Читать книгу Saga Wizji Paradoksalnych - Martyna Goszczycka - Страница 4

Оглавление

To moja piąta próba stworzenia życia. Poprzednie cztery zakończyły się sukcesem, dlatego wierzę, że ta nie okaże się wyjątkiem. Postępuję co prawda niezgodnie z kodeksem Nimf, ale postanowiłem go zignorować. Gotowy jestem zaryzykować, by stworzyć dzieło idealne – tak jak poprzednie pozbawione możliwości rozrodczych, a przez to jedyne i niepowtarzalne, oraz posiadające absolutną władzę nad jednym z Żywiołów – ale potężniejsze od tamtych, przewyższające mocą każdą istotę, na tyle głupią, by mu się sprzeciwiać. Tym razem stworzę dzieło, którego Zaświat i Przedświat nie zapomną.

Kroniki Nimf – fragment Pamiętnika Stwórcy

Starszy Alchemik Derek Vosuke

Prolog

Ród Saruku – najznakomitszy ród demonów, najbardziej wpływowy w Transylwanii, a znany w całym bezgranicznym Przedświecie, niepokonany i wyrafinowany, budzący podziw w wyższych sferach, a respekt pośród plebsu. Jego członkowie wyrobili sobie reputację inteligentnych i tajemniczych, eleganckich i niebezpiecznych, lecz nigdy brutalnych. Słynęli ze swojego opanowania i dystyngowania, nawet opiekuńczości, lecz przede wszystkim z ekscentryczności. Nikt tak naprawdę nigdy ich nie poznał ani nie rozgryzł, trzymali innych na dystans. Ani dobrzy, ani źli. Balansujący na granicy mroku i jasności.

Dwór, który zamieszkiwali, stanowił ich odzwierciedlenie. Dziwny, okryty aurą zagadkowości i pewnej grozy, a jednocześnie zdający się stać przed każdym otworem. Majestatyczna rezydencja o grubych murach rosnących ku niebu w kilku piętrach; obrośnięta pnączami bluszczu niemal całkowicie zakrywającymi jasne ściany z rzędami smukłych okien. Monstrualny budynek – a jednak tchnący ciepłem i spokojem. Otaczał go wielki ogród, zadbany i bogaty w rzadko spotykaną roślinność; wypełniony niezliczoną ilością dróżek, wijących się jak labirynt pomiędzy żywopłotami a teatrem posągów.

Swoją nietypowość ogród zawdzięczał właśnie kamiennym postaciom. Liczne nieruchome sylwetki tkwiły wśród kwiecistych kompozycji, małych ozdobnych fontann oraz niskich drzewek. Rzeźby ustawiono również wzdłuż szerokiej drogi wysypanej kamykami, biegnącej przez środek ogrodu – prowadziła ona do drzwi wejściowych dworu. Każdy z posągów – czy to wyprostowany dumnie, czy pochylony w ukłonie, czy też stojący w niedbałej pozie z dłonią opartą na biodrze – posiadał swój własny charakter. Każda z rzeźb miała niepowtarzalną twarz, swoistą mimikę, sobie właściwy strój. Podążając żwirową drogą ku rezydencji, przechodziło się zatem przez korytarz stworzony z martwych, zastygłych w bezruchu postaci, wpatrujących się w gościa nieustannie i natarczywie.

Rośliny posadzono w taki sposób, by rabaty tworzyły prostokąty, koła, kwadraty oraz znaki i symbole, zrozumiałe tylko dla rodziny Saruku. Przeplatały się ze sobą, zachowując specyficzny ład. Panująca w ogrodzie kolorystyka nie była ani jednolita, ani wyblakła, niemniej mieściła się w ogólnie przyjętych normach i nigdy nie stawała się zbyt jaskrawa. Działała więc tu ta sama zasada, co w przypadku posiadłości i całej rodziny: wszystko było z jednej strony nietuzinkowe, a z drugiej stonowane.

Rezydencję otaczał wysoki mur z czarnej, błyszczącej cegły, która mieniła się w promieniach słońca i wyglądała na jaśniejszą niż w rzeczywistości. Otwarta na oścież metalowa brama poskrzypywała cicho w oczekiwaniu na gości.

Poranek tego dnia był przejmująco lodowaty. I niezwykle ważny dla rodu Saruku. A najważniejszy – dla najmłodszego z nich.

Rudy jedenastoletni chłopiec kurczowo ściskał dłoń swojej jasnowłosej matki. Kobieta miała na sobie długą, atłasową suknię, bez zbędnych buf i falban, prostą, acz gustowną, w kolorze szarego papieru, co tylko podkreślało bladość jej twarzy. Towarzyszyło im kilkunastu strażników, uzbrojonych we włócznie i trójzęby. Odziani byli w ciemnofioletowe tuniki, spod których wystawały lekkie kolczugi. Na ramionach nosili naszywki z herbem Saruku.

Mały rudzielec zdawał się tutaj nie pasować, ubrany w zwykłe szare spodnie oraz luźną kamizelkę zapinaną na guziki. Wpatrywał się w posągi przodków i wymieniał w myślach ich imiona, pragnąc skupić się na czymś innym niż własne zdenerwowanie. Ale nie pomagało. Złe przeczucie nie chciało go opuścić.

Stali na ganku, na schodkach wyrzeźbionych z połyskliwego kryształu. Drzwi za ich plecami były zamknięte. Najwidoczniej gościnność gospodarzy tyczyła tylko ogrodu.

Chłopiec zerkał na boki przerażonym wzrokiem. Jego matka, wysoka kobieta o zazwyczaj jasnej i pogodnej twarzy, dzisiaj była pochmurna i zafrasowana. Trzymała syna za rękę. Jej dłoń była spocona. Nigdy wcześniej nie widział matki takiej spiętej i zagubionej. Wiedział, że dzisiejszy dzień jest ważny. Nie umiał przewidzieć, w jakim stopniu wpłynie na jego los, ale wiele się zmieni. Czuł to. I bał się.

Matka nigdy nie powiedziała mu wprost, że nazbyt się wyróżnia, że jest inny i nie pasuje do rodziny. Nie była na tyle okrutna, by w twarz nazwać go dziwadłem. Może nawet sądziła, że on sam nie zdaje sobie z tego sprawy. Ale miał uszy. Był czarną owcą. Czasami słyszał też słowo „potwór” wypowiadane surowym głosem ojca. Dzisiaj go przy nich zabrakło. Chłopiec nie zastanawiał się jednak nad nieobecnością ojca; zbyt się bał.

– Idą – usłyszał strwożony szept matki i bezwiednie spojrzał w stronę bramy. Momentalnie zesztywniał i przylgnął do boku kobiety, która nie miała serca go odepchnąć.

Przez rozwartą szeroko bramę przechodziły trzy postacie. Podążały kamienistą drogą pewnym i sprężystym krokiem. Dwaj mężczyźni, wysocy i dumnie wyprostowani, ubrani byli w identyczne czarne stroje, z kołnierzami przeszytymi czerwoną nitką; skupieni na swym celu, wbijali wzrok w czekającą na nich rodzinę. Otaczała ich aura siły i grozy.

Przewodziła im niewysoka młoda kobieta, wyróżniająca się na tle swych surowych towarzyszy. Miała na sobie ciemną luźną sukienkę sięgającą kolan, z szerokim dekoltem odsłaniającym chude ramiona. Zbyt długie, szerokie rękawy zakrywały jej dłonie. Materiał sukni – zbyt cienki jak na tak chłodny poranek – falował wokół smukłego ciała, dodając ruchom dziewczyny kociej miękkości. Zdawała się płynąć w powietrzu – żwir nie chrzęścił pod podeszwami jej wysokich skórzanych butów.

Nietypowym strojem kobieta wcale nie zamierzała maskować swojej inności. Długie, sięgające pasa włosy, barwy pierwszego śniegu, opadały na plecy niczym welon. Mleczna skóra była nieskazitelnie biała. Duże oczy tworzyły niezwykły kontrast ze śnieżną cerą – źrenice miały kolor krwi.

Trójka obcych bez oznak strachu czy wahania szła przez piękny ogród. Żadne nie omiotło go bodaj szybkim spojrzeniem. Żadne nie zwróciło uwagi na mijane posągi, które na innych wywierały tak wielkie wrażenie.

Chłopiec nie pojmował... Czemu ci goście nie byli jak inni? Jego rodzina często przyjmowała wizyty i każdy z odwiedzających albo zachwycał się dworem, albo rozglądał wokół z lękliwym szacunkiem. Matka tłumaczyła mu kiedyś, że budzą wśród ludzi respekt podszyty strachem. Nie do końca to rozumiał, lecz natychmiast za tym zatęsknił. Bowiem obcy kroczący w ich kierunku zachowywali się tak nonszalancko i arogancko, iż wywoływali w nim trwogę. Wolałby już uniżoność i fałszywe uśmiechy, do czego przywykł.

Ci nieznajomi, nieprzejęci pozycją i bogactwem rodu Saruku, wyglądali na takich, którzy stoją znacznie wyżej od jego rodziny. I zbliżali się coraz bardziej, sunąc po żwirowej dróżce jak zjawy. Nie było przed nimi ucieczki.

Zatrzymali się naprzeciw przedstawicieli rodziny Saruku. Chłopiec wyczuł, że jego matką wstrząsnął silny dreszcz, potem nabrała głęboko do płuc chłodnego porannego powietrza. Straż natychmiast zgięła się w ukłonie, włócznie i trójzęby zabrzęczały głośno. Strażnicy nie prostowali się, a atmosfera wokół aż gęstniała od napiętego do granic oczekiwania. Chłopiec odważył się przemknąć wzrokiem po trójce obcych i szybko zrozumiał, o co chodzi. Dwaj mężczyźni uśmiechali się do jego matki złośliwie i znacząco – od niej również oczekiwali ukłonu. Białowłosa albinoska o porcelanowej twarzy lalki wyglądała na znużoną. Czerwone oczy, badawcze i bezdenne, patrzyły na jego matkę i... przez nią, gdzieś daleko.

Chłopiec zadygotał, poczuwszy na sobie tchnienie zimnego wiatru. A może zadrżał z przerażenia? Jego spojrzenie biegało niespokojnie to tu, to tam, ale zawsze wracało ku beznamiętnemu obliczu białowłosej kobiety. Wysokie kości policzkowe nadawały jej rysom władczości. Przyciągała go i przerażała, nie potrafił wyzbyć się ciekawości, choć całe jego ciało napinało się ostrzegawczo. Dziecięce zaintrygowanie walczyło z instynktem samozachowawczym, który szeptał natrętnie: uciekaj. W końcu śnieżnoskóra spojrzała na niego od niechcenia, a jego przeszył lodowaty dreszcz. Pospiesznie spuścił wzrok i mocniej zacisnął dłoń na palcach matki. Czuł, że ona jest równie mocno wystraszona. Czemu więc nie chciała się pokłonić?

– Głupia... – usłyszał schrypnięty kobiecy głos, niepasujący do drobnej dziewczęcej postaci. – Marnujesz mój czas.

Jego matka jęknęła i zagryzła wargi. Wreszcie pochyliła się i klęknęła na jedno kolano, ciągnąc za sobą chłopca. Posłusznie naśladował jej gesty, nie chcąc niczego zepsuć. Nie mógł się tylko powstrzymać od ukradkowego zerkania na białowłosą. Szybko tego pożałował, zauważywszy na jej wąskich ustach lekki uśmiech, niemal niezauważalny, a jednak przykro drwiący. Szybko przeniósł wzrok na matkę, lecz widok jej upokorzenia wcale mu nie pomógł. Jedynie mocniej zakłuło go w piersi.

– Pani, pokornie proszę o opiekę nad moim synem.

Chłopiec zadygotał jak galareta, chciał poderwać się z kolan, usta rozwarł do krzyku. Lecz matka boleśnie ścisnęła jego dłoń, nie pozwalając mu na żaden ruch, na żaden sprzeciw. Do jego czekoladowych oczu napłynęły łzy. Zdradziła go, sprzedała...! Jego własna matka, jego rodzina. Był przecież odmieńcem... Szloch targnął ciałem chłopca. Nie potrafił zrozumieć, co się dzieje. Czuł tylko odrzucenie. Ptak wypchnięty z gniazda. Nie kochała go... Matka po prostu go nie kochała! Wyparła się go. Wyrwała jak zbędny chwast z ogrodu!

A jednak wciąż trzymał ją za rękę. Coraz bardziej kurczowo.

Straże nadal trwały w półukłonie, jasnowłosa Saruku klęczała na jednym kolanie, a małym rudzielcem wstrząsał bezskutecznie tłumiony płacz. Gryzł wargi, łykał własną gorycz, ale łzy i tak płynęły po policzkach. Jego rozpaczliwy szloch był jedynym dźwiękiem, który rozrywał ponurą ciszę.

Białowłosa uśmiechnęła się chłodno.

– Bez obaw. Odpowiednio się nim zajmiemy. – Uniosła dłoń i pstryknęła palcami. Towarzyszący jej mężczyźni pospiesznie skinęli głowami i w kilku długich krokach znaleźli się obok chłopca i jego matki.

Kobieta nawet nie próbowała się sprzeciwiać. Wstała, znowu ciągnąc syna. Stanowczo uwolniła rękę z uścisku dziecięcych palców i popchnęła chłopca w kierunku wielkich, groźnych obcych. Rudzielec był tak oszołomiony, że nim zdążył zareagować, silne ręce jednego z mężczyzn pochwyciły go jak obcęgi. Nieznajomy poderwał go i przycisnął ramieniem do piersi. Dłonią zawczasu zakrył mu usta, skutecznie tłumiąc wrzask, który wydarł się z malca okamgnienie później. Chłopiec szarpał się i wymachiwał nogami, lecz cały jego bunt był niczym szamotanina muszki złapanej w sieć wielkiego pająka. Przez mgłę łez spojrzał na matkę, pilnowaną przez drugiego mężczyznę – co okazało się zupełnie zbędne, bowiem stała bez ruchu, spłowiała jak stara kartka papieru, z błyszczącymi dziwnie oczami.

– Wybacz, synku... Ale nie pasujesz do nas. Nie pasujesz...

Serce zakołatało i... stanęło na chwilę. Wyrzekła się go, ot tak. Był dla niej nieodpowiedni, nie zasługiwał na miłość własnej matki.

A jednak wyrywał się do niej. Rozpaczliwie.

Krwistooka albinoska westchnęła przeciągle. Potem skinęła głową na swoich podwładnych. Rudzielec szarpał się i krzyczał, póki trzymający go osiłek nie obrócił się tyłem do rezydencji. Ruszył ku bramie wyjściowej ogrodu.

Chłopiec, straciwszy matkę z oczu, zawisł bezwładnie, pokonany i pozbawiony nadziei. Nawet łzy przestały płynąć. Ogarnęło go uczucie pustki. Wtedy za plecami usłyszał chłodne słowa albinoski:

– Synowie wracają. On też do ciebie wróci. Ale tylko po to, żeby cię zabić.

Saga Wizji Paradoksalnych

Подняться наверх