na wykopaliskach klęczy się godzinami na ziemi. Albo się na niej siedzi. A jak się nie klęczy i nie siedzi, to chodzi się po kamieniach i wspina na jakieś murki albo przeciska przez kolczaste krzaki. Archeolog nie pociągnie długo w sandałach. Potrzebne mu solidne buty i długie spodnie z grubego materiału. Nawet jeśli chodzi o górną część ubrania, nie warto się wysilać: co nie wypłowieje na słońcu i czego nie podziurawią przydrożne gałęzie, to zniszczą praczki. Kobieta, która pierze nasze ubrania w Troi (i chwała jej za to!), ma zwyczaj zalewać ciuchy wrzątkiem. Nawet nie chcę myśleć, co zrobiłaby z jedwabną sukienką.

Dumam o ciuchach i nie słyszę początku, tylko:

– …mi miło.

Studentka wyciąga rękę.

– Jestem Ernestyna. Strasznie się cieszę, że mogę cię poznać osobiście. Ivan tyle mi o tobie opowiadał…

– Aha. – Wycieram dłonie o spodnie i wsadzam ręce do kieszeni. – A mówił, że ja nie przechodzę ze studentami na ty?

Studentka stoi przez chwilę z wyciągniętą ręką, potem ją cofa.

– Och, skarbie, nie musisz być taka zasadnicza. – Ivan szczerzy w uśmiechu zęby i obejmuje Ernestynę. – Tina to wspaniała studentka. Ma u mnie same szóstki.

– Aha. Na zajęciach też? Czy tylko w łóżku?

Udaje, że nie dosłyszał. Oboje udają.

– I będzie z niej doskonały archeolog .– Ivan klepie Ernestynę po pupie. – No dobra, na razie spadamy. Muszę pogadać z Cemalem o tym materiale. Po to tu przyjechaliśmy. Prawda, kochanie? – Kolejne klepnięcie w pupę.

Ernestyna, zamiast strzelić go w gębę, uśmiecha się od ucha do ucha.

– Bardzo bym chciała się czegoś nauczyć na prawdziwym materiale. Wykłady są ciekawe, ale to nie prawdziwa archeologia. Co innego tu, na wykopaliskach. Wszystko jest takie fascynujące. Nawet taki zwykły grób jak ten, który odkopujecie.

Andreas podnosi głowę i otwiera usta. Jestem szybsza:

– Tak, jasne. Nawet taki zwykły grób jest fascynujący. Bo w Troi nie ma grobów. Nie ma pochówków. Nie wiadomo, co mieszkańcy miasta robili z ciałami swoich zmarłych. To jest dopiero szósty grób, jaki kiedykolwiek został znaleziony. Na tysiące lat historii miasta.

Ocieram świeżą strużkę potu, która spływa mi po karku. Rozpalona skóra piecze jak cholera. Mówię dalej:

– I taki zwykły pierścień na palcu trupa. Pierwszy pierścień, jaki do tej pory mamy z Troi sześć. Złoty.

Ernestyna cofa się o krok.

– Ja… Bardzo przepraszam… To znaczy… Myślałam, że…

– U was na studiach wymagają myślenia? – Otwieram szeroko oczy.

Ivan daje krok do przodu i wchodzi między mnie i studentkę.

– Daj spokój, skarbie. Dziewczyna stara się, jak może…

– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

– Strasznie jesteś złośliwa.

Nie odpowiadam. Przyglądam się przez chwilę polakierowanym na jaskrawy błękit paznokciom stóp Tiny w sandałkach z pasków na wysokim koturnie. Jeszcze raz otrzepuję ręce o spodnie. Potem wspinam się na odwrócone do góry dnem wiadro, które służy za schodek. Ignoruję wyciągniętą dłoń Ivana i sama gramolę się z wykopu.

– Dokąd idziesz? – pyta Andreas. – Zaraz będziemy zdejmować pierścień. Nie chcesz obejrzeć?

– Obejrzałam, jak omiataliście go pędzelkami. – Ocieram pot z karku. – To jest sygnet, najprawdopodobniej minojski, albo lokalne naśladownictwo. Obrączka zdobiona granulowaniem. Na oczku repusowana scena adoracji świętego krzewu przez trzy kobiety. Jeśli naśladownictwo, to bardzo dobre. A jeśli import, to mamy bezpośredni dowód kontaktów Troi z Kretą, i to w sferze ideologicznej, bo wiesz chyba, że to jest ikonografia religijna. Czy to import, czy naśladownictwo powiem, jak obejrzę sygnet pod mikroskopem. Ale to chyba może poczekać, nie?

Przyglądam się z uśmiechem, jak Andreasowi opada szczęka. Każdy lubi się czasami popisać, ja też.

– „Zaraz” to u was co najmniej pół godziny. Przez ten czas zdążę się czegoś napić. I wysikać. I powiedzieć Cemalowi, żeby wywalił z wykopalisk tego idiotę.

Ruszam w stronę ścieżki. Ivan puszcza pośladek Tiny i biegnie za mną.

– Skarbie, o co ci chodzi?

Nie odpowiadam. Nie przyspieszam kroku. W czterdziestostopniowym upale wszystkie ruchy należy wykonywać powoli i z rozwagą.

– Chodzi ci o Tinę? Tak? Że ją tu ze sobą zabrałem? Nie wiedziałem – na usta Ivana wypływa uśmieszek – nie wiedziałem, że ciągle jesteś o mnie zazdrosna.

Chętnie bym splunęła, ale w upale należy oszczędzać ślinę.

– Nie jestem. – Mimo wszystko próbuję odcharknąć. Wychodzi tak sobie. – Niech ci to nawet przez sekundę nie przejdzie przez myśl.

– Więc o co ci chodzi?

– O nic. Po prostu nie mam ochoty przebywać w twoim towarzystwie.

– Ale przecież ty zajmujesz się swoją biżuterią, a ja narzędziami kamiennymi. One nawet są przechowywane w innych kontenerach. Więc…

Ivan chwyta mnie za ramię. Szarpię się, ale on nie puszcza. Czeka, aż na niego spojrzę.

– A może ci przeszkadza, że wiem, po co naprawdę tu jesteś?

Nieruchomieję.

– I wiem, co masz zamiar ukraść.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Chciwość

Подняться наверх