Читать книгу Nasz azyl - Marta Józefczyk - Страница 9

Оглавление

Wojna trwała już jakiś czas. W domu rodziców Rysia pojawiali się – by po jakimś czasie zniknąć – różni ludzie. Ryś spotykał ich jedynie przy kolacji. W ciągu dnia wyglądało to, jakby w domu byli tylko rodzice, gosposia, pan Lisiarz i on. Wieczorem gosposia, pani Pietrasia, szła do domu, a po ogrodzie nie kręcili się już działkowicze i spacerowicze. Było względnie bezpiecznie. Rodzice chcieli, żeby choć jeden posiłek jedzono w ciepłej, rodzinnej atmosferze, tak bardzo wszystkim potrzebnej. Wieczór to była pora, kiedy można było zobaczyć, ilu ludzi naprawdę znajduje się w willi.

– Mam dla ciebie dokumenty – powiedział Jan do wysokiego, młodego mężczyzny siedzącego przy stole.

– Janie, jestem ci taki wdzięczny. Uratowałeś mi życie. – Młody mężczyzna miał w oczach łzy.

– Jedzcie, kochani, bo stygnie – zachęcała Antonina.

– A dla ciebie, Rachelo, też mam dobrą wiadomość. W poniedziałek pojedziesz na wieś, do naszych przyjaciół. Będziesz tam bezpieczna. Oni mają małą córeczkę. Zostaniesz jej nianią. Oczywiście w nowych dokumentach zmieniono ci imię. Teraz będziesz Franciszką.

– Z serca dziękuję, Antonino – powiedziała Rachela. – A Franciszka to naprawdę piękne imię.

Ryś słuchał tych rozmów, głaszcząc zająca Wicka, i był naprawdę dumny ze swoich rodziców. Cieszył się, że może chodzić do szkoły, że może się opiekować Wickiem, ale też z tego, że wszyscy mają co jeść, gdzie spać i są bezpieczni. Oczywiście nikomu nie zdradził, co się dzieje w domu.

Któregoś dnia gosposia Pietrasia zdumiona ilością zupy, jaką ma ugotować, stwierdziła:

– Ryś chyba dojrzewa. Dwie dokładki zupy to nawet dla żołnierza spory wysiłek. A Ryś zostawia puste miski.

Rodzice nie chcieli wtajemniczać Pietrasi w swoją działalność. Nie chcieli narażać kobiety na niebezpieczeństwo. W końcu gosposia opuściła willę Żabińskich, a jej miejsce zajęła przyjaciółka Antoniny, Irenka. Nie mogła mieszkać w swoim starym domu, bo była Żydówką. Hitlerowcy prześladowali Żydów. Zamykali ich w gettach, by potem wywozić do obozów koncentracyjnych. To straszne. Dlatego rodzice Rysia tak bardzo pragnęli pomagać. W ich domu Irenka była bezpieczna. I wiedziała, dlaczego wszyscy domownicy mają taki apetyt. Nie przeszkadzał jej chodzący po kuchni kogut Kuba, którego ktoś podrzucił pod bramę ogrodu. Nie bała się jaszczurek i jeży, które znosił zatroskany o ich zdrowie Ryś. W willi pojawił się też chomik, a wiosną 1940 roku bocian ze złamanym skrzydłem. Poza tym po pokojach biegała kocica Balbina, goniąc myszy, a wiewiórki, które kryły się w koronach drzew, często siadały na parapecie kuchennego okna i czekały na orzeszki. Ryś chętnie opiekował się tym zwierzyńcem. Pragnął jednak pomagać rodzicom. Chciał czuć się potrzebny. I w końcu nadarzyła się ku temu okazja.

Pewnej majowej nocy, gdy gałęzie bzów uginały się od pachnących kwiatów, a słowiki zdzierały gardła w godowym śpiewie, w willi zjawili się nowi lokatorzy. Ale zanim się zjawili, Jan odchodził od zmysłów:


– Mieli być dwie godziny temu – niecierpliwił się. – A jeśli coś im się stało? Są tacy młodzi, zaledwie kilka lat starsi od Rysia.

Antonina grała na fortepianie Etiudę c-mol Fryderyka Chopina. W salonie były pogaszone światła, jedynie samotna świeca dawała ledwo widoczne światło. Lokatorzy domu chociaż przez chwilę czuli się, jakby wokół panował spokój. Antonia przestała grać, a za oknem coś zaszeleściło.

– Pójdę sprawdzić – powiedział Jan. Jego wzrok napotkał wzrok żony.

Gdy wrócił do salonu, poprosił Antoninę o klucze do woliery, nazwanej bażanciarnią, w niej bowiem przed wojną trzymano te majestatyczne ptaki. Obecnie mieszkały tam króliki, które były własnością Żabińskich.

– Przyszli – szepnął do ucha żony Jan.


– Co za ulga! Bałam się najgorszego – odpowiedziała Antonina, a ogromny kamień spadł jej z serca.

Całej scenie przypatrywał się Ryś. Domyślał się, że to kolejna ważna sprawa.

Ach, jak ja chciałbym pomóc! Przecież jestem już dostatecznie duży, myślał. Czy rodzice tego nie widzą?

A rodzice widzą wszystko, zwłaszcza gdy chodzi o ich dzieci. Dlatego państwo Żabińscy postanowili, że syn pomoże im w tej misji.

Następnego dnia rano mama tak poinstruowała Rysia:

– Synku, idź do bażanciarni. Masz tu jedzenie dla królików, a to bułka na mleku. Dasz ją chłopakom z grupy sabotażowej. Ukryliśmy ich w bażanciarni. I pamiętaj: cicho sza!

Uradowany Ryś co sił w nogach pobiegł do bażanciarni. Zastał tam śpiących wśród królików dwóch starszych chłopaków.

– Wstawajcie – powiedział cicho, nie chcąc ich wystraszyć.

Chłopcy ani drgnęli. Zmorzył ich bezpieczny, długi sen.

– Chłopaki, wstawajcie! – Ryś pociągnął ich za rękawy. – Śniadanie przyniosłem.


– Śniadanie? – Przecierali ze zdumienia oczy. – Doskonale, kolego! Od dwóch dni nie mieliśmy nic w ustach.

– Jestem Ryś – przedstawił się chłopak.

– A ja bażant – zażartował młodzieniec.

– To nie jest śmieszne. Ja naprawdę mam tak na imię. – Rysiowi zrobiło się smutno.

– Ryś to świetne imię, a skoro my ukrywamy się w bażanciarni, to będziemy bażantami – stwierdzili chłopcy. – Chociaż gdybyśmy spotkali się w naturze, pewnie byś nas zjadł.

– Co do jedzenia… Jedzcie, chłopaki. Mama mówi, że musicie być silni. A dlaczego się ukrywacie? – spytał zaciekawiony Ryś.

– Tylko nikomu nie mów. Zrobiliśmy Niemcom psikusa. Podpaliliśmy im zbiorniki z benzyną. Poza tym wszędzie malujemy kotwiczki Polska Walcząca. Tylko tak możemy z nimi walczyć. – Mówiący to bażant wyraźnie posmutniał.

– Ale jesteście odważni! – stwierdził Ryś.

– Odważni to są twoi rodzice. I ty też. Nie baliście się nas przyjąć.

Ryś się zaczerwienił, a duma rozpierała jego serce.

– Mama mówi, że trzeba pomagać ludziom. Słuchajcie, chłopaki. Mama powiedziała też, że możecie tu zostać, ale musicie być bardzo cicho. Żadnego palenia papierosów, hałasu, a przede wszystkim wychodzenia z bażanciarni. Prowiant będę wam przynosił – zakończył Ryś.

– Dziękujemy, morowy z ciebie chłopak.

Mijały tygodnie. Ryś codziennie chodził do chłopaków pod pretekstem karmienia królików. Długo z nimi rozmawiał. A były to rozmowy o wolnej Polsce, o zwierzętach mieszkających kiedyś w zoo, a nawet o planach i marzeniach na przyszłość.

– Jeszcze będzie pięknie, Rysiu. Zobaczysz, ludzie będą wolni i szczęśliwi, a wasze zoo znowu zacznie tętnić życiem.

– Mam nadzieję – odparł Ryś.

W końcu nadeszła chwila rozstania. Chłopcy otrzymali nowe dokumenty i opuścili schronienie u Żabińskich. Ryś bardzo to przeżył. Nawet nie zdążyli się pożegnać.

Ciekawe, czy ich jeszcze kiedyś spotkam, myślał. Szkoda, że nie zostali z nami dłużej.

– Mamo, dlaczego oni poszli? – pytał z goryczą w głosie.

– Synku, oni poszli, ale przyjdą następni – pocieszyła Rysia mama.

Nasz azyl

Подняться наверх