Читать книгу Przesunąć horyzont nowe wydanie - Martyna Wojciechowska - Страница 9

I
W poszukiwaniu elfów

Оглавление

Islandczycy wierzą w istnienie elfów. Jeśli w Polsce zapytasz kogoś, czy wierzy w krasnoludki, popuka się w czoło. Na Islandii pytam o to 50 osób po kolei i wszyscy doskonale bawią się tym tematem.

– Gdzie znajdę elfy? – zadaję pytanie.

– O tam, za wzgórzem – brzmi jedna z odpowiedzi. – Moja żona jest elfem – stwierdza z uśmiechem mężczyzna w wielkiej czapce. Ktoś inny mówi, że właśnie minął jednego z nich.

To ma być ostatni, ósmy odcinek programu „Misja Martyna” pod tytułem „Odnaleźć elfy”.

Ostatnie pół roku spędziliśmy razem, często w ekstremalnych sytuacjach. Cholernie się cieszymy na ten wyjazd. Ja, bo to mój pierwszy raz na Islandii, Rafał, bo to dla niego szczególne miejsce – zna ten kraj, wcześniej był tu na zdjęciach. Jesteśmy ze sobą bardzo zżyci. Zresztą operator kamery to dla reportera szczególna osoba – jest lustrem, pierwszym cenzorem, pomysły na kolejne ujęcia tworzy się razem, choć bywa burzliwie. Dla mnie ważne jest, że podobnie patrzymy na świat, mamy takie samo zdanie na temat etyki w mediach i tak po ludzku bardzo się lubimy.

– Chciałbym tu zostać – powiedział mi zaraz po wylądowaniu w Rejkiawiku, co później nabierze szczególnego znaczenia.

Myślał o tym, by wyemigrować i zamieszkać na Islandii – pamiętam, że użył właśnie tego sformułowania: „Chciałbym tu zostać”.

Ten dzień jest bardzo pracowity, od rana siedzę za kierownicą nissana terrano, pędzimy z jednego planu zdjęciowego na drugi. Pokonujemy duże odległości. Na jednej z farm uczę się strzyc owce, zdjęcia wychodzą świetnie. Jestem brudna, wszyscy są zmęczeni, ale decydujemy, że zrobimy jeszcze jeden materiał.

– Tak tu pięknie, a czasu tak mało – rzuca Rafał z uśmiechem, składając kamerę i statyw.

Ruszamy więc na południe, do miejsca, gdzie przygotowuje się mięso rekina, lokalny rarytas. Łowi się rekina wielorybiego, kroi na kawałki, układa je w skrzyniach i czeka, aż zaczną gnić. Mięso pokrywa się śliskim nalotem, robi się białe, potem zielone, zaczyna śmierdzieć – cały proces trwa jakieś trzy miesiące. Potem wystarczy wywiesić je w bardziej przewiewnym miejscu, podsuszyć, by znów pokryło się warstwą cuchnącego nalotu. A Islandczycy się tym zajadają.

Materiał kręcimy cholernie długo. Cała jestem przemarznięta, głodna, przesiąknięta smrodem psującej się ryby. Pogoda się pogarsza – wieje silny wiatr, zacina deszcz ze śniegiem. Ogarnia mnie złość, że to jeszcze nie koniec dnia.

Kiedy wsiadamy do samochodu, widoczność sięga zaledwie paru metrów i Witek, drugi operator, mówi:

– Martyna, tobie już wystarczy. Cały dzień prowadziłaś.

– Pojadę – upieram się, choć bez przekonania. Faktycznie mam już dość.

– Wskakuj do tyłu, to prześpimy się w drodze – dodaje, zatrzaskując drzwi.

Od początku mam złe przeczucia. Zwykle inaczej siadamy w samochodzie. Niemal zawsze Rafał zajmuje miejsce obok kierowcy, bo tam najlepszy widok i możliwość filmowania przez okno, dużo miejsca na nogi i na kamerę. Tym razem siada z tyłu, ze mną. Za kierownicą nasz polski kierowca – jego imienia nawet nie pamiętam. Jesteśmy zmęczeni, mamy kawał drogi do przejechania, pogoda jest fatalna. Nie zapinam pasów, bo leżę zwinięta w kłębek z głową na kolanach Rafała. Witek drzemie na miejscu pasażera z przodu. W końcu wszyscy przysypiamy.

Budzi mnie potworny huk i ból.

Witek jest w stanie ciężkim. Połamane żebra przebiły płuca, lekarze walczą o jego życie. Kierowcy nic się nie stało, ma zaledwie kilka zadrapań. Ja mam złamany kręgosłup, pękniętą kość łonową, ponadrywane przyczepy mięśnia dwugłowego i czworogłowego wyszarpały mi kawałki kości ze stawu biodrowego, choć o tym wszystkim dowiem się później. W cienkiej bluzie czołgam się w śniegu do Rafała, mówię do niego, w końcu głaszczę, prosząc, żeby się ocknął. Ktoś mnie stamtąd zabiera i mówi, że wszystko będzie dobrze.

Z pobytu w szpitalu właściwie nic nie pamiętam, cały czas jestem na środkach uspokajających. Podobno kiedy ktoś w końcu mówi mi, że Rafał nie żyje, krzyczę i błagam, żeby to nie była prawda. Dostaję środek nasenny i zasypiam.

Dopiero w Polsce następuje bolesne zderzenie z rzeczywistością – jeżdżę na wózku inwalidzkim, nie mogę się sama wysikać ani sama ubrać. Nic nie mogę sama zrobić. Jestem poturbowana, psychicznie i fizycznie. Leżę i wegetuję. Oglądam filmy na DVD i nafaszerowana tabletkami nasennymi co chwilę zasypiam, żeby nie czuć, żeby zapomnieć, żeby się okazało, że to wszystko się nie wydarzyło. Nie chcę nawet iść na kontrolę do lekarza.

Na pogrzeb Rafała na podwrocławskim cmentarzu zostaję zawieziona na wózku inwalidzkim. Potem narzeczony niemal siłą zabiera mnie do szpitala na badania kontrolne. Chirurg ortopeda łapie się za głowę, po czym zatrzaskuje mnie w metalowym gorsecie ortopedycznym sięgającym niemal od szyi do spojenia łonowego. Mówi, że trzeba być cierpliwym, pociesza, że to tylko trzy tygodnie, najwyżej trzy miesiące. Nie ma mowy o ośmiu.

No więc mam na sobie ten cholerny gorset, ale leżę dalej. I znów patrzę w sufit. Mama prosi, tłumaczy, nie płacze, bo ona nigdy nie płacze, kiedy trzeba działać.

– Zobaczysz, że w Ciechocinku ci pomogą, mają tam dobrych rehabilitantów – zachęca, bo wie, że najbardziej potrzebuję zmiany miejsca.

Ja? Do sanatorium? Chcę leżeć. Chcę, żeby wszyscy dali mi święty spokój! Chcę umrzeć zamiast Rafała! – mam ochotę krzyczeć. Jestem obrażona, opryskliwa, nie odzywam się do nikogo, płaczę całe noce.

Ale w sanatorium spotykam niezwykłych ludzi, którzy z dużym zrozumieniem i ciepłem podchodzą do tak poturbowanych ciał i dusz jak moje. Nie chcę jednak ćwiczyć, nie znajduję żadnej motywacji do życia. Konieczność otworzenia rano oczu jest dla mnie największym nieszczęściem. Mimo to pewnego dnia zaczynam ściskać i rozluźniać pięść. I tak przez kilka godzin dziennie. Żeby tylko obudzić mięśnie.

I w końcu, po raz pierwszy od dawna, uśmiecham się. Zaczynam dostrzegać, że czuję się lepiej, że schodzi opuchlizna i ustępują obszerne wylewy. Leżę w łóżku, kiedy dzwoni telefon.

– Jak się czujesz? – przyjaciółka zadaje mi banalne pytanie.

– Dziękuję, beznadziejnie – odpowiadam.

– Włącz telewizor – mówi niezrażona. – Robię „Fakty”, będzie materiał jakby specjalnie dla ciebie, na pewno cię ucieszy.

No więc włączam te „Fakty” o 19. Piotr Morawski i Simone Moro zdobyli właśnie, w środku zimy, szczyt ośmiotysięcznika Shishapangma. Zimowa wspinaczka to jedno z największych wyzwań eksploracyjnych tego wieku – zaledwie kilka osób dokonało czegoś tak trudnego. I nagle włoski wspinacz jako pierwszy obcokrajowiec przełamał nasz monopol w tej dyscyplinie, którą tak naprawdę wymyślili i stworzyli właśnie Polacy[1].

To, co widzę, jest niesamowite. Cała ta sytuacja – zmaganie się z trudnymi warunkami, huraganowy wiatr, temperatury spadające do –50 stopni Celsjusza, a w końcu szczęście wspinaczy, radość ze zdobycia szczytu. I wtedy przypominam sobie, jak bardzo kocham góry. W mojej głowie pojawia się myśl, że tylko to może mnie wyciągnąć z dna.

Kilka dni później oglądam dwa filmy dokumentalne ze wspinaczki rosyjskich ekip na Lhotse i na Mount Everest. Ktoś ze znajomych mówił kiedyś, że zastanawiał się nad wejściem na Dach Świata, bo chyba nawet byłaby szansa, bo to może nie byłoby takie trudne, jak się wydaje, bo już rozmówił się z ludźmi. A na tych filmach kurzawa, że hej! W małym namiociku szarpanym podmuchami okrutnego wiatru siedzi chyba szóstka sinych z wyziębienia ludzi. Ten obraz sprawia, że aż wstrzymuję oddech. Ale ziarenko już kiełkuje w mojej głowie. Obrazy ze szczytu Shishapangmy i film o zmaganiu się Rosjan z siłami natury na Evereście uzmysławiają mi, że dla mnie to jedyna droga. Nie chcę nieśmiało zerkać na jutrzejszy dzień i myśleć, że znowu trzeba poddawać się tej cholernie nudnej, żmudnej rehabilitacji. Czuję, że właśnie dlatego, że jest tak źle, muszę przesunąć swój horyzont. Żeby odzyskanie sprawności było tylko nic nieznaczącym etapem. Bo prawdziwy cel leży przecież dużo, dużo dalej. A w zasadzie – wyżej.

Kiedy ta myśl na dobre mieszka już w mojej głowie, zaczynam ćwiczyć, trenować, koncentrować się na tym, by niechcący, niejako przy okazji, dojść do siebie, ale tak naprawdę – żeby przygotowywać się do wyprawy na Everest. Zupełnie inaczej wykonuje się te same ćwiczenia z myślą o Najwyższej Górze Świata.

* * *

Gdy w grudniu 1978 roku nadeszła zima stulecia, miałam cztery lata. Jako zdrowe, zahartowane dziecko wybrałam się z cioteczną siostrą Kasią na śnieżne szaleństwa. Lepienie bałwana, rzucanie śnieżkami i podobne zabawy szybko mi się znudziły. Nagle stanęłam jak zaczarowana – przede mną była wielka góra śniegu, znacznie wyższa od tych, które wcześniej widywałam w okolicy swojego domu. Urodziłam się i wychowałam w Warszawie, gdzie najwyższym wzniesieniem jest Górka Szczęśliwicka, i chociaż od wczesnego dzieciństwa rodzice zabierali mnie w góry, był to właśnie pierwszy „masyw górski”, jaki zapamiętałam.


Nie lubię zimna. Od dzieciństwa ubierałam się na cebulkę.

Trzy lata starsza Kasia próbowała przemówić mi do rozsądku, ale ja od razu postanowiłam wleźć na sam szczyt. A gdy w końcu mi się to udało, okazało się, że ta góra śniegu nie była ubita i stabilna. Wpadłam po pas. Siostra ciągnęła mnie za ręce tak zawzięcie, że moje nowe, piękne czerwone kozaki zostały w zaspie. Do domu wracałam na bosaka.

Wierzę, że w ludziach drzemie pierwotna potrzeba wchodzenia tam, gdzie jest najwyższy punkt na horyzoncie. I do dziś uważam, że każda góra na mojej drodze to wyzwanie, a nie przeszkoda.

Choć wychowałam się na nizinach, to zawsze ciągnęło mnie w góry, na południe Polski. Szczególnie lubiłam jeździć na nartach. To był mój ukochany sport, aż do dnia, gdy w czasach licealnych założyłam się z chłopakami, że zjadę po oblodzonej ściance w bardzo gęstej mgle na Kopie w Karpaczu. Już na drugim zakręcie wywróciłam się, uderzając podstawą czaszki w lód. W nocy poczułam ból, wydawało mi się, że zaczyna mi paraliżować nogi. Kiedy dotarłam do szpitala w Bierutowicach, lekarz od razu założył mi kołnierz ortopedyczny oraz poinformował, że mam pęknięty kręgosłup i jeśli do następnego dnia nie odzyskam pełnego czucia w nogach, to pewnie już nie będę chodzić. Doprawdy, mistrz dyplomacji.


Po kilku miesiącach rehabilitacji wróciłam jednak do pełnej sprawności. Wtedy odkryłam też, że góry są równie piękne i fascynujące, gdy się po nich wędruje i wspina, a nie tylko kiedy się z nich zjeżdża na złamanie karku.

Niestety urodziłam się dokładnie 10 lat po tym, jak ostatni z 14 himalajskich ośmiotysięczników, Shishapangma, został zdobyty. Teoretycznie nie można było już dokonać w górach niczego wielkiego, żadnych eksploracji ani odkryć. No może poza elitarną wspinaczką zimową, choć wtedy się to nikomu nawet nie śniło. Jednak jako młoda, dorastająca dziewczyna podziwiałam naszych himalaistów. Wyczyny Wandy Rutkiewicz, która zdobyła Everest w 1978 roku i stała się pierwszą Polką i pierwszą kobietą z Europy, która tego dokonała, ożywiały moją wyobraźnię w takim samym stopniu jak dzisiejszych młodych ludzi przygody Harry’ego Pottera. Osiągnięcia Jerzego Kukuczki, zdobycie zimą Everestu przez Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego w 1980 roku napawały mnie dumą, ale i lękiem. Wydawało mi się wtedy, że trzeba mieć nadludzką siłę i wytrzymałość, żeby robić takie rzeczy. Postanowiłam jednak kontynuować rodzinną tradycję, czyli zająć się motocyklami i samochodami. Zamiast zgłębiać tajniki wspinaczki, zrobiłam licencję kierowcy wyścigowego, zresztą podobnie jak kiedyś Wanda Rutkiewicz. Ale przeznaczenie i tak miało się o mnie upomnieć.

Czasami zastanawiam się, dlaczego zamiast leżeć w spa lub uczestniczyć w rautach, wolę się taplać w błocie, marznąć, znosić niewygody? Chyba po prostu to jest moja droga do szczęścia. Tylko skrajne zmęczenie, pokonanie własnych słabości i sił natury dają mi radość i zadowolenie. Możemy przejść przez życie, nie zaznając krańcowego wyczerpania. Jestem zmęczona w pracy – robię sobie przerwę na kawę. Biegam, uprawiam sport – kiedy mam dość, mogę się po prostu zatrzymać. W górach można się zmęczyć do granic wytrzymałości albo wręcz je przekroczyć i wtedy może już nie wystarczyć sił na zejście do bazy. I właśnie to jest tak fascynujące. Zmobilizowanie organizmu do wysiłku, o który nigdy bym siebie nie podejrzewała. Gdzie leży granica moich możliwości? Kiedy nadejdzie ten moment, gdy nie wystarczy mi już sił na drogę powrotną? Wierzę, że tylko w sytuacji ekstremalnej, ostatecznej, można poznać prawdę o sobie, dotknąć czegoś niebanalnego, potęgi drzemiącej w każdym człowieku. Żeby jednak tak się stało, trzeba w tę potęgę uwierzyć właśnie wtedy, kiedy się jest na samym dnie. Kiedy wydaje się, że to już koniec, że pomiędzy mną a moimi marzeniami rozciąga się przepaść nie do przebycia.

Dziennik z gór

Prawie trzy lata przed wypadkiem na Islandii, latem 2002 roku, trafiłam na oddział zakaźny w Instytucie Chorób Morskich i Tropikalnych w Gdyni. Okazało się, że podczas Rajdu Dakar zaatakował mnie jakiś bardzo uciążliwy pierwotniak. Miałam gorączkę, byłam bardzo osłabiona, wymiotowałam, pojawiły się też inne komplikacje. Byłam mocno podłamana ponadpółrocznym bezowocnym włóczeniem się po szpitalach. Oddział chorób zakaźnych ma to do siebie, że można się tam zetknąć z bardzo nietypowymi chorobami: malarią, bilharcjozą, żółtaczką; są też chorzy z zagnieżdżonymi pod skórą robakami. A wszyscy żyją tylko swoim własnym problemem. Wpatrywałam się ponuro w sufit pomiędzy kolejnymi badaniami, kiedy zadzwonił telefon:

– Chcesz jechać na Mont Blanc? – głos kumpla z Warszawy wyrwał mnie z letargu.

– Jasne, pojechałabym, ale leżę w szpitalu i… A tak właściwie to kiedy jedziecie? – Gdy tylko słyszę o jakiejś wyprawie, moja niespokojna natura nie pozwala mi nie zareagować.

– Za tydzień, może dwa. Jeśli chcesz, poczekamy na ciebie. Zabieraj tyłek z tego szpitala i kup sobie trochę sprzętu.


Sprzęt nabyłam przez telefon – moja przyjaciółka chodziła do sklepów i odbierała zamówienia. Część wybrała sama, konsultując się ze mną telefonicznie. Zupełne wariactwo! Po tygodniu stałam się posiadaczką sterty sprzętu potrzebnego i niepotrzebnego na taki wyjazd. Na wszelki wypadek spakowałam wszystko do wielkiego plecaka i pod koniec sierpnia ruszyłam z trójką przyjaciół w stronę Alp, do Chamonix. Na miejscu dołączyła do nas ekipa młodych wspinaczy z klubu wysokogórskiego.

Po całonocnej jeździe samochodem z Polski do Francji i krótkim noclegu na parkingu w Chamonix dotarliśmy kolejką, Tramway du Mont-Blanc, do stacji końcowej. Czułam się podle, że wybrałam dość łatwą drogę, ale z założenia wyjazd miał być krótki, bo przecież każdy spieszył się do pracy zaraz po weekendzie. Od razu pożałowałam, że nie przyjechaliśmy na dłużej.


Szczyt Mont Blanc (4807 metrów n.p.m.), 28 sierpnia 2002 roku.

– Pewnie jeszcze kiedyś wrócę na „Blanka”, więc nic straconego – pomyślałam.

Pogoda nam nie dopisywała – wiał silny wiatr, padało. Byłam zmęczona i spocona jak mysz. Tuż przed schroniskiem Tête Rousse zastanawiałam się, czy moja kiepska forma to efekt niedawno przebytej choroby, czy też ogólnie słabej kondycji.

– Jak ja, do cholery, mam tam wleźć? – zadawałam sobie w duchu pytanie, pokonując 800 metrów przewyższenia.

Wspinałam się na różne góry, choćby w Tatrach, ale nie na tak wysokie. No cóż, nie miałam pojęcia o aklimatyzacji. Wydawało mi się, że na wysokości 3000 metrów powinnam funkcjonować tak samo jak na nizinach. Byłam więc zdziwiona nagłym bólem głowy, mdłościami i problemami z zaśnięciem już pierwszej nocy, ale stwierdziłam, że widocznie dopadło mnie przeziębienie. Następnego dnia, po nieprzespanej nocy, wcześnie rano wyruszyliśmy w stronę szczytu.

Droga z Tête Rousse wiedzie kamienistym Kuluarem Rolling Stones, czyli „spadających kamieni”, nazywanym też Kuluarem Śmierci. Łatwo tu odpaść od ściany, która ma nachylenie prawie 50 stopni, a kawałki skał faktycznie potrafią spadać na głowę i dotkliwie ranić. Niedoceniany przez większość ignorantów, takich jak ja wtedy, Mont Blanc pochłonął już wiele istnień ludzkich. Każdego roku średnio 50–60 osób zostaje tu na zawsze.

Naszym celem na kolejny dzień było schronisko Vallot. Choć „schronisko” to za dużo powiedziane – to raczej awaryjny schron. Wielki blaszak wypełniony górą śmieci i bandą wykończonych, rzygających, walczących z objawami choroby wysokościowej alpinistów. Ja też nie czułam się zaadaptowana do przebywania na wysokości prawie 4,5 kilometra. Nieustające zawroty głowy, mdłości i wymioty, które tylko wtedy, raz towarzyszyły mi w górach. W takim stanie, niemal bez odpoczynku ruszyłam zdobywać Mont Blanc.

28 sierpnia 2002 roku o godzinie 9.45 stanęłam na najwyższej górze Alp. Całą Europę miałam pod stopami, bo wyżej już się wejść nie dało – 4807 metrów nad poziomem morza, widok dalej niż horyzont, inne białe szczyty dookoła. W górach liczy się tylko tu i teraz, zapomina się o codziennych problemach. Dla umysłu to absolutne oczyszczenie. Już wtedy zaczęłam myśleć o kolejnych górach do zdobycia.

– Mam pokorę, szybko się uczę, jestem uparta – pomyślałam. – Jeszcze nie teraz, może za kilka lat, może po wielu żmudnych przygotowaniach, może kiedyś wejdę jeszcze wyżej. Może.

Słońce właśnie wyszło nad Chamonix, oświetlając całą dolinę. A mnie czekała długa droga ze szczytu na sam dół.

1 Kiedy pisałam tę książkę, Piotrek Morawski właśnie planował kolejne wyprawy. Zaprzyjaźniliśmy się i często rozmawialiśmy nie tylko o górach, ale też o życiu, o jego żonie i dwójce ich dzieci. Jeden z najlepszych himalaistów młodego pokolenia, zdobywca sześciu ośmiotysięczników. Zginął cztery lata później, 9 kwietnia 2009 roku, na ośmiotysięczniku Dhaulagiri.

Przesunąć horyzont nowe wydanie

Подняться наверх