Читать книгу Przesunąć horyzont nowe wydanie - Martyna Wojciechowska - Страница 7
ОглавлениеARTUR HAJZER
28 czerwca 1962 – 7 lipca 2013
„Jestem człowiekiem od gór” – mówił o sobie, twierdząc, że każdy z nas jest człowiekiem „od czegoś”, trybikiem w wielkiej machinie naszej ludzkości. A On się na górach znał jak mało kto i traktowany był w Polsce jak chodząca górska encyklopedia. Jednak przede wszystkim czynnie się wspinał od ponad 30 lat i zarażał tą pasją innych. Zdobył siedem ośmiotysięczników, w tym trzy nowymi drogami, razem z Jerzym Kukuczką byli pierwszymi ludźmi na świecie, którzy stanęli na wierzchołku Annapurny zimą.
Wizjoner. Stworzył projekt Polski Himalaizm Zimowy 2010–2015, który po śmierci przyjął Jego imię. Bo marzył, żeby Polacy znów udowodnili swoją pozycję w górach najwyższych. Tym samym stał się łącznikiem pomiędzy pokoleniem „złotych lat 80. polskiego himalaizmu” a młodym pokoleniem wspinaczy, którym pomagał, których szkolił i wspierał w projektach górskich. I był w tym absolutnie bezinteresowny, choć nie każdy chciał w to wierzyć. „Poczułem, że nie muszę stać na szczycie, żeby czuć się zwycięzcą” – powiedział mi po zakończonej sukcesem wyprawie na Gasherbrum I, kiedy kierowany przez Niego zespół zdobył tę górę zimą i znów zapisał się na kartach historii światowego himalaizmu. Ta wyprawa została uznana za osiągnięcie większe w dziedzinie eksploracji niż skok Felixa Baumgartnera ze stratosfery. Okazało się, że nie trzeba latać w kosmos, żeby dokonać czegoś niezwykłego w XXI wieku.
Tak, przyznaję, że zawsze traktowałam Go jak bohatera. Ale przecież to Artur Hajzer przeprowadził najbardziej brawurową akcję ratunkową w dziejach światowego himalaizmu. W 1989 roku sprowadził z Everestu Andrzeja Marciniaka, jedynego, który ocalał z polskiej ekipy po zejściu lawiny. Po tym wydarzeniu sam przestał się wspinać na wiele lat, twierdząc, że nie chce już więcej oglądać śmierci przyjaciół, że sam też nie chce zginąć.
Imponował mi i był dla mnie mentorem w górach, a właściwie trenerem, jak lubił o sobie mawiać. Nasza przyjaźń zaczęła się jednak nietypowo. Przed moją wyprawą na Everest na początku 2006 roku dostałam od Niego odręcznie napisany list, w którym życzliwie zadeklarował swoją pomoc i radę. Od tego momentu towarzyszył mi każdego dnia podczas wspinaczki na Dach Świata. Niemal każdą decyzję konsultowałam z Nim przez telefon satelitarny i dawało mi to niezwykłe poczucie bezpieczeństwa. Nie sądzę też, żebym zdobyła Koronę Ziemi bez Artura. Bez tej motywacji, wsparcia, nieraz totalnego opieprzania. Z czasem nie umiałam się bez Niego obejść także w życiu codziennym, bo wyjątkowo ceniłam Jego mądrość, doświadczenie i opanowanie.
Przez ostatnie siedem lat życia Artura przeszliśmy razem wiele kilometrów w górach i na nizinach, przegadaliśmy wiele godzin. Bywał oschły i wymagający, czym skutecznie ukrywał swoją w sumie wrażliwą naturę. Ale też zawsze potrafił mnie zdyscyplinować i zmusić do wysiłku. „To idziemy od teraz przez 12 godzin” – mówił podczas jednego z wielu naszych wspólnych zimowych treningów w Beskidach. I zawsze słowa dotrzymywał. Ale ta sumienność i drobiazgowość mnie denerwowała, próbowałam więc się stawiać i walczyć o swoje. Zwykle okazywało się, że miał rację, więc w końcu przestałam się głupio upierać. W sytuacjach, kiedy się waliło i paliło, także w moim życiu osobistym, mówił spokojnym, monotonnym głosem: „Nie ma bezpośredniego zagrożenia życia. Panika jest niewskazana”. I miał rację. Zresztą do dziś stosuję tę zasadę.
7 lipca 2013 roku świat stracił wybitnego himalaistę, Polska straciła wyjątkowego Człowieka, ja straciłam najlepszego Przyjaciela. Ale, choć bardzo bym chciała, nie potrafię się na góry obrazić. Bo Artur także, jak mało kto, zdawał sobie sprawę z zagrożeń, jakie wiążą się z tym sportem, który nie jest i nigdy nie będzie całkowicie przewidywalny. I na tym polega jego piękno w tych czasach, w których przyszło nam żyć. Śmierć towarzyszyła mu nieustannie, stracił wielu partnerów w górach. Ale też wiele razy upominała się o Niego, jak choćby w 2005 roku, kiedy podczas próby wejścia na ośmiotysięcznik Broad Peak na wysokości 7900 metrów złamał nogę i sam potrzebował pomocy. Trzy lata później cudem przeżył wypadek w Tatrach Zachodnich. Wtedy po oberwaniu nawisu śnieżnego na grani Ciemniaka został porwany przez lawinę. I znów wyszedł z tego cało.
„Himalaizm jest na tyle niebezpiecznym sportem, że to tylko kwestia czasu, kiedy się życie w Himalajach traci” – mówił, a ja nadal sądziłam, i może On też w to nawet wierzył, że jest nieśmiertelny. Zresztą doświadczenie popierał wyjątkową dbałością o bezpieczeństwo. Dbałością, która bywała irytująca i doprowadzała do kłótni między nami, bo ja do tego tematu, przyznaję, podchodziłam bardzo nonszalancko. Dziś wiem, że jest potrzebna, żeby w górach przeżyć, choć i to nie zawsze wystarcza. Tym razem to Jemu zabrakło szczęścia.
Artur, dziękuję Ci za Wszystko. Miałam wiele szczęścia, że pojawiłeś się w moim życiu i że byłeś moim Przyjacielem. I tylko trudno mi zrozumieć, że świat może się nadal kręcić… Bez Ciebie. Trzymaj się tam ciepło w naszych górach. Żegnaj.