Читать книгу Saga Wizji Paradoksalnych - Martyna Goszczycka - Страница 5
CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział I
ОглавлениеPokój, do którego go przyprowadzili, nie był ani zadbany, ani obszerny. Cztery gołe ściany zamykały skromną przestrzeń wypełnioną stęchłym powietrzem. Małe okno, umieszczone niemal pod sufitem, wpuszczało do środka skąpe światło. Duchota i odór ściskały za gardło.
Drewniane, pociemniałe od wilgoci drzwi z trzaskiem zamknęły się za chłopcem. Stał na progu pomieszczenia, mierząc wnętrze izdebki pełnym goryczy spojrzeniem. Podpuchnięte od płaczu powieki uniosły się w zdumieniu, usta wykrzywiły w odrazie. Dokładniejsza lustracja wywołała kolejną falę rozpaczy.
Właściwie nie było tu czego oglądać. Popękane ściany. Betonowa, nierówno wylana podłoga. W kątach zgniłozielona pleśń, w rogach pod sufitem grube pajęczyny. Pomieszczenie było szare, ponure i przygnębiające. Cisza wręcz krzyczała.
Pod ścianą, tą wzbogaconą o małe okienko, znajdowała się wydrążona w podłodze dziura. Czując dochodzący z niej fetor, bez trudu domyślił się, do czego służyła. Po prawej stronie od drzwi wejściowych stało skromne łóżko. Brudny, poplamiony zaschniętą krwią materac przesiąknięty był potem wcześniejszych mieszkańców celi. Poprzecierany i podziurawiony gubił wilgotną słomę. Drewniane nogi łóżka, niskie i grube, wyglądały tutaj na jedyną solidną rzecz. Obok pryczy znajdował się nieoheblowany stoliczek, ze sterczącymi zadziorami. Na nim stała gliniana miseczka wypełniona parującą zupą, w której zanurzono drewnianą łyżkę. Chłopiec wzdrygnął się na widok jedzenia – w takim otoczeniu wywoływało jedynie mdłości. Zresztą jak mógłby przełknąć choćby kęs po tym, co go spotkało? Co miał teraz ze sobą zrobić? Potrafił tylko stać w miejscu i patrzeć z rozpaczą na swoje więzienie. Oczy znów napełniły się łzami.
Nie pamiętał zbyt dobrze, jak tu dotarł. Droga pozostała rozmazanym wspomnieniem, urywanym, z wyciętymi fragmentami. Był w takim szoku, że nie potrafił skupić się na widokach. Kojarzył jedynie potężny, długi budynek z powybijanymi oknami. Jak przez mgłę pamiętał szerokie drzwi połyskujące resztkami potłuczonych witraży. Potem osiłek niósł go przez korytarze, ciemne, wyzbyte dźwięków i barw, śmierdzące krwią i obecnością czegoś... złego. Od czasu do czasu mijały ich jakieś postacie – osnute mrokiem, niewyraźne cienie. Poza tym było tak pusto, iż każdy ich krok odbijał się echem wśród chropowatych, posępnych ścian niekończących się korytarzy. A duszna, zepsuta atmosfera tego miejsca do reszty otumaniła chłopca.
Z transu wybudził się dopiero tutaj, nie pojmując, jakim cudem utrzymuje się na nogach. Mięśnie miał tak zesztywniałe, iż przez długi czas po prostu stał w miejscu, w którym zostawił go tamten mężczyzna. Nieruchomy jak jeden z posągów w ogrodzie, którym szczyciła się jego rodzina.
Nie... To już nie była jego rodzina!
Nieoczekiwanie wróciło wspomnienie matki, stanowczo uwalniającej się od niego, pchającej w stronę obcych. Oddała go, pozbyła się jak niepotrzebnego zielska... Dręczącą pustkę odrzucenia nagle po brzegi wypełniła furia. Z wrzaskiem rzucił się na skrzypiące łóżko, nie zwracając uwagi na kurz i fetor, jakie uniosły się nad sponiewieraną pryczą. Kopał siennik, gryzł, drapał paznokciami, drąc i tak już mocno zniszczony materiał. Na przemian krzyczał i zanosił się płaczem. Jego dziecięce ciało trzęsło się, ogarnięte emocjami, których nadmiar przygniatał go niczym tony piasku. Niewidzialne pazury ściskały mu serce, piekąca gula rozrastała się w płucach, rozrywając go od środka, i nie malała mimo lawiny zdzierającego gardło krzyku.
Miotał się rozpaczliwie, aż zabrakło mu łez i sił. Trauma i zmęczenie sprawiły, że w końcu zmorzył go pełen koszmarów sen.
***
Obudził się następnego dnia, z czołem zroszonym potem, zdrętwiały i obolały. Z jękiem przewrócił się na plecy i wbił spojrzenie w spękany sufit.
Był wykończony, do cna wyczerpany. Czuł się jak wyżęta ścierka, wyciśnięty z wszelkich emocji i myśli. Znów był tak samo pusty jak wtedy, gdy wnoszono go do tego przesiąkniętego odorem śmierci budynku. Poprzedniego dnia wyrzucił z siebie całą wściekłość i gorycz. A dziś? Czuł, że nie ma w nim już niczego. Nic mu nie pozostało. Był sam pośród zupełnie obcego świata.
Dopiero teraz dotarło to do niego. Krytyczność i beznadzieja sytuacji spadły na niego jak kowadło. Wcześniej, zaślepiony żalem do matki, nie zorientował się, w jak wielkim znalazł się niebezpieczeństwie. Teraz, gdy złość odbierająca jasność myślenia spłynęła wraz ze łzami, do jego jedenastoletniego umysłu zaczął docierać ogrom czyhających na niego zagrożeń.
I pustkę wypełnił strach. Bał się o własne życie, o to, co się z nim teraz stanie. Po co go tutaj przytargali? Duszny jak nora pokój nie wskazywał na dobre zamiary nieznajomych. Rudzielec nie chciał tu tkwić ani chwili dłużej, czuł się jak zwierzę w klatce, w bardzo zaniedbanej klatce, śmierdzącej odchodami i wymiocinami.
Rozmyślania chłopca przerwało skrzypnięcie otwieranych drzwi. Do pomieszczenia wlało się pasmo mdłego światła, w którym pojawił się cień czyjejś sylwetki. Rudzielec podniósł się z posłania, spoglądając niepewnie ku wejściu.
Do celi wkroczył krępy mężczyzna o siwej, przerzedzonej czuprynie. Skórzany strój ciasno przylegał do umięśnionego ciała. Tylko narzucona na ramiona kamizelka była luźna i rozpięta. Surowe spojrzenie szarych oczu wlepiał w chłopca, przyprawiając go o dreszcz trwogi. Rudzielec pospiesznie zeskoczył z pryczy. Nogi ugięły się pod nim, mięśnie zapiekły, nie wytrzymując ciężaru ciała. W popłochu złapał się stolika, lecz wywrócił się wraz z nim. Do łoskotu upadku dołączył trzask pękającej miski. Wystygła już zupa rozlała się po nierównościach posadzki i zmoczyła włosy chłopca. Ten odczołgał się w kąt i przywarł do ściany.
Mężczyzna obserwował całe zajście bez słowa. Jego pokryta zmarszczkami twarz nie wyrażała ani rozbawienia, ani rozdrażnienia. Rudzielec gapił się na niego wystraszonym wzrokiem.
– Nie bój się – odezwał się łagodnie mężczyzna, tonem, który zupełnie do niego nie pasował. Choć mówił, jego usta nie poruszały się, a przynajmniej wyglądały na nieruchome.
– Kim jesteś? Gdzie jestem? – wyrzucił z siebie jednym tchem chłopiec, coraz mocniej wciskając plecy w ścianę. Marzył, by ją przeniknąć, znaleźć się na zewnątrz, daleko stąd, w domu... Nie, nie miał już domu! Nie powinien za nim tęsknić! Ale tęsknił, okropnie. Za ciepłem wygodnego pokoju, za opiekuńczością matki, za nieograniczoną przestrzenią korytarzy i komnat, w których mógł się swobodnie bawić. To wszystko zostawił za sobą: komfort, ciepło, troskę. Chciał do tego wrócić! Mógłby spróbować wrócić, nawet jeśli rodzina się go wyparła... Może gdyby ich poprosił, przygarnęliby go z powrotem? Nie mogli go tak zostawić... Nie mogli!
Posiwiały mężczyzna zbliżył się o kilka kroków, nie odrywając od chłopca srogiego spojrzenia, kontrastującego z delikatnym brzmieniem głosu:
– Strach to jedna z cech, których Syndykat nie akceptuje. W najbliższym czasie będziesz musiał wyzbyć się strachu i wielu innych słabości.
Chłopiec nie pojął sensu jego słów. Odpowiedź nieznajomego nijak się miała do jego pytania. Sprawiła jedynie, iż nabrał jeszcze większej ochoty, by uciec z tego przeklętego miejsca. I zrobiłby to natychmiast, gdyby tylko trafiła mu się okazja. Na razie podkulił kolana i ciasno objął je ramionami, pomiędzy którymi skrył twarz.
– Nie chcę... – wybąkał zduszonym głosem. – Chcę wrócić do domu. Nie chcę tu być...
– Haru Saruku, tak? – Mężczyzna podszedł jeszcze bliżej. – Twoje szlacheckie pochodzenie wyjaśnia tę bezczelność. Chłopcze, nie przyszedłem tu, by słuchać twoich życzeń.
Haru poderwał głowę, rzucając mu rozgorączkowane spojrzenie. Zagryzł wargi, by stłumić kolejną falę rozpaczy; starał się przybrać hardą minę. Tak jak robił ojciec, gdy przyjmował ważnych gości. Niestety – jego zapłakana twarz i srogie oblicze ojca nie miały ze sobą nic wspólnego.
– Chcę wiedzieć, gdzie jestem! – Głos, w zamierzeniu kategoryczny, zabrzmiał żałośnie, jak skarga rozkapryszonego dzieciaka, który udaje, że wcale nie umiera z przerażenia.
Na twarzy mężczyzny pojawiła się wreszcie reakcja: pobłażliwy uśmiech.
– Przecież już ci mówiłem. Jesteś w Syndykacie.
– Syndykacie? – Chłopiec pociągnął nosem, wpatrując się w nieznajomego z niezrozumieniem.
– Tak. W miejscu, gdzie z takich jak ty robimy doskonałych zabójców.
Haru rozwarł usta, lecz zmilczał, nie wiedząc, co powiedzieć. Pokręcił przecząco głową, mocniej przycisnął kolana do piersi. Zabójców...? – znaczenie tego słowa wstrząsnęło nim. Miał się stać jednym z nich? Nie rozumiał, nie pojmował, nie mógł... Pragnął tylko wyrwać się stąd, wrócić do domu, z którego go zabrano.
– Nie chcę – powtórzył uparcie, marszcząc gniewnie czoło.
– Nie chcesz, bo mało jeszcze rozumiesz. – Mężczyzna patrzył na niego z góry, z protekcjonalnym uśmiechem. – Ale zrozumiesz. Każdy z was w końcu to pojmuje. Ci, którzy nie rozumieją, przeważnie giną.
– Nie chcę... – Słowa te same, ale ton inny, pełen lęku, nie uporu.
– Spokojnie, jeśli będziesz posłuszny i okażesz się wystarczająco silny, nic ci się nie stanie. – Siwowłosy pochylił się nad nim i położył szorstką, spękaną dłoń na jego głowie. – Nauczymy cię wszystkiego od podstaw. Sprawuj się dobrze, to może dostaniesz lepszy pokój.
Mały rudzielec wbił w niego zaszklone oczy. Słowa protestu uwięzły mu w gardle, choć dotyk tej ciężkiej, zimnej dłoni wcale nie był przyjemny i chciał się od niego uwolnić jak najszybciej. Niepewnie potrząsnął głową, obawiając się reakcji mężczyzny. Tamten o dziwo uśmiechnął się z zadowoleniem i cofnął na środek pokoju.
– Pierwszym twoim zadaniem będzie wyparcie się swojej rodziny.
– To oni wyparli się mnie... – burknął Haru, pochmurniejąc.
– Owszem, a ty musisz zrozumieć dlaczego. Wiesz dlaczego?
– Bo jestem inny... Bo mnie nie chcą... – Chłopiec odczuł, jak ciężar bolesnej, wstydliwej tajemnicy stał się ciut lżejszy. Powiedział to na głos i niespodziewanie mu ulżyło. Chociaż nie polubił tego dziwnego, zadręczającego go pytaniami mężczyzny, tylko z nim mógł porozmawiać. A bardzo potrzebował rozmowy. Musiał powiedzieć komuś o swojej krzywdzie, musiał ją z siebie wyrzucić.
– Nie. To nie twoja wina. – Odpowiedź siwowłosego odrobinę podniosła go na duchu. – To ich strata i głupota. Wiesz, czemu się ciebie wyparli? Bo się ciebie bali. Sami są niczym, zbędnym brudem, skazą na majestacie naszego świata. Nie potrafili zrozumieć twojej siły. Uznali ją za inność, bo się jej boją. Dlatego to tylko niewarte naszej uwagi ścierwa.
Chłopiec poderwał się jak oparzony. Zignorował ból mięśni i rzucił się z pięściami na typa lżącego jego rodzinę.
– Nie obrażaj ich! – warknął wściekle.
Wielkie dłonie chwyciły go za nadgarstki. Ścisnęły. Mocno, aż coś chrupnęło. Haru wrzasnął, szarpnął się kilka razy – daremnie, oprawca uniósł go do góry bez wysiłku. Wyciągnięte ramiona rwały niemiłosiernie, nogi dyndały bezradnie w powietrzu, a poczerwieniała z oburzenia i upokorzenia twarz znalazła się na równi z pobrużdżonym obliczem siwowłosego.
– Widzę, że jeszcze jest za wcześnie, żebyś mógł to pojąć – skwitował, wciąż miażdżąc mu nadgarstki w żelaznym uścisku palców. – Ale im szybciej to zrozumiesz, tym szybciej wyjdziesz z celi. Twoja rodzina wyparła się ciebie ze strachu. Okazali słabość. Powinieneś nimi gardzić.
– Nie są słabi! Nie muszę myśleć tak, jak mi każesz! – Haru szamotał się i wierzgał nogami, tylko powiększając ból naciągniętych mięśni i ścięgien.
– Buntujesz się, sprzeciwiasz, nie dajesz złamać. – Surowa twarz oprawcy złagodniała w uśmiechu satysfakcji. – To cechy, które powinieneś w sobie pielęgnować. Cechy, które uczynią cię silnym. Ale odróżniaj bunt od głupoty – zakończył szorstko i rozwarł palce, pozwalając, by obolałe ciało chłopca gruchnęło o posadzkę.
Rudowłosy zwinął się w kłębek, przyciągając piekące ramiona do boków. Zacisnął powieki, kryjąc się w ciemności. Chciał zasnąć, zniknąć, przestać istnieć. Było mu niedobrze z bólu, mdliło go od tego potwornego smrodu, w głowie kręciło się od niechcianych myśli. Rodzina odrzuciła go ze strachu? Z obawy przed jego siłą? Przecież nie był dla nich groźny, kochał ich! Jak mogli popełnić taki okropny błąd? Jak mogli dopuścić do siebie tak absurdalne obawy? Nigdy by ich nie skrzywdził. Nigdy!
– Musisz zacząć od zrozumienia tych podstaw – ciągnął mężczyzna, a jego masywna sylwetka rzucała na skulonego chłopca złowrogi cień. – Powinieneś być wdzięczny Syndykatowi, że raczył cię przyjąć. To oznacza, że posiadasz jakiś potencjał, który możesz albo zmarnować, albo rozwinąć. Ciesz się, że uwolniłeś się od słabeuszy, w których obfitowała twoja rodzina.
– Oni... oni mnie nie chcą? Czemu? – Haru potrafił myśleć tylko o tym. Czemu go nie chcieli? A wyjaśnienia mężczyzny nie podobały mu się ani trochę, nie dopuszczał ich do siebie. Nie był kimś, kogo trzeba się bać. A na pewno nie stanowił zagrożenia dla własnej rodziny.
– Nie chcą cię – usłyszał nad sobą nieznośnie monotonny głos siwowłosego – bo są za słabi. Ty jesteś silny, a słabi obawiają się siły. To jest właściwa odpowiedź na twoje pytanie. Innej nie będzie, pogódź się z tym. Masz siłę, której oni nie umieli docenić, ale którą na pewno doceni Syndykat, o ile się postarasz i pokażesz, co potrafisz. Zostawię cię na noc z tymi myślami. Bez jedzenia i picia.
***
Pół nocy spędził na rozmyślaniach, na kontemplowaniu słów siwego mężczyzny, którego imienia nie poznał. Leżał na łóżku, przyciśnięty plecami do chłodnej ściany. Otulała go kołdra nocy, ciemna i nieprzenikniona. Nie widział czubka własnego nosa, ale to pomagało mu się skoncentrować. Tylko burczenie w brzuchu wytrącało go raz po raz ze stanu skupienia. Nie jadł od blisko dwóch dni, a gdyby nawet dostał coś innego prócz tamtej zmarnowanej zupy i tak niczego by nie przełknął. Gardło miał ściśnięte, żołądek również.
Rozprawiał się z przeszłością. Jego rodzina wyrzekła się go ze strachu i z głupoty. To nie jego wina, taki się urodził. To oni go zawiedli, bo nie potrafili pojąć i docenić siły, jaka w nim drzemała. Powtarzał sobie te zdania, by się z nimi oswoić. By się na nie otworzyć, by zaakceptować prawdę, którą niosły. Im częściej je powtarzał, tym bardziej mu się podobały. Odpowiadała mu wersja, w której nie on był inny, dziwaczny, ale to oni okazali się nieodpowiedni dla niego. Takie tłumaczenie podnosiło go na duchu i tworzyło ochronną otoczkę, zatrzymującą smutek i wyrzuty sumienia. Nie był niczemu winny! To oni zgrzeszyli lękiem przed tkwiącym w nim potencjałem. Takie przekonanie łatało ranę w sercu, koiło żal, napełniało go czymś przyjemnym, czego jeszcze nie umiał nazwać, ale już zaczynało mu się podobać. Bowiem dawało ukojenie i nadzieję, że wcale nie jest taki zły, jak mu się dotąd wydawało. To oni popełnili błąd... On nie zrobił niczego złego.
Z takim przeświadczeniem było mu po prostu łatwiej. Nie rozumiał jedynie o jakiej sile, o jakim potencjale mówił siwowłosy. Czy miał na myśli talent do... zabijania? Chłopiec wzdrygnął się z odrazą i wtulił twarz w twardy, dziurawy materac, drapiąc policzki o ostre źdźbła wystającej z niego słomy.
Wkrótce umknął przed zmęczeniem i głodem w krainę snów.
***
K wadratowy pokój ustrojono płachtami białej tkaniny. Materiał podczepiono do sufitu, skąd spływał po ścianach precyzyjnie ułożonymi kaskadami i opadał na podłogę. Całkowicie ją pokrywał, uwypuklając się i uginając niczym morskie fale.
Pomieszczenie zastawiono zgaszonymi świecami. Znajdowały się wszędzie. Na podłodze wśród zagięć aksamitnego materiału. Na przysłoniętych białymi obrusami stolikach. W niszach wydrążonych w ścianach, zakrytych przez lejącą się z sufitu tkaninę. Świece – różnych kształtów i wielkości, jedne wysokie i smukłe, inne niskie i grube, te proste, tamte gięte – wszystkie były krwistoczerwone. Nie płonąc, zdawały się pozbawione duszy, okradzione ze swojego piękna. Ożywić mógł je tylko ogień.
I tak też się stało – gdy okryta ciemnym płaszczem postać wsunęła się do środka przez wąskie drzwi, wszystkie świece zapaliły się wraz z podmuchem jakiegoś magicznego tchnienia. Pokój rozbłysł czerwonym światłem, które chlusnęło na boki i przylgnęło do połaci białego materiału, znacząc go intensywną barwą wina.
Jasnowłosy mężczyzna omiótł pokój zafascynowanym spojrzeniem – wszystko wokół tonęło w szkarłatnym blasku. Z ostrożnością i niezwykłą delikatnością zamykał coś pomiędzy dłońmi. Nie zaciskał palców, ale stykał je opuszkami, tworząc małą klatkę, tak jakby schwytał motyla i nie chciał go zmiażdżyć. Sprężystym krokiem przeszedł na środek pokoju, brodząc w fałdach materiału, który zagłuszał jego kroki.
Jego jasnozielone oczy połyskiwały obłędem i podekscytowaniem. Przez młodą twarz, pociągłą i gładką, przebiegł cień niezdrowego podniecenia.
– Cicho, cicho, spokojnie, moja mała... – mamrotał do siebie, powolnie rozwierając drżące dłonie. Z uniesieniem wpatrywał się w to, co wyłaniało się spomiędzy jego palców. Na rozchylonych dłoniach spoczywał kwiat, którego idealnie białe płatki, w przeciwieństwie do fal materiału, nie wchłaniały w siebie czerwonego blasku świec. Skrzyły się własnym światłem – jaskrawym połyskiem śnieżnej bieli, która tłumiła każdą inną barwę, niepodzielnie królując nad przestrzenią wokół siebie. Kanciaste płatki o ostrych krawędziach pokrywały igiełki lodu. Krótka, skryta pod kwiatostanem łodyżka, pozbawiona zielonego barwnika, była niemal przezroczysta. Smukłe przejrzyste listki wychylające się spod płatków również wyglądały lichutko.
– To miejsce będzie idealne. Przygotowałem je specjalnie dla ciebie. – Blondyn uśmiechnął się szeroko i przyklęknął na ziemi, zanurzając kolana w fałdach tkaniny. Ułożył kwiat przed sobą. Śnieżne płatki zadzwoniły cichutko, strząsając z siebie kilka kryształków lodu. Kiedy łodyga dotknęła materiału, ten natychmiast zesztywniał od zimna i zatrzeszczał przejmująco. Okrągła plama czystego lodu rozrosła się wokół niepozornego, rozczulająco kruchego kwiatka.
– Masz taką słabiutką i białą aurę... – Blondyn pokręcił głową z politowaniem. – Ale spokojnie, nakarmię cię najintensywniejszą czerwienią. Rośnij, moja Shirane... Rośnij, Shirane no Chou. Jeszcze będziesz potężna... I moja.