Читать книгу Chciwość - Marta Guzowska - Страница 8
PROLOG
ОглавлениеJerry ma mieszane uczucia co do obrabiania turystów. Z jednej strony turyści często noszą przy sobie większą kasę. Zwłaszcza jeśli przyjechali z kraju o jakimś innym systemie kart kredytowych, albo nie lubią płacić bankom prowizji. Poza tym są: a) zmęczeni upałem, b) mało rozgarnięci, c) często się kłócą (zwłaszcza małżeństwa). Więc to żadna sztuka takiemu spoconemu, zagapionemu i obrażonemu na żonę turyście wyciągnąć coś z kieszeni.
Z drugiej strony turyści zazwyczaj trzymają tę kasę w takich specjalnych pasach albo saszetkach zawieszonych na szyi, pod ubraniem. Jakby mogli, wsadziliby ją sobie w tyłek. Tak jak ci z plecakami. Każdy plecak co najmniej dwadzieścia kilo, ale oni tak się boją o swoje stare ciuchy, że nie zostawili ich u kasjerki, tylko dźwigają je podczas zwiedzania ruin. W czterdziestostopniowym upale! I jeszcze cały czas trzymają się za ręce, zresztą może się skleili. Jerry’emu robi się niedobrze na myśl, że mógłby teraz trzymać kogoś za spoconą rękę. Chociaż raczej mu niedobrze od wczorajszego piwa. Wiadomo, kac w upale to najgorsza rzecz. W każdym razie ta dwójka z plecakami na pewno nosi pieniądze na szyjach, pod przepoconymi podkoszulkami.
Natomiast facet, który wygląda na profesora (może naprawdę nim jest, w końcu, zdaje się, tu są jakieś wykopaliska), ma portfel w tylnej kieszeni, Jerry widzi nawet z daleka, jak materiał się tam wybrzusza. Ten profesor, chociaż już nie taki młody gość, bo czarne kręcone włosy siwieją mu na skroniach, chyba w ogóle się nie poci w cienkich płóciennych spodniach, koszuli z długim, ale podwiniętym do połowy przedramienia rękawem i skórzanych espadrylach. Za to dwaj młodsi kolesie, którzy idą za nim wąską koleiną pośród zeschłej trawy i wyglądają jak studenci, mają mokre plamy na podkoszulkach. Wyższy, ze złamanym nosem, co chwila ociera rękawem twarz. Niższy, napakowany, pali papierosa i spluwa.
Jerry obserwuje ich uważnie. Bo oprócz tych trzech facetów i pary z plecakami w ruinach Sanktuarium Wielkich Bogów na Samotrace nie ma nikogo. A on jeszcze dzisiaj nic nie zarobił.
Zresztą nie zarabia jakoś przesadnie. W końcu ile ludzie dzisiaj noszą przy sobie gotówki. Stówa, maksymalnie dwie. Wszyscy płacą kartami. On jednak kart nie tyka. Po co komplikować sobie życie, które ma być przyjemne i proste? Kradzież gotówki trudno udowodnić, chyba żeby ktoś przyłapał go na gorącym uczynku. Ale Jerry nieźle sobie radzi. Gotówki, którą znajduje w portfelach, wystarcza akurat na miłe wakacje: na bilet na prom, obiad w tawernie, a nawet czasem na hotelik. A jak na hotelik nie starcza, Jerry nie ma nic przeciwko spaniu na plaży. W końcu jest lato, Grecja, ludzie, czego więcej chcieć!
Dochodzi dopiero dziewiąta, a powietrze jest już tak rozgrzane, że parzy nozdrza. Nie czuć nawet odrobiny wiatru. Tylko cykady hałasują. Jerry obserwuje, jak mężczyzna o wyglądzie profesora i studenci dochodzą do końca koleiny w trawie i idą dalej, przez ruiny. Mijają parę. Chłopak i dziewczyna, ani na chwilę nie puszczając swoich rąk, zadarli głowy i podziwiają częściowo zachowane kolumny.
– Patrz, kochanie, wszystko inne się zawaliło, a one ciągle stoją – mówi chłopak.
– Nie, kochanie – prostuje jeden ze studentów, ten z papierosem – one też się zawaliły. Tylko archeolodzy ustawili je z powrotem. I pamiętaj, żadnego seksu bez zabezpieczenia z tym idiotą, bo twoje dzieci będą miały IQ jak kozy.
Chłopak z pary otwiera usta i czerwienieje. Obaj studenci wybuchają śmiechem. Ale profesor ogląda się zniecierpliwiony. Student rzuca papierosa na piasek, starannie przydeptuje i podbiega. Profesor zaczyna coś tłumaczyć. Jerry słyszy pojedyncze słowa: „zakonserwować”, „warstwy”, „osypuje się”. Czyli miał rację, to pewnie archeolodzy. Ci to nigdy nie śmierdzą kasą, ale w pobliżu nie widać nikogo innego, kogo mógłby obrobić, a jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Dzwoni telefon. Profesor wyjmuje z kieszeni aparat. Jerry udaje, że interesuje go coś, co się nazywa epopteion, w każdym razie tak jest napisane na zblaklej od słońca tabliczce. Nie spuszczając wzroku ze starożytnych ruin, przysuwa się bliżej do profesora i studentów.
– Prawdziwy diadem Heleny? Oryginał? – pyta profesor kogoś w słuchawce i odwraca się tyłem.
Jeden ze studentów wyjmuje papierosa, drugi pstryka mu zapalniczką przed nosem. Jerry wykorzystuje to i przysuwa się jeszcze bliżej.
– Muszę go mieć najpóźniej do wtorku – mówi profesor do słuchawki.
Ktoś po drugiej stronie chyba protestuje, bo profesor jest zniecierpliwiony.
– Wymyśl coś. Na przykład, że twoja matka ciężko się rozchorowała.
Teraz! Profesor z pochyloną głową słucha odpowiedzi, a studenci cicho rozmawiają między sobą. Lepszego momentu nie będzie.
Jerry rusza wąską ścieżką w ich kierunku. Jeśli nie chce sobie podrapać odsłoniętych nóg, i tak musi przecisnąć się między profesorem a kolczastym krzakiem, który rośnie obok ścieżki. Profesor usuwa się z drogi.
– Dzięki – mamrocze Jerry. Profesor marszczy nos. Dobra, Jerry sam wie, że śmierdzi, bo od dwóch dni nie stać go na pokój z prysznicem. Zresztą w tym upale człowiek śmierdzi już po godzinie, więc po co zaraz robić z tego demonstrację?
– Do wtorku – kończy rozmowę profesor. – Ani dnia później. Bo klient nie będzie dłużej czekał.
Jerry słyszy go za plecami. Stara się nie przyspieszać kroku. Po prostu sobie idzie, ani za wolno, ani za szybko, w kierunku bramy wyjazdowej. Kiedy mija kolejny zeschły krzak, wyciąga z portfela pieniądze. Portfel jest fajny, z gładkiej czarnej skóry, ale Jerry posyła go lobem w żółtą trawę, która sięga kolan. Mogą go szukać do końca świata. Szybko przesuwa w dłoniach banknoty. Ponad dwie stówy, no, no! A podobno naukowcy kiepsko zarabiają. Przynajmniej dzisiaj wieczorem będzie prysznic i normalne łóżko.
Profesor kończy rozmowę. Za chwilę schowa telefon do kieszeni. Jerry robi wszystko, żeby nie biec, chociaż to niełatwe.
I prawie się udaje.
Prawie.
Studenci dopadają go obok budynku kasy. Nie zadają pytań, od razu chwytają go z obu stron za ramiona i ciągną.
Jerry się szarpie i krzyczy „no co?!”, ale studenci zachowują się jak głusi, a para z plecakami gdzieś zniknęła. W ruinach nie ma nikogo oprócz niego, studentów i profesora. No i cykad, które nadal drą się jak oszalałe.
Studenci puszczają Jerry’ego na ścieżce. Ten napakowany zrywa mu z ramienia plecak i wytrząsa zawartość.
– Co się dzieje, do cholery?! – krzyczy Jerry, bo przecież musi udawać niewinnego.
Z plecaka wylatuje paszport, przewodnik w podartej okładce, kawałek szmaty, który na ziemi przybiera kształt podkoszulka i portfel, nie skórzany i elegancki, tylko z tkaniny, z jakiej robią plecaki, zapinany na rzepy. Profesor trąca go czubkiem espadryla.
– Sprawdźcie mu kieszenie – poleca.
Studenci macają Jerry’ego po szortach. Z jednej kieszeni wyciągają pół paczki gumy do żucia, z drugiej zwitek banknotów.
– Nic nikomu nie ukradłem! – krzyczy Jerry, chociaż lepiej zrobiłby, gdyby był cicho, bo napakowany student krzywi się i wali go w szczękę. Jerry upada na kolana.
– Nic nie ma – mówi ten drugi z nosem.
– Pewnie od razu wyrzucił portfel w krzaki. – Profesor robi ruch ręką. – Sprawdźcie, ile jest tych pieniędzy.
Ten z nosem przelicza.
– Dwieście sześćdziesiąt euro. Trzy pięćdziesiątki, cztery dwudziestki, dziesiątka i reszta piątki.
– Jaki interesujący zbieg okoliczności. – Profesor pochyla się nad Jerrym, ale zaraz się prostuje i ociera nos wierzchem dłoni. – Dokładnie tyle miałem w portfelu.
– Nic mi nie udowodnicie. To moje pieniądze!
– Aha. A dlaczego były luzem w kieszeni?
– Bo tak mi się chciało, jasne?
– Grzeczniej! – warczy profesor. – Trochę grzeczniej.
Napakowany student kopie Jerry’ego w kolano. On krzyczy i zgina się wpół.
– Dobra, zabierzcie go – mówi profesor. Odwraca się i idzie dalej ścieżką. Studenci za nim ciągną Jerry’ego, który próbuje się wyrwać, choć słabiej niż poprzednio. Próbuje też dowiedzieć się, dokąd go ciągną, ale napakowany student znowu go kopie, tym razem w goleń.
Za ruinami wąska ścieżka wije się jeszcze spory kawałek między kolczastymi krzewami. Zatrzymują się przy wykopie. Przy ogromnym wykopie. Jerry wyciąga szyję i nie widzi dna.
Student z nosem puszcza go i podchodzi do krawędzi.
– Niech pan sam zobaczy, panie profesorze. Trójka naprawdę się osypuje.
Profesor mruży oczy od słońca.
– Zjedźmy lepiej na dół – proponuje. – W tym świetle nic z góry nie widać.
Student z nosem podchodzi do krawędzi wykopu, przy której zamocowana jest ruchoma platforma na pionowej szynie, jak winda towarowa. Wchodzi na metalową płytę, za nim mężczyzna z kręconymi włosami. Napakowany ciągnie Jerry’ego i zmusza go, żeby też wszedł.
– O co chodzi? No powiedzcie mi wreszcie, do kurwy, o co wam chodzi. – Jerry się szarpie.
Profesor się krzywi. Napakowany student wali Jerry’ego pięścią w brzuch.
– Szef nie lubi brzydkich wyrazów – wyjaśnia.
Student z nosem naciska czerwony przycisk i platforma rusza. W połowie szarpie się i zatrzymuje, po chwili jedzie dalej. Nieruchomieje pół metra nad dnem wykopu.
Profesor zeskakuje, za nim student z nosem. Jerry nie ma ochoty zejść, ale napakowany student mocno go popycha.
Na dole panuje chłód, promienie słońca jeszcze tu nie dotarły. Jerry podnosi głowę. Ściany są wysokie jak kamienica. Widać na nich układ warstw ziemi.
Student z nosem podchodzi do ściany.
– Widzi pan, panie profesorze? Lakierowanie nic już nie da. Gleba jest w tym miejscu mniej zwięzła. Boję się, że jak to się osypie, to runą też górne warstwy.
Profesor się pochyla.
– Petros chce tu przykręcić płytę z pleksi, ale ja nie wiem, czy to się utrzyma – wtrąca ten napakowany. – A jak wszystko poleci pod ciężarem płyty?
– Nie poleci, jak się da bardzo długie wkręty – mówi tamten z nosem.
Jerry śledzi przez chwilę ich dyskusję. A potem tyłem zaczyna się cofać do platformy. I znowu prawie mu się udaje.
Prawie.
Jak w zabawie w kotka i myszkę.
Profesor prostuje plecy.
– Lakier nie wystarczy, to jasne. Natomiast co do płyty z pleksiglasu, naprawdę nie jestem pewien. Zobaczymy, co powie Klio. No dobrze, chyba możemy wracać.
Napakowany szybkim krokiem podchodzi do Jerry’ego i odpycha go od platformy.
– Ty tu zostajesz – rzuca.
– Ha, ha – chojrakuje Jerry. – Będziecie mnie tu trzymali, aż umrę z głodu?
Profesor wspina się na platformę. Student ze złamanym nosem jest tuż za nim. Napakowany odwraca się i mówi:
– Nie, z głodu to za długo trwa. Z pragnienia.
– Chyba was popierdoliło!
Profesor się krzywi. Napakowany chce się cofnąć i dokopać Jerry’emu, ale ten z nosem mówi: „Daj spokój, Yanni, bo się spóźnimy”. Napakowany wchodzi na platformę. Ten z nosem naciska przycisk i ruszają do góry.
– Chciwość jest cechą wstrętną i grzeszną – odzywa się nagle profesor. – To Platon. Wiesz, kim był Platon?
– To ulubiony cytat szefa – dodaje student z nosem.
– Nie wiem i mam to w dupie! – krzyczy Jerry. Platforma jest już za wysoko, żeby mógł jej dosięgnąć, nawet gdyby podskoczył. – Nie możecie mnie tu zostawić!
– Możemy – odpowiada ze śmiechem napakowany. – Nie będziesz pierwszy. I na pewno nie ostatni.
– Wsadzą was. Ktoś mnie w końcu znajdzie.
Napakowany kuca przy krawędzi platformy.
– Stary – mówi – to są wykopaliska archeologiczne. Słyszałeś o lepszym miejscu, żeby pozbyć się zwłok?
Jerry nie ma na to dobrej odpowiedzi. Zresztą nawet jakby miał, profesor i jego studenci niczego by nie usłyszeli. Platforma jest już wysoko, a cykady drą się jak oszalałe.