Читать книгу Jutro właśnie nadeszło - Marta Kijańska - Страница 8
2
ОглавлениеTak, wpakowała się w związek z żonatym mężczyzną. I nic się na to nie poradzi.
Tata Janki.
O tacie Janki, Michale, Natalia nie potrafi na razie myśleć inaczej niż poprzez dotyk i smak, i to jest właśnie największe nieszczęście, ponieważ Michał zawładnął ciałem Natalii i nie sposób się od tego uwolnić.
– Żebym nie wiem jak chciała zakończyć ten związek, nie mogę. Po prostu nie mogę – jęczy Maryśce. – Spotykamy się, patrzy na mnie znad tych okularów, dotyka jednym palcem i jest koniec, rozumiesz, zupełny koniec.
– Nie rozumiem – odpowiada Maryśka, która idzie przez życie twardym, prawniczym krokiem w czółenkach na niezbyt wysokim obcasie. – Nie rozumiem, Nata. Jesteś w takim wieku i w takiej sytuacji, że możesz stworzyć normalny związek.
– Normalny!
– Normalny – potakuje Maryśka. – Tymczasem ty jak zwykle pakujesz się w jakieś bajoro. Z tatą Janki! – prycha. – Z tatą Janki, który nosi obrączkę na serdecznym palcu.
– Nie nosi – mówi Natalia obrażonym tonem.
– Nie żartuj! Jakie to ma znaczenie?! – oburza się Maryśka i Natalia wie, bardzo dobrze, że oczywiście Maryśka ma rację, bo jakie to ma znaczenie?
Jakie to ma znaczenie, skoro mogą spotykać się wyłącznie potajemnie u niej w domu albo częściej – w hotelu? Muszą kryć się nie tylko przed mamą Janki, ale również przed Janką, Anastazją i przed dziesiątkami innych osób.
Natalia musi jednak przyznać przed samą sobą, że jest to nawet podniecające. Rozkosz na granicy ryzyka ma najsłodszy smak. Potajemny związek. Wszystko zresztą, co wiąże się z tatą Janki, jest potajemne, a to właśnie atmosfera tajemniczości dodaje życiu pikanterii.
Natalia zeskakuje ze schodów i zaczyna chodzić w tę i z powrotem po nieskoszonym trawniku. Od domu do płotu. I znów. Jakby z tego chodzenia w tę i we w tę miało coś więcej wyniknąć niż to, że jeszcze bardziej się spoci. Trzeba skosić ten zaniedbany trawnik.
Od ostatniego schodka do płotu jest osiemdziesiąt dziewięć kroków. A może by tak policzyć stópki? Te zeschnięte tulipany koniecznie trzeba ściąć.
Jutro się tym zajmę, myśli Natalia, doprowadzę ten ogród do takiego stanu, w jakim był, zanim ojciec. Zanim wszystko się stało. Zanim, zanim, zanim!
Jest jej dobrze i źle jednocześnie. Ale tak już jest ten świat wymyślony, że w każdym bólu kryje się odrobina radości i na odwrót.
Natalia usiłuje pozbyć się niemożliwego do zdefiniowania uczucia i przywołać jakiekolwiek miłe chwile. Nie pamięta, kiedy ostatnio była szczęśliwa. Może spróbuje sobie to wyobrazić.
Pamięć karmi się przecież wyobraźnią, jest na jej garnuszku. Szczęśliwi ci, którzy mają wybujałą wyobraźnię, mogą pamiętać więcej. Ale czy lepiej i prawdziwiej? Może nie ma co za bardzo ufać wyobraźni, bo ona jednak nie potrafi oddzielić tego, co rzeczywiste, od tego, co zmyślone. Czy naprawdę tamtego dnia wypiły z Maryśką cztery butelki wina? Czy raczej wypiły jedną, a trzy Natalia dodała w opowieści, żeby było ciekawiej i bardziej kolorowo? Teraz już sama nie wie, jak było. Pamięć nieabsolutna, niedoskonała, ułomna. Choćby się bardzo chciało pamiętać daną chwilę, potem okazuje się, że to wcale nie tak, nie wtedy, nie w tym miejscu i nie z tą osobą.
Nie wiadomo, co sprawia, że jedne rzeczy zaznaczają się w pamięci tak wyraźnie, a inne, chociaż teoretycznie powinny bardziej, nie zachowują się prawie wcale. To zupełnie jak z kalkomanią. Zawsze w magiczny sposób te najładniejsze fragmenty nie zostawały na skórze, tylko się zdzierały. Szybko wycierała się główka kwiatka i zostawała sama łodyżka, obowiązkowo z kolcem, jeśli to była róża. Cała sztuka kalkomanii nie polegała wcale na dobrym nasączeniu wodą ani na odpowiednim przyciskaniu gąbką. Sekret tkwił w pielęgnowaniu. Trzeba było po prostu się nie myć. Jeśli robiło się kalkomanię na ręku, nie wolno było wkładać niczego z długim rękawem, jeśli na nodze – należało chodzić w szortach. Pielęgnowanie kalkomanii niczym pielęgnowanie pamięci. Niepielęgnowana zanika, wyciera się.
Zostaje jedynie łodyżka z kolcem.
Dlaczego na przykład śmierć ojca nie wyryła w Natalii takiej bruzdy, jaką zostawiła po sobie śmierć dziadka? Od tygodnia jej myśli krążą wokół tego tematu, więc nie potrafi się skupić na niczym innym. Tym bardziej że jutro są jej czterdzieste urodziny. Zatem coraz bliżej.
Tydzień temu matka. Wcześniej ojciec i dziadek. Czemu śmierć dziadka pamięta dokładniej? Bo przecież nie dlatego, że tak jej wygodniej – pamiętać tylko o jednej śmierci i sprytnie pominąć we wspomnieniach tę drugą.
Może dlatego, że z dziadkiem umierali przez długie miesiące? Był czas, kiedy nie żyło się już niczym innym, tylko tym umieraniem. A ojciec zrobił to tak nagle i niespodziewanie, że w ogóle nikt nie zauważył.
Nie zdążyła się nawet zastanowić, co się wydarzyło, a już stała przed kolumbarium na Powązkach – ona po tej stronie, on po tamtej. I nie wiadomo, kto po lepszej, bo to z nią zostały matka, cały ten burdel i wiecznie nieskoszony trawnik.
Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością[2], czytała Natalia, ponieważ było to w tej książce, którą ojciec kazał znać na wyrywki. Sranie w banie, jak mawia Piotr. Śmierć tych, którzy są nam bliscy, wcale nas nie umniejsza, tylko odmienia. A czasami uwalnia. Wróć, zazwyczaj uwalnia. I tak naprawdę płaczemy zawsze nad sobą, a nie nad tymi, którzy odeszli. Im raczej jest już wszystko jedno, ich energię przejął kosmos, dla nich moglibyśmy nawet chichotać. Ale lubimy użalać się nad sobą, więc w takich chwilach to właśnie nad sobą się użalamy.
Natalia jest przekonana, że nie ma żadnego życia po życiu. Nikt nie patrzy z góry i nie kieruje nami z zaświatów. Przecież gdyby było inaczej, ojciec dałby jej po swojej śmierci jakieś wskazówki: jak postępować z matką, gdzie jest mieszanka paliwowa do kosiarki i co zrobić z tą całą pieprzoną kolekcją znaczków, osiemnaście zakurzonych klaserów. Natalia jest pewna – to po prostu niemożliwe, żeby ojciec milczał, gdyby mógł nie milczeć.
Całe to gadanie babci o życiu pozagrobowym i wiecznym!
– Religia sprzedaje ci towar, którego nikt nigdy nie widział – mówi do babci Natalia, kiedy siedzą, by było bardziej dramatycznie, obok kościoła. – Widziałaś kiedyś zbawienie?
– Natalko, atomów też nie widzę, a są.
– Dobra, ale atomów nikt ci nie sprzedaje. A Kościół sprzedaje zbawienie. Coś, czego nie widać. Coś, co jest tak skomplikowane, że w ogóle niemożliwe do ogarnięcia. Dlatego łatwo jest w to uwierzyć. Uwierzyć zawsze jest prosto, bo niczego prócz wiary wiara nie wymaga. To głupie.
– Na tym polega wiara, Natko. Gdyby były na to jakieś dowody, mielibyśmy do czynienia nie z wiarą, lecz z nauką.
– Nie handluje się czymś, w co się jedynie wierzy.
– Jesteś naiwna.
Może to ludzki strach przed śmiercią, nieistnieniem? – zastanawia się Natalia. Trudno jest pojąć, że nagle pstryk i przestaje się po prostu istnieć. Więc ludzie chcą wierzyć, że jest coś poza tym.
A to jest tak naprawdę proste do zrozumienia. To tak jak we śnie. Wtedy też nie istniejesz.
Jakie znowu oczekiwanie wskrzeszenia umarłych i życia wiecznego w przyszłym świecie? Czy babcia oczekuje? W jakim przyszłym świecie? Czy ci wszyscy, którzy klepią to przed ołtarzem co niedzielę, nie mają w ogóle wyobraźni? Czy są aż takimi ignorantami? Nic nie wiedzą o ewolucji, o pochodzeniu gatunków? Babcia nie wie? Jak można wierzyć, że ktoś klasnął w dłonie i stworzył świat?
Natalii bardzo trudno zrozumieć, że wierzy w to ponad dziewięćdziesiąt dwa procent Polaków i ponad miliard ludzi na świecie. A może tylko udaje, że wierzy? Może jedynie tak deklarują? Tylko po co? I czy przypadkiem nie jest gdzieś napisane, żeby nie mówić fałszywego świadectwa? Będzie musiała w końcu wybić babci z głowy całą tę kościelną ściemę.
A nawet jeśli. Nawet jeśli istnieje jakiś inny świat, to który jest ten właściwy? Może tamten? Co w gruncie rzeczy istnieje? Jest to, co jest – jakie to piękne w swojej prostocie! Ale czy wystarczające? Natalia mocno drapie się w rękę, jakby chciała bardziej poczuć swoje istnienie. Jakby chciała poczuć swoje istnienie w ogóle. To jednak niczego nie zmienia i nie pozwala odpowiedzieć na pytanie, czy to, co ją otacza, to jest ta właściwa rzeczywistość. Ale przecież faktem jest, że została tu. A ojciec umarł i jeśli jest gdziekolwiek, to nie w tym samym piekle co ona teraz.
Śmierć ojca była dla Natalii trochę jak jej własna śmierć.
Ale nie dlatego, że tak bardzo go żałowała, lecz dlatego, że żałowała samej siebie. Nieszczęsnej Natalki pozostawionej na pastwę.
Nieodwracalność – niczego już nie naprawią: ani ona, ani on, niczego nie odwołają. Natalia odczuwa tylko przewrotną przyjemność, ponieważ wie, że już nigdy, przenigdy go nie rozczaruje.
A to, co niewypowiedziane, niezrobione i nieprzytulone, musi dalej nieść dzielnie w sobie. I właściwie wcale nie jest jej z tym dobrze. To, co rozkazane, zakazane i przemilczane, zostanie już tylko w niej.
Najgorsze są te niezakończone i niedopowiedziane sprawy – niewyjaśnione, przemilczane, zamiecione pod dywan. Słowa, których nie można odwołać, gesty, których nie można powtórzyć.
Rzeczywiście lepiej było nie dyskutować o pewnych rzeczach? Bo coś, o czym się nie mówi, nie istnieje? Bo tylko słowo sprawia, że rzeczy zaczynają istnieć naprawdę? Ale jak nie istnieje, skoro istnieje! W Natalii istnieje. Gromadzi się, pęcznieje – smutki, żale, pretensje. Kumulują się i zatruwają. Sączy się w Natalię wolniutko, ale nieprzerwanie, lepka i szarobura trująca gorycz. Z zewnątrz wszystko wygląda w porządku, tu się uśmiecha, tu się przytuli, tam powie coś miłego i tak niby słodko, ale od środka coś szarpie, gryzie. I już z ojcem sobie niczego nie wyjaśni. Wcale jej nie pociesza to, że inni też tak mają i prawdopodobnie jest tak zazwyczaj. Natalia raczej ma w dupie to, jak się czują inni. Interesuje ją przede wszystkim to, jak sama się czuje, a czuje się właśnie źle. Wielka niedola małej Natalki.
Ale zanim ojciec umarł śmiercią kopacza ogródka, zanim to się stało, najpierw było wtedy. W języku polskim istnieje ogromna potrzeba czasu zaprzeszłego, z którym pamięć Natalii nie bardzo może sobie poradzić. Taki angielski, na przykład, ma szesnaście czasów gramatycznych. I mogłoby się nawet udać uporządkować wszystkie wydarzenia chronologicznie. A w polskim, chociaż jest taki skomplikowany pod względem gramatycznym, nie ma czasu odnoszącego się do zdarzenia, które zaszło przed innym. Czas zaprzeszły. Kiedyś był, teraz nie ma. Bo ojciec, owszem, umarł, ale najpierw rozbił się był na motocyklu i stało się było wszystko, co się stało. Wtedy więc na pewno było zanim. Może Natalia jednak wejdzie do domu, żeby łatwiej poszło wspominanie wśród tych wszystkich przedmiotów należących do rodziców. I włączy jakąś muzykę, żeby było bardziej rzewnie.
Natalia zagląda do swojego byłego pokoju, w którym jej córka leży z wielkimi słuchawkami na uszach na jej byłym panieńskim łóżku, całym w bieli. Szczyt niewinności. Szczyt hipokryzji.
– Nastko... – Natalia stoi chwilę w drzwiach i przygląda się Anastazji.
Nastko, Nastko. Jest na nią zła i właściwie nie za bardzo wie, jak zacząć tę rozmowę i czy w ogóle zaczynać. A może udać, że poprzedniej wymiany zdań nie było? Mają teraz ważniejsze sprawy. Tata Janki może poczekać. Dwanaście nieodebranych połączeń od niego także.
– Nastko... – szepcze ponownie i myśli, że ma ładne i głuche dziecko w jaskraworóżowych skarpetkach. – Halo! – krzyczy w końcu, żeby przebić się przez hałas, który wypełnia uszy Anastazji.
Anastazja odchyla słuchawki od uszu. Hałas wydostaje się na zewnątrz.
– Rozumiem, że jutro też nie idę do szkoły? – mówi z przekąsem.
– Dlaczego miałabyś nie iść?! Naturalnie, że idziesz.
– Stąd? – Oczy Anastazji robią się większe.
– A co to za różnica skąd?
– I będę musiała iść w tych ohydnych, przepoconych ciuchach? – Anastazja z obrzydzeniem podnosi rąbek koszulki, którą ma na sobie. – Ale siara.
Znalazła się higienistka, myśli Natalia.
– Mówiłam, żebyś wzięła na zmianę.
– Nie mówiłaś.
– No to myślałam.
– Fajnie. Dzięki, mamo.
Anastazja wypowiada te słowa tonem obrażonej królewny i odwraca się do Natalii tyłem. Łoskot ze słuchawek ucicha, wlewając się znowu do jej uszu. To jej w końcu rozwali mózg, myśli Natalia. Trudno. Jutro się tym wszystkim zajmę. Jutro zaprowadzę tu wreszcie porządek. Ogarnę tę śmierć, ogarnę ten dom, nakażę Anastazji zmyć ten idiotyczny róż z włosów. Co to za moda w ogóle?! Chciała dopasować kolor włosów do skarpetek?! W końcu jestem matką. Kto mi zabroni zabraniać? I rozkazywać. Powiem jej też, że nie powinna tak głośno słuchać muzyki, bo bębenki sobie zepsuje czy cokolwiek innego, co jeszcze sprawnie działa w jej uszach. Pójdę do sąsiada, któremu matka rozwaliła mur. Może nawet z tego wszystkiego przestanę pić? Takie ładne postanowienie na czterdzieste urodziny. Zacznę wszystko od nowa. Tak.
W tym momencie staje jej przed oczami dzień trzydziestych trzecich urodzin, ostatnich, które były dla niej w jakiś sposób znaczące. Wszystko się zmieni, naturalnie. Już jutro.
2 John Donne, Devotions upon Emergent Occasions, cyt. za motto do: Ernest Hemingway, Komu bije dzwon, przeł. Bronisław Zieliński, MUZA, Warszawa 2001.